Reklama

Siergiej Łoźnica: Zostawiamy po sobie niewielkie pomniczki

- W Berlinie Dzień Zwycięstwa postrzega się jako niegroźne zgromadzenie. W dzisiejszych czasach takie podejście wydaje się niewyobrażalne. Nie możemy pozwalać dłużej na marsze z okresu drugiej wojny światowej oraz śpiewanie radzieckich pieśni, traktujących o bolszewikach, którzy mają ręce po łokciach we krwi. To spektakl, który znacznie bardziej manipuluje zbiorowymi emocjami, niż mogłoby się wydawać - mówi słynny dokumentalista, Siergiej Łoźnica, który otrzymał Nagrodę Smoka Smoków za wyjątkowy wkład w rozwój światowej kinematografii. Statuetkę odebrał 29 maja 2018 roku podczas 58. Krakowskiego Festiwalu Filmowego.

- W Berlinie Dzień Zwycięstwa postrzega się jako niegroźne zgromadzenie. W dzisiejszych czasach takie podejście wydaje się niewyobrażalne. Nie możemy pozwalać dłużej na marsze z okresu drugiej wojny światowej oraz śpiewanie radzieckich pieśni, traktujących o bolszewikach, którzy mają ręce po łokciach we krwi. To spektakl, który znacznie bardziej manipuluje zbiorowymi emocjami, niż mogłoby się wydawać - mówi słynny dokumentalista, Siergiej Łoźnica, który otrzymał Nagrodę Smoka Smoków za wyjątkowy wkład w rozwój światowej kinematografii. Statuetkę odebrał 29 maja 2018 roku podczas 58. Krakowskiego Festiwalu Filmowego.
Siergiej Łoźnica na pokazie filmu "Donbass" na festiwalu w Cannes, 9 maja 2018 roku /AFP

Mateusz Demski: Chciałbym porozmawiać z panem o początkach, bo mało się o nich mówi. Pamięta pan pierwszą wizytę w Krakowie?

Siergiej Łoźnica: - To wspomnienie ma dla mnie wyjątkowe znaczenie, niesie ze sobą potężny ładunek emocjonalny. W latach 90. byłem jeszcze młodym, zbuntowanym debiutantem, który chciał pokazać swój pierwszy film całemu światu. Zaczynałem na festiwalach w Niemczech, kolejnym przystankiem był Krakowski Festiwal Filmowy. Wszystko sprowadzało się do Kina Kijów. Mimo że minęło dwadzieścia jeden lat, wciąż pamiętam tamte pokazy, spotkania w kawiarni na piętrze, dyskusje na temat mojego filmu. Wtedy zdałem sobie sprawę z tego, jaka siła stoi za filmową społecznością.

Reklama

Ta społeczność przyznała panu nagrodę Brązowego Smoka za film "Dziś zbudujemy dom".

- Niedawno zdałem sobie sprawę, że była to pierwsza prestiżowa nagroda w mojej karierze. Przez wiele lat nosiłem na palcu srebrny sygnet, który tutaj otrzymałem. Na oczku miał wygrawerowany ekran kinowy. Nieprzypadkowo wspomnienie z Krakowa towarzyszyło mi przez całą karierę.

Zachwycił pan wówczas slapstickową satyrą na nową Rosję budowaną na zgniłych fundamentach. Dał się pan poznać jako twórca zaangażowany w sprawy społeczne.

- "Dziś zbudujemy dom" to rzeczywiście dokument utrzymanym w lekkim tonie. Film pozbawiony słów, oparty na materiałach archiwalnych i estońskiej muzyce, która dodawała całości satyrycznego wydźwięku. Koniec końców wyszedł z tego slapstick. Dziś gatunek ten kojarzy się przede wszystkim z okresem kina niemego, ale paradoksalnie jest bardzo aktualny. Wydaje mi się, że groteska przynależy do naszych czasów, jest wynikiem skrajnych sytuacji, które wynikają z komunistycznego reżimu. Zwróćmy uwagę, że pojawia się ona wtedy, kiedy ludzie okupują miejsca, które do nich nie należą. Kiedy przedstawiciele władzy chcą poruszać tłumy i jednostki, które nie są ich własnością. Ale groteska mówi coś jeszcze: w naszym świecie nie istnieją bohaterowie. W Rosji, osoba, która jest gotowa umrzeć za socjalistyczne idee jest wystawiana na piedestał i staje się bożyszczem tłumu. W "Dzisiaj zbudujemy dom" pokazałem, że to tylko iluzja, a socrealistyczni tytani pracy byli narzędziem w rękach propagandy.

A teraz przyjechał pan do Krakowa z dokumentem "Dzień zwycięstwa", który opowiada o Rosjanach świętujących zakończenie II wojny światowej w Berlinie. Jak ważne było dla pana zestawienie obrazu współczesnej metropolii z postawą osób świętujących?

- W przeciwnym razie nigdy nie zdecydowałbym się zrobić tego filmu. "Dzień zwycięstwa", to mój prywatny manifest. Nie chcę, aby Berlin, jedno z najbardziej postępowych miast w Europie, zamieniło się dziś w przestrzeń do propagowania konserwatywnych, nacjonalistycznych idei. A niestety to się dzieje. Co roku w Treptower Park w Berlinie, gdzie znajduje się Pomnik Zwycięstwa Żołnierzy Radzieckich, pojawia się tysiące ludzi, którzy świętują Dzień Zwycięstwa. Przynoszą ze sobą radzieckie flagi i portrety Stalina. To zupełne szaleństwo, ale właśnie na tym polega siła rosyjskiej propagandy.

Nie ma pan poczucia, że winne są władze Berlina, które spuściły na to wydarzenie zasłonę milczenia?

- Na pewno kluczową rolę odgrywa stanowisko niemieckiego rządu: sposób, w jaki traktuje  się publiczne wygłaszanie socjalistycznych haseł. Proszę zwrócić uwagę, że władze mogłyby nie wyrazić zgody na propagowanie tego typu ideologii, co oczywiście zostałoby odczytane jako akt stricte polityczny. Z drugiej strony, można by zorganizować kontrmanifestacje, jako stanowczą odpowiedź, wyraz społecznej niezgody. W Berlinie Dzień Zwycięstwa postrzega się jako niegroźne zgromadzenie. W dzisiejszych czasach takie podejście wydaje się niewyobrażalne. Nie możemy ignorować tego co się dzieje i pozwalać dłużej na marsze z okresu drugiej wojny światowej oraz śpiewanie radzieckich pieśni, traktujących o bolszewikach, którzy mają ręce po łokciach we krwi. To spektakl, który znacznie bardziej manipuluje zbiorowymi emocjami, niż mogłoby się wydawać.

W filmie padają słowa "Poznaj trochę historii, to dopiero porozmawiamy". Jest w tej scenie coś, co definiuje tamtejsze nastroje.

- Zabawne, że pan o to pyta. To zdanie padło w trakcie ciekawej rozmowy pomiędzy niemieckim przechodniem i Rosjaninem, którym świętował Dzień Zwycięstwa. Zaczęło się od symbolu, który pojawił się w Treptower Park - flagi, stanowiącej połączenie barw narodowych obu krajów. Miał być to wyraz zjednoczenia dwóch zwaśnionych dotąd narodów, w efekcie doszło do wymiany zdań, w której Niemiec bronił wartości swojego rozmówcy. I odwrotnie. To zabawne, ale pamiętajmy, że Berlin to miejsce, gdzie mieszają się kultury, języki, a przeszłość spotyka się z teraźniejszością. Konfrontacja odbywa się więc poziomie mentalności. Z jednej strony mamy postęp. Po drugiej stoi narzucona z góry ideologia. Pierwsze przypomina internet - globalną sieć, która daje możliwość selekcjonowania tysięcy informacji. Oczywiście przewijają się tam treści pozbawione sensu, oparte na kłamstwie, ale ta przestrzeń pozwala samodzielnie decydować o ich wartości i przydatności. W przypadku ideologii  mamy do czynienia z selekcją. Zawsze powtarzam, że ten kto ma wiedzę, ten ma władzę. Jest to straszna zależność, najgorsza z możliwych.

Konflikt pomiędzy tym, co idzie do przodu, a tym, co stoi w miejscu, pokazał pan również w ostatniej fabule "Donbass", gdzie odkrywa pan ciężar tego kontrastu na wschodzie Ukrainy. Dokument panu już nie wystarcza?

- Niewątpliwe są to filmy, które ściśle się łączą. Co kilka lat staram się przeplatać filmy dokumentalne z fabułami, dzięki czemu mogę dotykać pokrewnych tematów na różne sposoby. Nie chodzi o sprawdzanie swoich możliwości. "Donbass" pozwolił mi na odtworzenie scen, które prawdopodobnie nigdy nie zostały udokumentowane. Aby zrozumieć to, co dzieje się na wschodzie Ukrainy, posłużyłem się narracją mozaikową, która pozwoliła mi spojrzeć na pewne rzeczy z wielu różnych perspektyw; odmienne sposoby myślenia, życia i postępowania. W "Donbassie" nie ma jednego, głównego bohatera. To tak naprawdę podróż przez poszczególne kręgi tamtejszego piekła, gdzie zasady moralne przestały mieć znaczenie, a ludzie poczuli, że mogą wszystko. Nie jestem jednak pierwszym reżyserem, który posługuje się taką strukturą. Widzieliśmy to już u Eisensteina w "Strajku", podobnie wygląda "Widmo wolności" Luisa Bunuela.

Jak rozumiem, to bardzo ważny dla pana temat. Jest pan zaniepokojony współczesnością?

- Oczywiście, ale myślę, że to bardzo ważny temat przede wszystkim dla pana. Proszę się zastanowić, co się stanie, kiedy Rosja zdobędzie Donbas, a w efekcie całą Ukrainę? Podpowiem: ruszy dalej i lada dzień jej żołnierze pojawią się przy polskiej granicy. Ukraina stanowi w tej chwili ostatni przyczółek wolnej Europy, który broni Zachód przed rosyjską agresją. "Donbass" nie jest wymysłem mojej wyobraźni, a efektem obserwacji. Zawsze opowiadam o tym, co widzę. W 2004 roku Władimir Putin powiedział publicznie, że Ukraina jest nie tyle państwem, co terytorium, które powinno zostać włączone do Federacji Rosyjskiej. Problem w tym, że mimo, iż większość Ukraińców zdecydowała się wyrwać z totalitarnego reżimu, a tym samym była gotowa wyrazić swój sprzeciw, to słowa Putina podsyciły nacjonalistyczne nastroje w kraju. Wojna domowa, która ciągnie się od kilku lat jest wynikiem rosyjskiej ingerencji opartej na przemocy, hipokryzji, niesprawiedliwości i braku szacunku dla podstawowych wartości, ale zarazem stanowi efekt polaryzacji ukraińskiego społeczeństwa. Nie zmienia to faktu, że konflikt w Donbasie stoi na krawędzi katastrofy i prowadzi do jednego: zniszczenia obu państw.

Zastanawiam się, co z pana tożsamością. Urodził się pan w Baranowiczach [Białoruś - red.], wykształcił w Kijowie [Ukraina - red.], teraz mieszka w Niemczech. Chyba jest pan boleśnie rozczarowany tragicznym położeniem, w jakim obecnie znajduje się rodzima kultura.

- Tak, ale to nie znaczy, że mam problem z rosyjską kulturą. Wprost przeciwnie, jestem z nią silnie związany. To właśnie ona mnie ukształtowała. Dzięki niej jestem taką, a nie inną osobą. Kiedy posługujesz się danym językiem, dorastasz w takich, a nie innych realiach, stajesz się ich nieodłączną częścią. Od lat, często w podróży mam ze sobą rosyjskie książki. Tym samym nawet jeśli wyjedziesz, nie wyzbędziesz się tych wzorców, możesz jedynie uzupełniać je o kolejne doświadczenia. Właśnie tak to postrzegam. Kiedy patrzysz z dystansu, pomału zaczynasz zdawać sobie sprawę, że twoi rodacy są skażeni przez bolszewickie wzorce, które tak naprawdę nigdy się nie zmieniły. Wszystko, co otacza Rosjan, jest nasączone ideologią z czasów Stalina. Ten kraj po prostu stoi w miejscu.

Zaczynam rozumieć, dlaczego mówi się, że jest pan wielkim pesymistą.

- Myślę, że dostrzegam światełko w tym tunelu. To sztuka: malarstwo, literatura, kino. Kultura rosyjska, mimo silnych narodowych naleciałości, jest głęboka, bogata i unikatowa. Rosyjscy myśliciele pozostawili po sobie przesłanie, które nigdy wcześniej nie występowało w kulturze europejskiej. Nie twierdzę, że jesteśmy w czymś lepsi - sztuka dla każdego oznacza coś innego. Ale mnie ona bardzo pomogła, ponieważ niosła ze sobą siłę i treść, które potrafił wstrząsnąć moim pokoleniem.

Pojawia się pytanie: czy kino może dziś tak działać?

- Wierzę, że każdy film jest jak kropla, która drąży skałę. Fakt, że moje filmy pojawiają się w kinach na całym świecie i zdobywają nagrody na międzynarodowych festiwalach wcale nie oznacza, że wszyscy nagle doznają oświecenia. Ale zarazem wierzę, że kiedy dotykam tematu, który nigdy wcześniej nie został podniesiony na ekranie, kreuję niepowtarzalny punkt widzenia. Wiem, że czasem wymagam od mojej publiczności wiele, ale nie chcę, by tylko pasywnie przyglądali się temu, co robię. Wolę dzielić, sprawiać, żeby choć przez chwilę ludzie poczuli się zaangażowani. Tylko tyle. Jak artyści mamy do odegrania naprawdę niewielkie role. Wiem, że nikt w przyszłości nie będzie budował na naszą część monumentów, takich jak w Treptower Park. Ważne jednak, że sami zostawiamy po sobie niewielkie pomniczki. Filmy, które pokazują, że nie ma przyzwolenia na zachowania, które dotychczas uchodziły na sucho.

***

W rozmowie reżyser zdradził, że kolejny jego film fabularny, skupi się m.in. na egzekucji Żydów w Kijowie w czasie II wojny światowej. - Tym filmem chcę zadać pytanie, które zostało pominięte przez kinematografie, a mianowicie, jak narodził się Holocaust?  Wszyscy wiemy, jak wyglądał, jakie skutki za sobą niósł, ale nie wiemy, gdzie tak naprawdę leży jego geneza - mówi Łoźnica.

Rozmawiał: Mateusz Demski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Siergiej Łoźnica
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy