Sebastian Fabijański: Przyjaźń jest przereklamowana
Sebastiana Fabijańskiego spotykamy w Łodzi, na planie serialu kryminalnego „Ultraviolet”, w którym zagra praworządnego policjanta.
Pana słowa o bohaterze z "Ultraviolet": "jest inny niż dotychczasowi". Bał się pan zaszufladkowania jako niebezpieczny twardziel?
Sebastian Fabijański: - Nie, nie bałem się, bo znam swoją wrażliwość i wiem, co jestem w stanie z siebie wydobyć i w jakim kontekście. Dlatego może też moje wybory filmowe są determinowane ryzykiem i intuicją. Ja czuję, że mam coś do powiedzenia w danym materiale. Uważam, że to sól życia artysty, jeżeli w dzisiejszych czasach możemy w ogóle mówić o artystach, tylu się za nich uważa.
W tym serialu dużą rolę odgrywają nowoczesne technologie. Przeraża pana, że świat z sieci wirtualny splata się z rzeczywistym?
- Ja nie mam żadnego profilu na mediach społecznościowych - jedynie fanpage prowadzony przez kogoś z zewnątrz, ale kiedy czasem obserwuję to wszystko, to jestem absolutnie przerażony. Uważam, że wyścig po lajki jest podyktowany niczym innym, jak chęcią zabłyśnięcia i znalezienia akceptacji. Tylko moim zdaniem jest to zaburzone przez brak kontaktów. Istnieje jedynie wirtualne "ja".
A czy rzeczywiście po filmie "Gwiazdy" stracił pan wiarę w przyjaźń?
- Ja generalnie jestem do przyjaźni nastawiony dość sceptycznie, ponieważ wielokrotnie moje oczekiwania, albo czyjeś, zostały niespełnione. Więc staram się nie lokować swojego życia w relacjach, bo obawiam się, że nie ma takiej osoby na świecie, której mógłbym bezgranicznie zaufać. Zdanie "jestem twoim przyjacielem" czy też "nie opuszczę cię aż do śmierci" jest, w mojej opinii, formułką, której nawet nie pojmujemy. A to przecież bardzo poważna deklaracja i nie jesteśmy w stanie jej spełnić, wyłączając wyjątki. Oczywiście nie chcę zabierać nikomu wiary w przyjaźń, patrzę wyłącznie przez swój pryzmat. Niektórzy opierają na tym swoją egzystencję - ja staram się nie. Na tym etapie mojego życia uważam, że przyjaźń jest mocno przereklamowana.
Podobno marzy pan o reżyserii? Czy są już jakieś konkretne plany?
- Są konkretne, ale po prostu nie wiem, kiedy to się wydarzy. Jest we mnie zbyt duży niepokój twórczy, który nie jest zaspokajany przez aktorstwo. Więc ciągnie mnie do czegoś więcej, do jakiegoś kreowania świata, opowiadania własnych historii.
Powiedział pan: "W aktorstwie chodzi o to, żeby błyszczeć. Gdy o tym myślę, gardzę sobą". Dlaczego?
- Próżna część mojej natury opiera się na chęci bycia zauważonym, bycia kimś. Jak sobie pomyślę o tej cesze, to nie czuję do siebie wielkiego szacunku. Raczej staram się szukać w tym zawodzie wartości większej niż bycie gwiazdą. Niestety, jak poobserwować ludzi w szkołach teatralnych czy na castingach, to tam nie ma takich, którzy chcą grać, bo mają taką potrzebę. To głównie ludzie, którzy chcą błyszczeć. Przez to tak, a nie inaczej traktowany jest nasz show-biznes.
Powiedział pan także: "Lubię być kimś innym, nie grać". To znaczy, że źle się pan czuje we własnej skórze?
- Nie, bardzo dobrze. Mam mocno określony kręgosłup moralny. Nie mam też poczucia, że muszę być aktorem i że jestem od tego uzależniony. Jak przyjdzie moment, że trzeba będzie zwinąć wrotki, zrobię to. Takie myślenie jest dowodem na to, że się dobrze czuję we własnej skórze. Nie uciekam w aktorstwo. A często przecież tak się dzieje, że intuicyjnie uciekamy w pracoholizm, bojąc się prawdziwego życia. Ja nie.
Ale przecież praca to też część naszego życia?
- Oczywiście, tylko trzeba ją odpowiednio traktować. Jako dopełnienie, pasję, zabezpieczenie. A nie jako pęd ku coraz większym pieniądzom, które zaczynają nas określać.
Katarzyna Sobkowicz