Sebastian Fabijański: Nie poddałem się, mimo hejtu i krytyki

Sebastian Fabijański - aktor, muzyk, artysta malarz /Kurnikowski /AKPA

"Wszystko co robię w swojej sztuce, jest ucieczką od cierpienia. Moja kreatywność sięgnęła zenitu, jak umarł mój ojciec. Wyszedłem ze szpitala i się to zaczęło. Czy śmierć ojca coś we mnie uwolniła? Czy tworząc, uciekam od żałoby?" - mówi w rozmowie z Interią aktor, raper i malarz Sebastian Fabijański.

Łukasz Adamski: Jesteś skazany na "konflikt przez idealizm"?

Sebastian Fabijański: - Tak nawet rymuję na jednym z kawałków nadchodzącej płyty "Cukier". To wynika z tego, jak wyobrażam sobie świat i jak układam sobie w nim relacje. Według jakiego kodeksu staram się żyć? Widząc świat, w którym sukces odnoszą ludzie, którzy nie mają żadnych atrybutów, żeby być gloryfikowanymi - jestem skazany na konflikt z takim światem. Niestety, mam na tyle bezczelności, żeby nazywać to po imieniu. Stąd się głównie brały moje konflikty, o których mówiły media. Nie umiem udawać. Nie umiem milczeć w imię bezpiecznego prześlizgiwania się przez życie i uzyskiwania z tego tytułu profitów. 

Reklama

Konfliktowość wynika z tego, że jesteś na tyle spełnioną osobą, że możesz mieć gdzieś, co o tobie mówią? Rymujesz: "Pie***ę ten kabaret, to co miałem wygrać, to wygrałem". Czujesz się osobą wygraną? 

- W pewnym sensie tak. Z racji sukcesu w aktorstwie, wchodząc w świat muzyki, mogę pozwolić sobie na szczerość. Nie lokuję nadziei na materialny sukces w tej branży. Nie muszę zarabiać na muzyce. Jak ktoś wchodzi na scenę, wierząc, że go ustawi finansowo, to nie może sobie pozwolić na pewne rzeczy, bo z marszu dostałby wilczy bilet. Mnie taki wilczy bilet chcieli wręczać we wszystkich branżach, łącznie z aktorską. Głównie przez odwagę i szczerość. Nie miałem też oporów odrzucać ról, mimo że wydawało się to zupełnie nieopłacalne.  

- To wynika też z tego, że miałem dość bezpieczną sytuację finansową w domu i nie musiałem się szczególnie martwić o pieniądze, więc pewnie łatwiej mi było rezygnować. Ale nie umniejszałbym sobie, bo pewnie niejeden by skorzystał z zaproszenia na szybki przelot od bycia "no namem" do amanta polskiego kina. Bardzo często proponowano mi role w komediach romantycznych, wiec mogłem stać się stałym bywalcem ścianek. Na ściance niezwiązanej z moją filmową działalnością stanąłem raz... i ostatni. Szybko zrozumiałem, że to nie jest miejsce dla mnie. Nie lubię być używanym.

Widzę, że ten motyw ucieczki z szufladki jest u ciebie konsekwentny. Najbardziej wyraziste role zaczynałeś grać u króla komercji, czyli Patryka Vegi ["Pitbull. Niebezpieczne kobiety" - przyp. red.]. Grałeś tam, nomen omen, Cukra - to też tytuł twojej nowej płyty. Potem m.in dwie superprodukcje historyczne, czyli "Kamerdyner" Bajona i "Legiony" Gajewskiego, wejście w rap oraz pomysł reżyserowania swojego kina. Skąd ta ciągła ucieczka? Musisz sobie coś udowodnić?

- Od początku miałem poczucie, że moja droga zmierza do autonomicznego decydowania o sobie samym i o swoich projektach. Po prostu kipi mi czacha, mam sporo do powiedzenia i opowiedzenia i czuję ciągłą potrzebę stymulowania się wysokimi bodźcami, więc szukam wyzwań, które w efekcie sprawiają, że mogę się poczuć potrzebny temu światu. Mnie musi coś po prostu zapalić. Na przykład ostatnio zacząłem częściej grać role drugoplanowe, bo mogę się wyżyć, nie kalkulować i - nie bojąc się zaryzykować - odlecieć. W głównych rolach rzadko możesz to zrobić. Możesz przedobrzyć, ciągnąć na ramionach cały film, a potem okaże się, że to nieznośny popis aktora. Otarłem się o to w "Mowie ptaków" Żuławskiego, ale to nie był mój zamiar, tylko po pierwsze - samo się tak działo, a po drugie - ten bohater taki miał w sumie być.

Ale już w roli Silvia w "Jak pokochałam gangstera" Kawulskiego to się sprawdziło. To jeden z najbardziej przerażających i realistycznych gangusów. Wiem, co mówię, bo poznałem takich gości w polskim kinie.

- Co chwilę jednak zderzam się z bardzo twardym murem. Polskim murem. Mało jest u nas tolerancji dla tych, którzy wychodzą z ram i wymykają się z szuflad. Na płycie nawet o tym trochę jest. "Cierpisz na dysonans poznawczy, bo ten aktor robi rap/ jak w filmach leci po bandzie, to się pytasz co on ćpa/ Gdy zamykasz go w szufladzie, to ci sk***wiel staje w drzwiach". To jest moja konfrontacja z zamkniętymi głowami, które nie potrafią zaakceptować, że są ludzie, którzy potrafią i chcą robić coś więcej w życiu, niż zajmować się tylko jedną dziedziną i jeśli przyjdzie sukces, to odcinać kupony. Ja żeruję na ryzyku. Kocham artystyczny hazard. Idę va banque. Czuję wtedy, że żyję. Wtedy dopiero moja droga artystyczna jest warta zachodu. Na ścianie w szkole teatralnej wisiał list Herberta do studentów, w którym życzy im trudnego życia, bo tylko takie jest godne artysty. Można powiedzieć, że ja pozornie mam klawe życie, ale na szczęście czuję wciąż ten niepokój, który mnie napędza.

Ricky Gervais wkurzył całe Hollywood podczas mowy otwarcia Złotych Globów w 2019 roku, bo - mówiąc w wielkim skrócie - wygarnął im, że są tłustymi kotami i nie powinni pouczać świata, jak żyć. Bo nie mają o nim zielonego pojęcia. Tyle, że my sami postawiliśmy celebrytów na świeczniku i czekamy, by nas pouczali w każdej sprawie. Nawet jak się na niej nie znają. 

- Ja naprawdę staram się być przy ziemi. Dlatego robię rap, bo jest on przy ziemi. Jest z ulicy. Jest brudny. Nie lubię traktowania artystów jako kogoś z wyższych sfer. Kogoś lepszego. Tak jak Witkacy, gardzę "szacownością". Ale po drugiej stronie jest inna skrajność - dostępność celebrytów w social mediach. Teraz możesz wziąć telefon i napisać do swojego idola. On może to odczytać albo nie, ale ty masz szansę do niego bezpośrednio napisać, co wcześniej było niemożliwe. Nawet bym nie wpadł na to, żeby pisać jakiś list do Marlona Brando. No bo gdzie, jak? Dziś celebryci są dostępni, więc ludzie czują się na mocy pisać ci gówno na twój temat, kryjąc się za anonimowymi kontami.

Do tego dochodzi sława miernot. To już nie jest świat z przepowiedni Warhola, gdzie każdy może mieć 15 minut sławy. Mamy świat minuty sławy dla każdego. Sława patostreamingu i robienia totalnych kretynizmów. Cywilizacja TikToka. Skoro babrzesz się w kłótniach z nimi, to dajesz im poczucie, że jesteście na takim samym poziomie. Walczysz na boisku, na którym nie możesz wygrać. 

- Do tego oni nie ponoszą żadnych konsekwencji za to, że ci ubliżają. Ty już ponosisz. Miałem taki casus z dziewczyną, która na Instagramie mnie zaczepiała i wbijała mi szpile. Odpisałem w jej tonie, by poczuła to, co ja. Opublikowała moją odpowiedz, w której napisałem, że życzę jej "zajebistego trenera personalnego w przyszłym roku"...

Już widzę, jak cię dojechali za body shaming.

- Dokładnie tak. Wszystkie aktywistki rzuciły się na mnie i chciały mnie palić na stosie. Żyjemy w czasach bezrefleksyjnego kultu ofiar. Najbardziej intratną pozycją "pijarową" jest bycie ofiarą i to nie jest moja opinia, tylko zbadany socjologicznie fakt. Jest bardzo wiele przypadków godnych potępienia, ale to nie jest tak, że mamy tylko zero-jedynkowe ofiary i ich - wszystkiemu winnych - katów. To jest bardziej skomplikowane i często niejednoznaczne.

Podobnie jest z #metoo. Słuszna, potrzebna akcja zmiatająca z przestrzeni publicznej łajdaków, jak Harvey Weinstein, wzmocniła ostatecznie kult wiktymizacji. Dziś wystarczy oskarżenie o molestowanie, by skasować każdego. Bez sądu i wyroku. 

- Kiedyś jedna kobieta próbowała mnie oskarżyć o gwałt, co oczywiście nie miało miejsca. Szantażowała, że jak nie zapłacę, to pójdzie do mediów. Prawnicy uświadomili jej, co grozi za takie pomówienia i jakie konsekwencje mogą ją spotkać. Mimo wszystko dla niektórych lasek to całkiem fajny pomysł na biznes.

Celebracja wiktymizacji jest szersza. Przecież absurdalnie posunięta polityczna poprawność powoduje, że ofiarą uprzedzeń staje się dziś każdy. To jest destrukcja dla twojego zawodu. Skoro pojawiają się głosy, że pełnosprawny aktor nie powinien grać niepełnosprawnej osoby, a heteroseksualista nie powinien wcielać się w osobę homoseksualną, bo to jakiś rodzaj przywłaszczenia, to zabijamy istotę aktorstwa. Nie słychać głośnego oburzenia aktorów na takie postulaty.   

- Polityczna poprawność jest dziś prawdziwą pandemią. To jest wirus. Jesteśmy w totalnej klatce. Ja też mam poczucie, że temu ulegam. Ulegam, nie mówiąc otwarcie czegoś w strachu przed byciem wrzuconym do wora, np. z napisem szowinista. Rozumiem, że jest pęd ku ochronie wrażliwości, ale to idzie za daleko.

Ja uważam, że to jest rodzaj zamordyzmu. Polityczna poprawność jest wymierzona w liberalizm, chroniący podstawową wolność, jaką jest wolność słowa.

- Wszystko zmierza w stronę skrajnej anarchii, którą sami sobie fundujemy. Burzymy pomniki, bo nie pasują do współczesnej wrażliwości. Doszukujemy się zła w ludziach, którzy czynili dobro. Widzimy bezczeszczenie symboli - to wszystko jest przerażającym wywróceniem wartości do góry nogami. Ale problem leży też w tym, że my przestaliśmy szanować inne poglądy z zasady. Przecież moja spina z Quebo pokazała, że w momencie, gdy wygłosisz swoje zdanie, które nie rymuje się ze zdaniem mas, jesteś momentalnie przeznaczony do odstrzału. To jest symbol dzisiejszych czasów. Bardzo łatwo ludzie ferują wyroki. Tak samo byłoby z tym moim niedoszłym gwałtem - ludzie bardzo szybko by ze mnie zrobili kata i gwałciciela. Mój autorski pomysł na film też o to zahacza. Historia o polskim superbohaterze, z bardzo polską mocą, do której nawet trochę wstyd się przyznać, ale ludzie robią z niego bohatera narodowego i mesjasza. Bardzo łatwo zrobić nam z kogoś bohatera, nawet jak on tego nie chce i jest jego przeciwieństwem. 

Czyli jest to film autobiograficzny. Wracamy do ucieczki z szuflad.

- W tym projekcie jest dużo mnie. Tak, jak np. w utworze "Werter". W klipie, który wyreżyserowałem, gra zresztą Adam Woronowicz, co w ogóle bardzo doceniam i jestem wdzięczny Adamowi, że z przyjemnością przyjechał na plan, a potem bardzo pochlebnie się wypowiadał o teledysku, kiedy mu wysłałem pierwszą układkę montażową. Przychodzi taki moment w życiu artysty, który staje się już tak nieznośny dla publiki, że jego autorskie dzieła są w stanie spotkać się z masową akceptacją dopiero po jego śmierci. On jako figura przestaje irytować, bo już go nie ma. Przyszedł mi do głowy ten pomysł, jak miałem cały ten cyrk z Quebo. Pomyślałem, że k***wa dopiero jakbym zdechł, to ludzie by spojrzeli inaczej na to, co próbowałem im powiedzieć. Bo już tego Fabijańskiego, co tak, a nie inaczej wygląda, co zarabia kasę, ma się dobrze, ma talent i nie wstydzi się o tym mówić, nie ma. Wtedy może byliby w stanie spojrzeć na moją twórczość bez tego filtra.

Sprawdź tekst do utworu "Werter" w serwisie Tekściory.pl

To jest zupełnie inny projekt od adaptacji książki Lany Katlik "Eldorado", którą też masz reżyserować. 

- Pracuję nad obydwoma projektami równocześnie, ale projekt, o którym mówię, jest bardzo mój, bo od początku do końca wymyślony przeze mnie. Ciekawa figura - archetyp superbohatera na gruncie arcypolskim.

Superbohaterowie to nowi bogowie. W jakimś sensie pogańscy. Ty natomiast zagrałeś Boga chrześcijan albo wariację na jego temat. Niebawem w kinach "Inni ludzie", obsypany w Gdyni nagrodami drapieżny, przewrotny i świetny musical Aleksandry Terpińskiej. Grasz tam rapującego Jezusa, ale też łączysz rap z aktorstwem, czyli swoje dwie artystyczne twarze. 

- I znowu ta polityczną poprawność nam się tu wkrada. Swoją drogą jestem ciekaw, czy ludzie rzucą mi się do gardła i będą krzyczeć, że rapujący Jezus to profanacja. Jezus jest narratorem, ale też towarzyszy głównym postaciom. Jeżeli taki facet miałby między nami dziś funkcjonować, to chciałbym, by był to ktoś, kto kocha i rozumie. Nie ocenia, jak my wszyscy, tylko rozumie. Mnie bardzo przekonało motto, jakie Trepińskiej towarzyszyło podczas robienia tego filmu: "Tylko miłość potrafi nas uchronić od zła tego świata, jeśli w porę potrafimy ją dostrzec. A nie potrafimy". Filmowy Jezus chce dać świadectwo czystej miłości. Ale odbija się od ściany, bo ludzie chyba jednak nie chcą tej miłości. 

To jest istota chrześcijaństwa - Jezus jako rewolucjonista miłości. Pytam o Jezusa z "Innych ludzi", bo ta rola też symbolizuje twoją ucieczkę przed szufladkami. Nie ukrywasz swojej duchowości i mówiłeś, że wiara pomogła ci w walce z depresją. Kiedy na sztandary mogliby cię brać konserwatyści katoliccy, grasz rapującego Jezusa z prowokującej książki Doroty Masłowskiej. 

- Nigdy nie chciałem być w szatach jakiegoś katocelebryty i paramesjasza, prawiącego o religii. Jeżeli jest Bóg, to mnie do tego użyje w sposób mniej deklaratywny. Wszystko, czego się podejmuję autorsko, czy to rap czy film, to wszystko są rzeczy, które brutalnym językiem, bezczelnością i agresywną formą mają przynieść refleksję i konfrontację z prawda. Nienawidzę tego, że żyjemy w świecie, gdzie każdy z nas statystycznie scrolluje wysokość wierzy Eiffla. Nienawidzę tego, że jestem scrollowany. Boli mnie to totalnie. Nienawidzę spłyconej funkcji rapu, który był w moim życiu drogowskazem. Teraz rap jest drogowskazem do czego? Do Vitkaca?

Ale może to też jest prawda rapu. Kiedyś raperzy stali na ulicy i rapowali o ulicy. Dziś zarabiają na starcie wielki hajs i o nim rapują. Może więc rap, mimo że jest komercyjny, nie stracił prawdziwości, bo raperzy wciąż rapują o tym, co jest dla nich bliskie. Tyle że teraz bliska jest mamona, a nie blokowiska. 

- Cały mój konflikt światopoglądowy ze środowiskiem dzisiejszego rapu definiuje nie kwestia samej komercji. To jest tak, jakbym wziął impresjonizm, zrobił z tego totalną popkulturową papkę i nazywał to nadal impresjonizmem. To jest problem. Biorą rap, czyli według definicji rytm i poezję i robią z niego discopolowy twór, którego treść jest dramatycznie niskich lotów i nazywają to rapem. Ja dopuszczam, że rap mógł ewoluować, ale mam fundamentalny problem ze środkami, których się dziś używa do robienia tej muzyki i z tym, że tę miałkość komunikatu i nawijanie o niczym nazywa się rapem. Rap był muzyką buntu, alternatywy i niezgody. Rap wypływał z serca i nie był robiony dla pieniędzy. Bo nie było tam pieniędzy.

Ale już są. Rock też się zmonetyzował. Może nie ma innego wyjścia. 

- Ale rock nie przeszedł ewolucji jak rap. Rock jest nadal rockiem i nie stał się popem. Rockmeni nie zaczęli śpiewać na autotunie. Nadal robią to, co robili. Tyle że gatunek stal się popularny. Z tym nie mam problemu. Ale "upopowienie" rapu jest po prostu spłyceniem tej muzyki i znakiem tych smutnych scrollowanych czasów.

"Inni ludzie" to film o samotnych ludziach w wielkim mieście. Samotność jest też ostatnio ważna dla ciebie. Masz nawet swoją "jaskinię Batmana", gdzie malujesz obrazy. Uciekasz przed światem? Film i muzykę robisz w zespole ludzi. Malujesz sam. Tworzenie samemu cię wyzwala? 

- Nie postawiłem krzyżyka na świecie. Nie jest to ucieczka od świata. To ucieczka od cierpienia. Wszystko, co robię w swojej sztuce, jest ucieczką od cierpienia. Moja kreatywność sięgnęła zenitu, jak umarł mój ojciec. Wyszedłem ze szpitala i się to zaczęło. Czy śmierć ojca coś we mnie uwolniła? Czy tworząc uciekam od żałoby? 

Wcześniej potrzebowałeś akceptacji od ojca, więc wdrapywałeś się na szczyt egotyzmu. Teraz już nie musisz. 

- Moja relacja z ojcem była bliska i intensywna, ale była oparta na głębokim poczuciu bycia gorszym. Ojciec mi nie dał poczuć się kimś ważnym i silnym, ale mniejsza... Na płycie są takie wersy: "Ojciec mi mówił kiedyś, żebym nie ruszał gówna, bo śmierdzi, a po jego śmierci wchodzę w to gówno niemal bez przerwy". Wszystkie akty twórczości, jakie ze mnie wychodzą, są szczere. Nie są wykalkulowane. Nie tworzę na podstawie jakiegoś biznesplanu. Tworzę, bo chcę i potrzebuję.

To twoje przesłanie? 

- Jeżeli miałbym coś przesłać, to: "Nie marnujcie swoich talentów z powodu strachu przed byciem ocenionym, przed ryzykiem i porażką. Ludzie się tak bardzo boją upokorzenia i odrzucenia, ze wolą nie robić nic, niż to przeżyć".

Ciebie odrzucano wiele razy. Masz pancerz.

- Im większe odrzucenie, tym większy dla mnie napęd. Dlatego nie skończyłem swojej rapowej ścieżki na pierwszej płycie. Nie poddałem się, mimo hejtu i krytyki. Może dlatego mam tak przej***ne. A może po prostu ten ból dupy niektórych do mnie wynika z tego, że ja robię swoje, a oni zatrzymali się na tym, że by chcieli to robić. 

Rozmawiał Łukasz Adamski 

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Sebastian Fabijański
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy