Sam Childers: Niektórym się wydaje, że jestem jakimś wariatem z bronią

- Moim największym celem jest zmienienie tego kraju - mówi o swojej pracy w Afryce Sam Childers /Kevin Evans /materiały promocyjne

- Ten karabin z tytułu jest dobry, żeby zwrócić uwagę ludzi, ale później warto zajrzeć za niego. Kim jestem i o co mi chodzi? Chodzi mi o pokój. Broń tylko przyciąga twoje spojrzenie - mówi Sam Childers, amerykański pastor działający na rzecz pomocy dzieciom w Afryce i pierwowzór głównego bohatera filmu "Kaznodzieja z karabinem".

Sam Childers, mimo że pochodzi z chrześcijańskiej rodziny, wiódł życie mocno oddalone od zasad przypisanych tej religii. W bardzo młodym wieku popadł w alkoholizm i uzależnił się od heroiny. Był członkiem motocyklowego gangu, sypiał z kim popadnie i handlował narkotykami. Z pomocą żony nawrócił się - ciążę swojej ukochanej odczytał jako znak od Boga. Przeszedł odnowę duchową, został pastorem, założył wspólnotę, a następnie wyjechał do Sudanu. Okrucieństwo wobec niewinnych dzieci, jakie wówczas zobaczył, sprawiło, że z Afryki wracał co prawda wiele razy, ale jego serce pozostało tam już na zawsze.

Swoje życie i pracę w Afryce Sam Childers opisał w książce "W obronie innych", na której podstawie powstał inspirowany prawdziwymi wydarzeniami film "Kaznodzieja z karabinem" w reżyserii Marca Forstera.

Reklama

Justyna Grochal, Interia: - Czy według ciebie życie jest sumą naszych wyborów?

Sam Childers: - Tak, wierzę w to, że każdego dnia musimy dokonywać wyborów, czy to dobrych, czy złych, poważnych czy nieco mniej ważnych. Każdego dnia mierzymy się z decyzjami.

A zastanawiasz się czasem, co by było, gdybyś te prawie 20 lat temu nie podjął decyzji o wyjeździe do Afryki?

- Myślałem kilka razy, co by było, gdybym ciągle robił to, co robiłem w USA. Wiem, że gdybym nie poleciał do Sudanu, moje życie wyglądałoby zdecydowanie inaczej. Nie sądzę, bym był szczęśliwy. Jestem szczęśliwy z powodu pracy, którą teraz wykonuję. Mam dobre samopoczucie. Przeciętny człowiek położy się dziś wieczorem do łóżka i pomyśli, że to, co robi w życiu, go nie uszczęśliwia. A mnie to co robię, daje szczęście.

Urodziłeś się w Ameryce, pracujesz w Afryce, pomagając tamtejszym dzieciom. To dwa tak bardzo różne światy. Jak sądzisz, czego dzieci z krajów rozwiniętych mogą nauczyć się od afrykańskich sierot, którymi się opiekujesz?

- Tym, z czego dzieciaki z Ameryki, Europy czy Australii powinny zdać sobie sprawę, jest tak naprawdę to, jak bardzo są pobłogosławione. W Afryce przeciętne dziecko nie chodzi do szkoły. W Afryce przeciętne dziecko je tylko jeden posiłek w ciągu dnia. Przeciętne dziecko w wielu tamtejszych wioskach śpi na brudnej podłodze albo dzieli koc z czterema czy pięcioma innymi dziećmi.

- Nie wiem, jak to wygląda w Polsce, ale w Ameryce nie płacisz za szkołę, masz ją za darmo. W Ameryce jesz obiad w szkole, a teraz większość szkół daje dziecku i śniadanie, i obiad. Dzieci w Afryce, jeśli mają możliwość pójścia do szkoły, traktują to poważnie. Nie bawią się w szkole. Jest tyle rzeczy, o których dzieciaki z bogatszych krajów powinny wiedzieć...

Skoro wspomniałeś o afrykańskiej szkole, to porozmawiajmy o tym, co robisz dla tych dzieciaków w kwestii edukacji. Mówi się o tobie, że pojechałeś do Afryki ratować dzieci w kraju dotkniętym wojną. A ty nie tylko zbudowałeś sierocińce, gdzie przygarnąłeś mnóstwo sierot, ale chcesz również zadbać o ich edukację.

- To jedna z rzeczy, których ludzie o mnie nie wiedzą. Po obejrzeniu filmu, niektórym się wydaje, że jestem jakimś wariatem z bronią. A ja jestem mocno zaangażowany w edukację. Wiem, jak ważna jest w życiu, bo ja nie mam żadnego wykształcenia. Wybudowałem sześć szkół, obecnie powstaje siódma, a jeszcze w tym roku zaczniemy budowę ósmej. Miałem też, póki nie powstała druga w tym roku, prawdopodobnie jedyną bibliotekę w Sudanie Południowym, w naszym sierocińcu. Bardzo mi na tym zależy - na nauce. Zdaję sobie sprawę z tego, jak ważne jest otrzymanie dobrej edukacji.

Chcesz przez to dać swoim podopiecznym lepszą przyszłość. Nie będą przecież w sierocińcu na zawsze.

- To prawda, w większości sierocińców Trzeciego Świata, kiedy osiągasz wiek 15 albo 16 lat, musisz opuścić placówkę. To jest ten wiek, w którym ci młodzi ludzie powinni uczyć się zawodu. A 70 proc. takich dzieci kończy w prostytucji. Do nas należy uczenie ich fachu. Mamy kilka dużych projektów, dzięki którym robimy to już teraz. Mamy wielką farmę, gdzie jest ponad 60 osób pracujących oraz uczących się uprawiać i nawadniać ziemię. Są tam też kobiety, które uczą, jak zaopiekować się domem, jak robić ser, masło czy jogurt. Prowadzimy kilka biznesów - mamy też restaurację. Obecnie na naszej liście płac jest 260 osób. Tyle osób codziennie dla nas pracuje, we wszystkich naszych działalnościach.  

Pierwszy sierociniec wybudowałeś w 2000 roku. Minęło prawie 17 lat, więc pierwsze dzieci, które trafiły pod twoje skrzydła, są już dorosłe. Masz nad nimi jakiś nadzór?

- Dwóch chłopców spośród dzieci, które uratowałem więcej niż dekadę temu, pracuje teraz u nas na farmie - zarządzają gospodarstwem. Niektóre z tych dzieci pracują dla nas jako menedżerowie, wiele ma też inną pracę. Kilkoro współpracuje z rządem Sudanu Południowego. Tak więc sporo tych dzieciaków wyrosło na młodych dorosłych i znalazło dobre zajęcia.

Jesteś człowiekiem znacznie bardziej skupionym na przyszłości niż rozpamiętującym to, co było, prawda?

- Tak, bo nie możesz zmienić niczego w twojej przeszłości. Zmieniać możesz tylko przyszłość.

Broń jest twoim narzędziem, ale staje się ona jednocześnie narzędziem w rękach osób, które cię krytykują. Wzbudzasz kontrowersje.

- Tak, ale jeśli przyjrzymy się kwestii bycia kontrowersyjnym - niezależnie od tego, czy jest się wierzącym, czy nie - to okaże się, że Jezus też był bardzo kontrowersyjny. Wiele się o nim mówiło. Jeśli przeczytasz słowo Boże, to zobaczysz - wielu mówiło, że był pijakiem. Wielu mówiło, że był "pijanicą wina". Nazywali go buntownikiem. Był bardzo kontrowersyjny, nawet jego własne miasto go nie lubiło. Więc nie sądzę, że powinniśmy się przejmować tym, co myślą inni ludzie. Moim zdaniem powinniśmy raczej na koniec dnia zastanowić się nad tym, czy dobrze czujemy się ze sobą.

- W internecie krąży o mnie mnóstwo różnych historii. Ale jest jedna, która, wydaje mi się, może zamknąć ludziom usta. Mianowicie to, że w 2013 roku zostałem wyróżniony nagrodą Matki Teresy. To jest największa na świecie nagroda przyznawana  za sprawiedliwość społeczną. A jeśli dokładniej się temu przyjrzeć, to okaże się, że jestem jedyną z nagrodzonych osób, która nie była milionerem. Wszyscy pozostali nimi byli. To powinno powiedzieć coś ludziom, którzy mnie krytykują.

- Poza tym - mogę się mylić, ale to jest coś, co mi powiedziano - większość wyróżnionych tą nagrodą to organizacje, a ja byłem jedyną pojedynczą osobą, która otrzymała tę nagrodę. To nie organizacja Angels of East Africa, którą założyłem, dostała nagrodę, tylko Sam Childers. Inną rzeczą jest, że spośród wszystkich ludzi w Ameryce byłem pierwszą osobą, która otrzymała to wyróżnienie. Tak więc nie za bardzo przejmuję się wszystkimi gadułami i plotkarzami, którzy są przeciwko mnie. To, co się liczy, to żeby na koniec dnia odpowiedzieć sobie na pytanie, czy robię to, co mówię, że robię. Nie dostałbym tej nagrody, gdybym tego nie robił.

Działalność w Afryce z pewnością zmieniła twoje podejście do gospodarowania pieniędzmi. Nie wydajesz ich niepotrzebnie.

- Zarabiam duże pieniądze każdego roku, a żyję w naprawdę skromny sposób. Nie wstydzę się zapytać ciebie o pieniądze wspierające to, co robimy. Nie jeżdżę samochodem za 50 tysięcy dolarów, moje auto jest  bardzo stare. Jeżdżę za to na całkiem dobrym motocyklu, ale jestem właścicielem sklepu motocyklowego. Zresztą zbudowałem własne motocykle, więc kosztują o połowę mniej niż inne.

- Zdaję sobie sprawę, że wiele osób jest krytykowanych, ponieważ gromadzą na rzecz pomocy innym miliardy dolarów, ale jednocześnie żyją stylem życia milionerów. Ja tego nie robię.

Może właśnie ta hipokryzja zniechęca ludzi do pomocy.

- To się często zdarza, zwłaszcza w świecie pastorów. Jest wielu, którzy proszą o pieniądze, wsparcie, zwłaszcza ze Stanów Zjednoczonych, a potem widzisz ich w Cadillacu Escalade czy innym samochodzie za setki tysięcy dolarów.

- My większość wsparcia otrzymujemy od zwykłych, ciężko pracujących ludzi. Jedno, co mogę powiedzieć, to to, że nasza praca się rozrosła. W przypadku niektórych organizacji nie możesz zobaczyć, gdzie idą twoje pieniądze. My zaczęliśmy od jednego sierocińca, a teraz mamy ich siedem. Wybudowaliśmy szkoły, wydajemy około ośmiu tysięcy posiłków dziennie. Tak więc widać, na co wydaliśmy pieniądze w ciągu tych lat. W ostatnie Boże Narodzenie nakarmiliśmy 18 tysięcy ludzi. Z naszej farmy rozdaliśmy ponad 25 ton ryżu, prawie 10 ton dyni, wydawaliśmy też ziemniaki - nasza farma oferuje 15 ton ziemniaków.

Uratowane przez ciebie sieroty potrzebowały nie tylko fizycznej pomocy, ale i wsparcia psychologicznego. Nie miałeś doświadczenia w tej sferze. Jak sobie radziłeś?

- Nawet psychiatrzy nieczęsto muszą radzić sobie z dzieckiem, które było zmuszone zabić swoich rodziców. Ja mam dużo większe doświadczenie i lepiej sobie radzę z takimi dziećmi niż większość ludzi. Po pierwsze dlatego, że robię to, co nakazuje słowo Boże. Jest tylko jeden dobry doradca w życiu i jest nim Bóg. Największą rzeczą w życiu, której nikt nie potrafi naśladować, jest miłość Jezusa Chrystusa. Pierwszą rzeczą, jakiej potrzebuje dziecko, które musi zostać zresocjalizowane, to poczuć, że jest naprawdę kochane. Następnie musi wiedzieć, że jest bezpieczne. Trzecią rzeczą jest to, by stało się znowu dzieckiem, co oznacza, że znów zaczyna zachowywać się jak dziecko - bawi się zabawkami, huśta na huśtawce, spędza czas na placu zabaw. Jeśli możesz zrobić te trzy rzeczy, to jest to początkiem resocjalizacji.

- Ale najważniejszą rzeczą w rehabilitacji takich dzieci, jest po prostu słuchanie ich. One przez większość czasu nie chcą opowiedzieć swojej historii. Użyliśmy czegoś, co się nazywa terapią sztuką - pozwoliliśmy im zacząć rysować rzeczy, które pamiętają. I w większości przypadków rysują właśnie to, co im się przytrafiło. Przez terapię sztuką można zacząć rehabilitować takie dzieci. Jeśli mogą narysować obrazek, to później zaczynają o tym rozmawiać. A największą rzeczą przy każdej rehabilitacji jest, jak powiedziałem, słuchanie.

Czyli zasięgałeś opinii specjalistów na temat sposobów postępowania z dziećmi dotkniętymi traumą wojny?

- Jeden z największych psychiatrów z Australii złożył nam wizytę w sierocińcu. Wiele lat temu, myślę, że to był 2009 rok. Pierwsze, o co zapytał, to według jakiego programu tutaj pracujemy. Odpowiedziałem, że według żadnego, to wszystko słowa Boże. Był po prostu zdumiony. Bo kto tak naprawdę wie, czego potrzebują te dzieciaki? I myślę, że jeśli teraz porozmawiasz z tymi starszymi dziećmi, to powiedzą, że mają wszystko, czego im potrzeba.

Zakres twojej pracy w Afryce mocno się poszerzył na przestrzeni lat.

- Tak, ale należy pamiętać, że wojna z udziałem LRA (Armia Bożego Oporu - przyp. JG) już się nie toczy. Sudan Południowy znajduje się jeszcze w stanie wojny domowej. W Sudanie Południowym mamy jeden sierociniec, wybudowaliśmy je także w Ugandzie i Etiopii.

Czy wasze sierocińce współpracują z placówkami adopcyjnymi?

- Nie. Ja osobiście nie wierzę w adopcję.

Dlaczego?

- Bóg posłał mnie do wschodniej Afryki, by zmienić ten naród. Nie zmienisz go poprzez adoptowanie dzieci przez Amerykanów. To są dobre pieniądze, ale kiedy oddajesz dziecko do adopcji, do Ameryki, to zmieniasz życie tego jednego dziecka. Naród możesz zmienić, dając temu dziecku edukację i umiejętności. Możesz dać tym dzieciakom przyszłość w ich własnym kraju i właśnie to pomaga zmienić naród. Mogą być kimś wielkim we własnym państwie.

- Czy adopcja sama w sobie jest w porządku? Tak, jest w porządku, ale jak powiedziałem - nie dla mnie. Adopcja może być jedną z największych pułapek pieniężnych  na świecie. Niektórzy ludzie wydają 20 tysięcy dolarów, a nawet nie dostają dziecka. Gdybym musiał pozwolić na adopcję jednego z moich dzieciaków, poczułbym, że zwątpiłem w to dziecko. Daję moim dzieciom wszystko, czego potrzebują, dostają trzy posiłki dziennie, dostają ubrania, chodzą do szkoły i się edukują.

Ale nie mają miłości dwojga rodziców...

- Nie staram się nikogo przekonać do tego, by uważał tak jak ja. To się nazywa wolność. Ty wierzysz w to, co chcesz, ja wierzę w to, w co chcę wierzyć. Kocham wszystkie moje dzieciaki. Kiedy mnie widzą, biegną do mnie. Kochają mnie i mówią do mnie "tato", mówią do mnie  "ojcze". Mam ponad 300 dzieci i daję im wszystko, czego im potrzeba. Moim największym celem jest zmienienie tego kraju.  

To, o czym mówisz, przypomina mi wizytę w Muzeum Powstania Warszawskiego. Znalazłam tam fragment "Biuletynu Informacyjnego", w którym apelowano, by ratować dzieci, ponieważ zniszczone budynki można odbudować, ale straconego pokolenia nie. 

- Tak, to prawda. Jedynym sposobem, by zmienić naród, który jest pochłonięty wojną, jest czynienie tego poprzez dzieci.

Porozmawiajmy o twojej byłej żonie. Od trzech lat nie jesteście razem, ale Lynn była dla ciebie wielkim wsparciem, kiedy rozpoczynałeś pracę w Afryce i później. Ona również się w to angażowała.

- Tak, moja żona mnie wspierała, ale jednocześnie doszło do momentu, w którym musiałem dokonać wyboru: dzieci albo ona. Dzieci były również wezwaniem od Boga. Nie rozstaliśmy z powodu innej kobiety, czy innego mężczyzny. Po prostu nasze małżeństwo dotarło do punktu, w którym musiałem zdecydować, czy wybieram Afrykę, czy dom.  Moja żona w ogóle nie lubiła Afryki. Wspierała mnie, będąc w domu. Uwielbiała misje i ich wspieranie. Nie chcę, by mnie źle zrozumiano, gdy mówię, że nie lubiła Afryki. Kiedy zaczęliśmy mieć problemy, poszedłem do terapeuty. Było tylko jedno rozwiązanie dla naszego małżeństwa. Aby między nami było znów dobrze, Lynn musiałaby przenieść się ze mną do Afryki. Wiedzieliśmy, że tak się nie stanie. Czy była dobrą kobietą? O tak, zdecydowanie. Była dobrą kobietą, ale nie miała, jak ja, serca dla Afryki.

Twoje zaangażowanie w działalność w Afryce odbijało się również na córce. Oznaczało dla niej nie tylko częstą rozłąkę, ale i skromne życie pełne wyrzeczeń - większość pieniędzy pożytkowaliście na pomoc afrykańskim sierotom. W filmie i książce pojawia się emocjonalna scena, w której Paige z rozżaleniem pyta cię, dlaczego kochasz afrykańskie sieroty bardziej niż ją.

- Tak, ta scena filmowa została oparta na prawdziwych wydarzeniach. Był czas, kiedy prowadziłem sierociniec, w którym nie mieliśmy zbilansowanej diety, bo nie mieliśmy pieniędzy. Wydawało mi się, że jeśli moje dzieci jedzą fasolę i ryż, ja też będę jadł fasolę i ryż. Tak funkcjonowałem przez dobrych kilka lat. Ale teraz Bóg nas pobłogosławił i każdy z naszych projektów opiera się na zbilansowanej diecie. Dzieci dwa razy w tygodniu dostają mięso, dwa razy w tygodniu dostają warzywa i dwa razy w tygodniu ryż. Teraz wszystko jest zrównoważone.

- Ale kiedy nie było pieniędzy, czułem, że muszę żyć takim samym życiem, jak moje dzieci w Afryce. To może być ciężkie dla kogoś, kto żyje w Ameryce. Pewnego dnia, a było to kilka lat po tym zdarzeniu, moja córka powiedziała mi, że chce prowadzić moją organizację non-profit. Byłem zszokowany. Zapytała: "Wiesz, tato, pamiętasz czasy, kiedy siadaliśmy do stołu i nie było na nim zbyt dużo jedzenia?". Odpowiedziałem, że tak, a ona powiedziała mi wtedy: "To pamiętasz, że ja też siedziałam przy tym samym stole. A pamiętasz, jak chodziliśmy do sklepów z używaną odzieżą, żeby kupić ubrania? Ja też je tam kupowałam". Nie powiedziałbym, że moja córka cierpiała, ale obchodziła się bez różnych rzeczy, żeby pomóc innym. Było zresztą wiele lat, w których cała moja rodzina rezygnowała z udogodnień, żeby pomagać potrzebującym. Ale muszę dodać, że moja córka pokochała Afrykę.

Film "Kaznodzieja z karabinem", w którym opowiedziano twoją historię, nieco różni się od twojej opowieści zawartej w książce "W obronie innych".

- Tak, film nie jest prawdą. Jest filmem z Hollywood opartym na prawdzie.

Pokazano w nim między innymi, że w pewnym momencie bezsilny Sam odwraca się od Boga, a ty podkreślasz fakt, że nigdy tak nie było.

 - Każdy, kto oglądał lub czytał wywiady ze mną po premierze filmu, wie, że nigdy nie byłem zły na Boga. Złościłem się na ludzi, którzy na przykład opowiadali o mnie nieprawdziwe historie. Na Bogu nigdy się nie zawiodłem. Nigdy nie musiałem użyć broni przeciwko dziecku i w żadnej z książek czy w żadnym z wywiadów nawet o tym nie wspomniałem.

Rozumiem, że nie mogłeś wpłynąć na decyzję scenarzystów?

- Kiedy sprzedajesz Hollywood prawa autorskie do swojej autobiografii, tracisz kontrolę. Próbowałem zatrzymać kilka pomysłów, ale nie mogłem tego zrobić. To był naprawdę poważny problem, któremu chciałem się przeciwstawić. Jest kilka rzeczy, które znalazły się w filmie, a są nieprawdziwe. Natomiast moje książki opowiadają tylko prawdę.

W książce "W obronie innych" opisałeś też m.in. historię wyjątkowo okrutnego byłego dowódcy Armii Bożego Oporu, który zamierzał się poddać i prosić o amnestię. Początkowo chciałeś go zabić, ale zrezygnowałeś po tym, jak w rozmowie z nim usłyszałeś, że jako dziecko został porwany przez ludzi Josepha Kony’ego (przywódca LRA - przyp. JG) i poddany przez nich praniu mózgu - jedyne, co potrafił, to zabijać.

- A wiesz, że on teraz pracuje na naszej farmie?

Naprawdę?

- To mężczyzna, który był w Siłach Zbrojnych Sudanu Południowego, był w LRA, był ofiarą. Tak więc ludzie, którzy walczyli ze sobą przez tyle lat, pracują ze sobą na farmie. Na tym polega prawdziwy pokój. Myślę, że ten karabin z tytułu [mówiąc to, Sam Childers bierze do ręki egzemplarz książki i wskazuje na okładkę] jest dobry, żeby zwrócić uwagę ludzi, ale później warto zajrzeć za niego. Kim jestem i o co mi chodzi? Chodzi mi o pokój. Broń tylko przyciąga twoje spojrzenie.

Rozmawiała Justyna Grochal

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy