Ryszard Rembiszewski: Kiedyś był Panem Lotto. Co robi teraz?
Przez wiele lat losował szczęśliwe numery. Sam też gra, lecz bez powodzenia. – Za to wiedzie mi się w innych dziedzinach – mówi Ryszard Rembiszewski, znany jako Pan Lotto.
Ryszard Rembiszewski jest z wykształcenia filologiem polskim. Największą popularność zyskał jako prowadzący program Studio Lotto. Kojarzony z Totalizatorem Sportowym przez wiele lat pracował także jako spiker i dziennikarz.
Pan Lotto - tak nazywała pana cała Polska. Czy to było denerwujące?
- Mówili też "Pan Totolotek". (śmiech) Nie, nigdy nie sprawiało mi to przykrości. Przez tyle lat pracy, prawie ćwierć wieku, nie spotkałem się z żadną negatywną reakcją ze strony widzów. Może dlatego, że stworzyłem pewien styl prezentera, który był odpowiednio ubrany, nie wygłupiał się i nie robił z siebie gwiazdy programu? Starałem się też być wiarygodny, bo to bardzo ważne w programach, gdzie wygrywa się pieniądze.
Jak zaczęła się pana przygoda z telewizją?
- Już w podstawówce garnąłem się do różnych występów, potem było kółko polonistyczne w liceum. Dostałem się do szkoły teatralnej, ale w którymś momencie był przesiew i mi podziękowano. Dla mnie to był szok. Proponowano mi pracę w teatrze jako adept, ale bałem się wojska, więc poszedłem na polonistykę ze specjalnością teatralną. Promowałem też film polski za granicą i przez wiele lat byłem spikerem w radiu.
Totalizator Sportowy był prowadzony na żywo. Zdarzały się jakieś nieprzewidziane sytuacje?
- Raz osoba odpowiedzialna za maszynę zapomniała ustawić zapadkę, która zatrzymywała piłeczki. I one zaczęły spadać na podłogę. Kazałem zatrzymać maszynę, podniosłem te dwie piłeczki, które spadły i powiedziałem, że one także są w grze.
Nazwano pana "mężczyzną o aksamitnym głosie"...
- Kiedyś pewna kobieta powiedziała mi: "Jestem taka głupia! Gram i nic nie wygrywam, więc obiecuję sobie, że już przestanę. Jednak gdy włączam telewizor i słyszę, jak tym pięknym głosem zachęca pan, żeby pójść do kolektury, to idę...". Inna pani przez dwa lata regularnie przychodziła na wszystkie losowania, które odbywały się z udziałem publiczności. Okazało się, że była wielką fanką nie tyle gier liczbowych, co moją. Miłe, ale do pewnego momentu.
Prześladowała pana?
- Można tak to ująć. Zdarza się, że fani robią krok za daleko i wtedy ich zachowanie nie jest fajne.
Grywa pan w gry liczbowe?
- Od czasu do czasu. Oczywiście chciałbym kiedyś wygrać, żeby spłacić swoje kredyty, ale na razie mi się nie udało.
Prywatnie jest pan ojcem dwójki dzieci i dziadkiem trojga wnucząt. Angażuje się pan w życie rodzinne swoich dzieci?
- Staram się, jak mogę. Syn z żoną i dwójką dzieci mieszkają w Warszawie. Córka wyjechała z kraju i realizuje swoje marzenie. Niedawno urodziła synka. W Kambodży stworzyła ośrodek turystyczny. Jest bardzo szczęśliwa.
Dlaczego właśnie Kambodża?
- Zawsze uwielbiała podróże. W pewnym momencie pojechała ze swoim chłopakiem na pewną wyspę, która stała się dla niej ucieleśnieniem raju na ziemi. Sprzedała wszystko, co miała w Polsce i tam zaczęła nowe życie.
Trudno było się panu z decyzją córki pogodzić?
- Kiedy przed laty chciałem jej w Polsce kupić mieszkanie, stwierdziła że musi ono być blisko mnie. Powiedziała: "Muszę mieszkać obok ciebie, bo kto ci poda na starość szklankę herbaty? Zwłaszcza że w twoim życiu uczuciowym tak różnie bywa, albo jesteś z kimś, albo sam". Szukaliśmy takiego mieszkania i w końcu się udało znaleźć dwie kamienice dalej od mojej. Więc gdy po jakimś czasie zakomunikowała, że zamieszka w Azji, byłem zaskoczony. Przypomniałem jej, że tak bardzo chciała mieszkać obok mnie i opiekować się mną na starość. (śmiech) Stwierdziła, że nic nie stoi na przeszkodzie, abym dzielił swój czas pomiędzy Polskę a Kambodżę. Ostatecznie ustaliliśmy, że będę u niej spędzał miesiąc wakacji. Jest mądrą kobietą, która powinna żyć tak, jak tego chce. Szanuję jej wybory i niezależność. A teraz się okazało, że jestem szczęśliwy i jest ktoś, kto poda mi tę szklankę herbaty.
Rozmawiała Edyta Karczewska-Madej