Świat usłyszał o nim 14 lat temu. Główna rola w kontrowersyjnym filmie "Fanatyk" była przełomem w karierze młodego Ryana Goslinga. Od tego czasu zdobył już 30 nagród aktorskich i siedemdziesiąt nominacji, w tym nominację do Oscara. Krytyk "The New York Times", Manohla Dargis określiła go "jednym z najbardziej ekscytujących aktorów swojego pokolenia". U szczytu swojej popularności zapowiedział przerwę w aktorstwie. Na ekranie nie widzieliśmy go przez 2 lata. W tym czasie napisał scenariusz "Lost River" i zrealizował swój debiut reżyserski, który właśnie wchodzi do polskich kin.
Twój film jest bardzo mroczny. Świat, o którym opowiadasz momentami przypomina senny koszmar.
Ryan Gosling: - "Lost River" to historia ludzi, którzy walczą o swoje marzenia, śnią o lepszym świecie. W filmie jawa przeplata się ze snem, a między snem i koszmarem jest cienka granica. Często ze sobą współistnieją. Dlatego ta historia ma również swoją ciemną stronę.
Z tego co wiem, inspiracją było dla ciebie Detroit, które przez jakiś czas filmowałeś na własną rękę. Czy ten materiał pojawił się w filmie?
- Widzę, że sporo wiesz (śmiech). Początkowe sceny filmu to obrazy, które nakręciłem sam, włócząc się po Detroit. Był to dla mnie bardzo ważny czas, ponieważ wtedy zrozumiałem, że nie tylko mam zamiar zrobić film, ale właśnie go robię. Kiedy rozmawiałem z producentami i aktorami mogłem mówić, że kręcimy film, a nie dopiero planujemy - to robiło olbrzymią różnicę.
Droga od samotnego filmowania do obejrzenia gotowego filmu na festiwalu jest długa. Jak u ciebie wyglądał ten proces?
- To przyszło naturalnie. Kiedy kręciliśmy w Detroit "Idy marcowe" z czystej ciekawości chodziłem po ulicach i robiłem zdjęcia telefonem komórkowym. Ponieważ efekt nie był zadowalający, wróciłem z aparatem 5-D i już, bez dodatkowych obowiązków związanych z rolą, robiłem zdjęcia. Ciągle czułem, że to nie to, więc kupiłem kamerę cyfrową i zacząłem kręcić ujęcia. Finalnie wróciłem z profesjonalnym sprzętem, ekipą i decyzją, że tu powstanie film.
I w tym samym czasie pisałeś scenariusz?
- Tak, próbowałem na bieżąco notować to, co wydawało mi się surrealistyczne i nieprawdopodobne. Chciałem nakręcić film o kobiecie, która walczy o swoje marzenie, mimo koszmaru pukającego do jej drzwi.
W centrum historii znajduje się Bully, de facto król Lost River i makabryczny klub, w którym pracuje druga ważna dla filmu postać - Billy. Skąd wzięły się te dwa tropy?
- Myślę, że ludzie czasem poszukują miejsc, w których nikt na nich nie patrzy, w których mogą poddać się swoim mrocznym fantazjom. Ten temat pojawia się w obu wątkach, o których wspominasz. Klub, w którym pracuje Billy ma swój pierwowzór w złej sławy Grand Guinol - autentycznym teatrze paryskim z końca XIX wieku, który znany był z naturalistycznych przedstawień zbrodni i horrorów. Bywalcy tego miejsca realizowali najbardziej perwersyjne potrzeby ciemnej strony swojej osobowości. Z kolei postać Bully’ego funkcjonuje w świecie zapomnianym przez wszystkich, wyludnionym, w którym on autorytarnie mianuje się królem. Te dwa wątki to dwie przeplatające się historie i dwa zakończenia.
Powiedz coś więcej o twojej współpracy z operatorem filmowym - Benoît Debie.
- Uwielbiam go! Benoît Debie ("Wkraczając w pustkę", "Spring Breakers") jest po prostu wielki. To wspaniały artysta, wykonał kawał dobrej roboty. Mogę zdradzić, że do finalnego efektu przyczynił się ktoś jeszcze - kompozytor Johnny Jewel ("Drive"). Kiedy zaczynałem robić film, namiętnie słuchałem tego gościa. Te niepoprawnie romantyczne melodie, podszyte niepokojem stały się integralną częścią mojej reżyserskiej pracy. Ta muzyka miała w sobie dualizm i tą niejednoznaczność, o którą chodziło mi na każdym poziomie filmu.
Przez wiele lat byłeś aktorem. Czy zawsze ciągnęło cię do reżyserowania?
- Już dziesięć lat temu napisałem scenariusz o dziecięcych żołnierzach i pokazałem go Benoît. Ale to jeszcze nie był czas w moim życiu, by z tego scenariusza mogło coś powstać. Natomiast gdzieś tam czułem, że chcę zrobić film i wiedziałem, że ja go po prostu zrobię. Kiedy po raz pierwszy byłem w Ugandzie, pojawiło się to już znajome przekonanie, że moje doświadczenie powinno przybrać artystyczny wyraz. Podobny impuls pojawił się w Detroit i wtedy byłem już gotowy, by go zrealizować.
Jakie to było uczucie, stanąć po drugiej stronie kamery?
- To był przede wszystkim proces. Proces nauki i adaptacji. Ekipa filmowa była dość mała, dzięki czemu szybko mogliśmy się zgrać i zaufać sobie nawzajem.
W końcowych napisach podziękowałeś Guillermo del Toro. Dlaczego?
- Zanim powstał scenariusz, pokazałem Guillermo zdjęcia i opowiedziałem mu zarys historii. Był zachwycony, powiedział, że jeżeli ja się nie wezmę za ten film, to on to zrobi. Wtedy, kiedy jeszcze więcej było niepewności, niż pewności - usłyszeć coś takiego było na wagę złota. To on był pierwszą osobą, której pokazałem skończony film. Powiedział coś w stylu: "Ja pier.......! To naprawdę jest twój pierwszy film??? Ja pier.....!"! Mówiąc krótko, był wspaniałym mentorem.
Do tej pory, jako aktor, pracowałeś z wieloma wybitnymi reżyserami. Który z nich miał na ciebie największy wpływ?
- Każde doświadczenie miało na mnie wpływ. Ale to, co cię najbardziej kształtuje, to te trudne sytuacje. Wiesz, kiedy mówisz sobie: "Już nigdy czegoś takiego nie zrobię". Łatwiej jest ocenić czego się nie chce, niż to, czego się chce.
Czy coś cię w reżyserowaniu zaskoczyło?
- Tak, o dziwo dużo jest w reżyserowaniu aktorstwa (śmiech). Codziennie musisz grać przed całą ekipą, że wszystko jest w porządku, idzie zgodnie z planem, a tak naprawdę non stop coś się komplikuje. Dla mnie bycie reżyserem oznacza rozwiązywanie problemów. Co gorsze problemów, które nigdy się nie kończą (śmiech). Cały czas robisz dobrą minę do złej gry, bo ty nie możesz zwątpić.
Pracowałeś już z aktorami występującymi w twoim filmie. Czy to pomaga czy utrudnia?
- Wybór obsady wynikał właśnie z wcześniejszej współpracy, zaufania jakim darzyłem każdego z mojej ekipy. Widziałem jak pracują, jaki wspaniały mają instynkt aktorski i ile potrafią wnieść do roli, którą tworzą. To są najważniejsze wybory reżyserskie - kogo zaprosisz do swojej ekipy filmowej. Wracając także do twojego wcześniejszego pytania - to też jest coś, czego nauczyłem się od reżyserów, z którymi pracowałem - zaufać ludziom i pozwolić im robić swoją robotę. Kiedy aktorzy mają przestrzeń wnoszą do filmu wspaniałe pomysły, więcej niż mógłbyś oczekiwać - ale musisz im najpierw na to pozwolić.
Jak to jest, oglądać swój film po raz pierwszy?
- Pamiętam, że to było dość surrealistyczne doświadczenie, ale pewnie dlatego, że oglądałem film na festiwalu, ubrany w smoking (śmiech). Wcześniej widziałem go tylko raz, u siebie w piwnicy. Może to nie jest miejsce, w którym powinno się po raz pierwszy oglądać swój film, ale ja i tak byłem szczęśliwy.
Jak widzisz w przyszłości swoje aktorstwo i reżyserię? Czy to da się połączyć?
- Dla mnie tu nie ma konfliktu interesów, reżyseria z aktorstwem się nie wykluczają, wręcz przeciwnie - one mogą się nawet uzupełniać. Wyzwaniem pozostaje dla mnie zagranie we własnym filmie i nie wiem, czy kiedykolwiek się na to zdecyduję. Na pewno chciałbym spróbować, ale mam świadomość, że to może być ciężka praca i duże wyzwanie.
Czy myślisz już o kolejnym filmie?
- Mogę zdradzić, że tak. Ale na razie jestem cały sercem z "Lost River" i na tym głównie koncentruję moją uwagę.
Rozmawiał Steven Goldman