Roma Gąsiorowska: Energia miłości
W tym roku Romę Gąsiorowską można oglądać w aż trzech projektach, z których każdy opowiada o miłości. Zdaniem aktorki spora w tym zasługa... macierzyństwa. - Mam poczucie, że odkąd jestem matką zmieniły mi się warunki. Mam inną energię - tłumaczy. W jej filmografii nie brak jednak także ról dramatycznych - jak kreacja Sylwii w "Sali samobójców" Jana Komasy czy ta stworzona na potrzeby nadchodzącego thrillera "Ciemno, prawie noc" Borysa Lankosza.
Do kin wszedł właśnie dramat "Plan B" Kingi Dębskiej, od jakiegoś czasu można cię oglądać w komedii "Podatek od miłości" Bartłomieja Ignaciuka, a przed nami jeszcze premiera romansu "Serce nie sługa" Filipa Zylbera. Poza twoją obecnością w każdym z tych filmów, łączy je także jeden wspólny motyw - miłość...
Roma Gąsiorowska: - Jeśli popatrzymy na te trzy filmy razem, to jest to kalejdoskop różnych spojrzeń na miłość i różnych podejść do niej. Przez ostatni rok, kiedy powstawały te filmy, miałam możliwość doświadczyć odmiennych sposobów patrzenia na związki i relacje międzyludzkie. Jest to o tyle ciekawe, że przydarzyło się na tym etapie mojego życia, gdy od ośmiu lat mam męża i dzieci (śmiech). Dopiero teraz po raz pierwszy zmierzyłam się z tematami dotyczącymi osób poszukujących miłości, a nie tych, które tę miłość już znalazły.
Co odróżnia od siebie te filmy?
- Przede wszystkim podejście do tematu i, oczywiście, postaci, które gram. W "Podatku od miłości" wcielam się w Agnieszkę, przyjaciółkę głównej bohaterki granej przez Olę Domańską. To zwykła, ciepła dziewczyna, która marzy o uczuciu - ale bardziej w platonicznym wymiarze. Nie jest jeszcze do końca zaangażowana w poszukiwania partnera. Jest racjonalnym typem i do życia podchodzi raczej bez wzlotów i uniesień.
- Natomiast przy filmie "Serce nie sługa" spotkałam się na planie z Pawłem Domagałą. Zagraliśmy parę. Dla mnie było to niezwykle przyjemne, bo uwielbiam Pawła, znamy się prywatnie i bardzo chcieliśmy zrobić coś razem. To jednak bardziej opowieść o marzeniach o miłości, niż o samej miłości. Czasem smutna, ale dająca dużo nadziei, opowiadająca o trudnych sprawach, ale w nieoczywisty sposób. Z kolei "Plan B" to już zupełnie inny projekt i inna postać. To też obraz, który choć opowiada o miłości, robi to całkowicie inaczej. Najwięcej w nim mowy o stracie bliskiej osoby - w różnych okolicznościach, czasem zależnych, a czasem niezależnych od nas.
W "Podatku od miłości" stworzyłaś duet z Aleksandrą Domańską - swoją młodszą koleżanką.
- Dla mnie było to wyzwanie, bo Olę cenię i mocno jej kibicuję. Cieszę się, że mogłam oddać jej prym. Ola pokazała na planie energię lidera i potrafiła w naszej relacji być wiodącą. To dla niej spory komplement, bo mam dosyć silną osobowość. Myślę, że udało nam się stworzyć razem bardzo zabawny, kontrastowy duet. "Podatek od miłości" to jednak przede wszystkim pokaz umiejętności Grześka Damięckiego. On na co dzień nie ma takiej aury playboya, którą musiał tutaj uruchomić, więc obserwowanie go w trakcie zdjęć było fascynujące. Każdy z nas mierzył się z rolą trochę na przekór temu, jak jesteśmy postrzegani i jacy jesteśmy w życiu codziennym, dzięki czemu był to bardzo ciekawy projekt.
Jest to także ekranowy debiut Bartłomieja Ignaciuka...
- ... do którego był świetnie przygotowany. Udało mu się stworzyć team z operatorem Janem Holoubkiem, co dla nas aktorów było bardzo ważne. Dzięki temu reżyser i operator mieli spójną wizję i byli konsekwentni w patrzeniu na bohaterów. Bardzo dbali także, by każdy kadr był dopieszczony i dopracowany. Dotąd nie pracowałam jeszcze z reżyserem, który od tej strony patrzyłby na kino.
Czym różniła się ta współpraca od relacji z Kingą Dębską, reżyserką "Planu B"?
- Kinga jest reżyserką - więc jest kobietą i opowiada z perspektywy kobiet. To podstawowa różnica. Nie jest jednak taką kobietą, która za wszelką cenę chce pokazać swoją odrębność od mężczyzn. Przeciwnie, choć jest wrażliwa i mądra, jest również bardzo konkretna w tym, co robi i czego oczekuje od aktorów. A przede wszystkim buduje duże poczucie bezpieczeństwa i zaufania na planie. Jej sposób pracy był dla mnie zupełnie nowy. Choć Kinga wiedziała, jakich dotykamy tematów i jakie nuty chce uzyskać, podczas zdjęć zawsze prosiła nas o bardzo skrajne warianty, po to, by móc dopiero na samym końcu, w fazie montażu, zadecydować, jak będzie zagrana dana scena.
- Dla mnie było to odkrywcze, bo wielu reżyserów gubi się w trakcie zdjęć pomiędzy swoją wizją, a wizją aktorów. Zawsze jest tak, że my wnosząc coś od siebie - swoją osobowość i swoje rozumienie, w jakimś sensie tworzymy na nowo to, co reżyser ma w głowie. Efekt może różnić się tak bardzo od scenariusza, że koncepcja się rozmywa. A Kinga nigdy nie straciła kontroli. I miała później możliwość zadecydować, w którą stronę pójdzie ta historia - na spokojnie, z dystansem, patrząc na "Plan B" jako na całość. Dzięki temu udało jej się stworzyć nie tyle wielowątkowy film o perypetiach kilku bohaterów, co spójny obraz kobiety na różnych etapach życia. Jest tu kobieta jako córka, jako matka, jako żona, jako wdowa, jako osoba zdradzona i zdradzająca również. Dlatego wiele osób, nie tylko kobiet, odnajdzie w bohaterach "Planu B" cząstkę siebie. To niezwykła bomboniera emocjonalna; mądre i świadome dzieło.
Ty wcielasz się w Klarę, samotną artystkę, która ma pewien problem ze swoim ojcem...
- Klara jest osobą, która mimo swojego wieku nie jest jeszcze do końca dojrzała. Jej relacja z ojcem jest natomiast w pewien sposób "toksyczna" - nie w tragicznym wymiarze, ale z tego powodu, że pochłania jej życie. Po śmierci matki Klara przelewa swoją pustkę na ojca i zajmuje się jego życiem bardziej, niż własnym. Przez to nie umie zbudować żadnej trwałej relacji z partnerem. Nie tyle nie udaje jej się w miłości, co zwyczajnie jej nie szuka, bo nie jest na to gotowa. Wraz z rozwojem zdarzeń przechodzi jednak pewną metamorfozę...
Jak budowałaś tę postać?
- Zastanawiałyśmy się wspólnie z Kingą, jaka jest osoba, o której opowiadamy. Takie gremium kobiet (śmiech). Doszłyśmy do wniosku, że musi to być bardzo delikatna, krucha dziewczyna, która jest jeszcze w pewnym sensie dzieckiem. I to właśnie starałam się oddać podczas scen u psychologa, która powstawały w dokrętkach. Później, gdy oglądałam film, często miałam w głowie: "jak ja to gram!?",bo byłam tak zaskoczona efektem. W procesie myślenia o tej postaci wszystko wychodziło naturalnie, bo w pełni oddałam się w ręce Kingi. Taki rodzaj zaufania rzadko się zdarza, zwłaszcza na tym etapie życia zawodowego, gdzie mam duże doświadczenie i pracuję świadomie. Ale to było bardzo odświeżające, móc zobaczyć na ekranie, co nowego ulepiono, z tego, co dałam z siebie na planie. Wniosek: poproszę jak najwięcej projektów z Kingą!
Przy okazji "Planu B" udało ci się odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego tak często wracamy w polskim kinie do tematu miłości?
- Myślę, że to kwestia uniwersalności. Każdy przecież poszukuje bliskości. Każdy ma w tym temacie swoje doświadczenia. Nie każdy szczęśliwe; niektórzy mają za sobą tragiczne historie, inni są niespełnieni. Ale choć tych kolorów miłości jest bardzo wiele, to jest to taki podstawowy, atawistyczny temat. Niezależnie od wieku, orientacji, płci, rasy - to zawsze jest miłość. Zmieniają się postaci - raz mamy artystkę, raz panią z urzędu skarbowego, raz panią architekt, zmieniają się grupy, do których te filmy mają dotrzeć, zmieniają się kostiumy, w które te historie się ubiera - ale one wszystkie odnoszą się do tego jednego pięknego i trudnego jednocześnie motywu.
Stąd tyle komedii romantycznych?
- Moim zdaniem nadszedł moment, gdy ich poziom znacząco się poprawił. Był taki etap, że powstawało w Polsce dużo komedii romantycznych, ale one nie do końca się sprawdzały - bo, owszem, ludzie chcieli rozrywki, ale nie głupiej rozrywki. Teraz nareszcie producenci uwierzyli, że na takie "mądrzejsze" kino znajdzie się odbiorca i nietrafionych filmów opowiadających w lekki sposób o codziennych sprawach jest mniej. Wszyscy zdali sobie sprawę, że widz jest inteligentny i czegoś od nas wymaga.
- My, Polacy, jesteśmy też takim uduchowionym narodem, który czuje potrzebę, by się rozwijać. I mimo tego, że w obecnej sytuacji politycznej różne głosy mocno się ze sobą zderzają, to łączy nas potrzeba postępu. Nabieramy ogromnej świadomości, stajemy się coraz bardziej otwarci, asertywni, kulturalni. Za tym idzie lepsze kino. Coraz więcej ludzi, mimo pośpiechu, życia w stresie i małej ilości czasu dla siebie, tymi projektami o miłości się interesuje. Są im potrzebne, dają oddech, dają nadzieję. I budzą.
To znaczy?
- Uczą, by dawać miłość, jeśli ją umiemy dawać, a jeśli nie - by uczyć się ją dawać, bo to napędza i daje szczęście. Uważam, że nie wolno tracić czasu na konflikty, bo jedyne co możemy zrobić to być w zgodzie ze sobą, w jak najczystszych relacjach. Tego typu opowieści o miłości, tęsknocie i pragnieniu, tak ujęte jak "Plan B", trafiają w sedno i uczą tego, że trzeba walczyć o siebie.
Czy z takim podejściem łatwo było wejść w rolę osoby, która nie potrafi się zakochać? Szukałaś z Klarą wspólnych punktów i wspomnień?
- Nie, staram się nigdy nie pracować sobą i tylko sobą, gdy buduję postać. Ja i tak tam jestem - moja mentalność, twarz, ciało, emocjonalność. Mogę się opierać tylko na swoich doświadczeniach i intuicji. Ale nigdy nie pracuję klasyczną metodą Stanisławskiego - nie próbuję się na nowo wkręcać w dawne emocje. Zawsze byłam przeciwna temu, by aktorstwo ingerowało w życie prywatne. Wybieram raczej wyobraźnię, poczucie bezpieczeństwa i stabilności. Uważam, że nakręcając się i zamartwiając problemami swoich bohaterów, robisz wszystko mniej świadomie. A kino potrzebuje aktora z konkretną kondycją. Okoliczności są, jakie są, plan zdjęciowy ma swoje wymagania i w trudnych warunkach musimy zrealizować bardzo wysoko postawione poprzeczki. Nie można tracić skupienia.
Jak wygląda to w praktyce?
- U mnie działa na zasadzie specyficznego stanu jak między snem, a jawą - jednocześnie śnisz i jesteś gotowy przeżywać, ale gdy ktoś cię zapyta, co się przed chwilą stało, to potrafisz odpowiedzieć. Jestem też otwarta na cudze sugestie. Postać wiele zyskuje, kiedy nie tylko moja własna wyobraźnia przeprowadza ją przez problemy, ale kiedy jest to efekt kreatywnej współpracy. I chociaż moja mama też nie żyje, na pewno nie przeżywałam tego w taki sposób jak moja bohaterka w "Planie B". Pamiętam, jak w sztuce "Nietoperz" w Teatrze Rozmaitości grałam scenę, w której moi rodzice poddają się eutanazji, a ja, jako ich córka, siedzę i przez trzy minuty płaczę, patrząc w oczy publiczności. Gdybym miała przeżywać codziennie śmierć mojej mamy w taki sposób, to bym prawdopodobnie wylądowała w "psychiatryku". Byłabym wiecznie otwartą raną. A w swojej metodzie potrafię oddzielić fikcję od rzeczywistości.
"Plan B" był nietypowym projektem również ze względu na nowelową budowę. Każdy z wątków jest osobną, zamkniętą całością. Czy takie elementy wpływają na to, że decydujesz się zagrać w danym filmie?
- Dla mnie liczy się przede wszystkim temat i reżyser. Sama konstrukcja scenariusza raczej mnie nie przekonuje. Mam natomiast poczucie, że to pewien coraz popularniejszy nurt w kinie, by za pomocą wielu bohaterów mierzyć się z danym problemem. Ja po raz pierwszy miałam z tym do czynienia przy filmie "Zero" Pawła Borowskiego. Linearne historie, takie jak "Ki", też są jednak dla mnie bardzo atrakcyjne.
Jak natomiast podchodzisz do wyzwań - choćby takich jak zeszłoroczne "Tarapaty", twój debiut w filmie dla dzieci?
- Dla mnie był to w pewnym sensie eksperyment, bo w filmie dla dzieci gra się nieco inaczej, niż w filmie dla dorosłych. Zwłaszcza, że moja bohaterka nie mogła na początku zdradzać swojej tajemnicy... Natomiast to, co udało się reżyserce Marcie Karwowskiej w "Tarapatach" to spojrzeć na świat dzieci nie oczami matki, a oczami dziecka. Cieszy też, że ponownie zaczyna się myśleć o najmłodszych widzach w polskim kinie. Ten film powstał na bazie takich dzieł jak "Pan Samochodzik", "Wakacje z duchami" i "Akademia Pana Kleksa", a równocześnie został wzbogacony o to, co jest teraz dla dzieciaków normą. To swego rodzaju kompromis między naszym dziecięcym sentymentem, a nowoczesnością.
Z kolei w przyszłym roku zobaczymy cię w jednym z najbardziej wyczekiwanych polskich filmów - kryminale "Ciemno, prawie noc" Borysa Lankosza na podstawie powieści Joanny Bator.
- Na planie byłam gościnnie - zaledwie jeden dzień. Od początku było to jednak wyzwanie. Gdy spotkałam się z Borysem, pierwsze o co mnie zapytał to "czy jestem w stanie zanurzyć się tak głęboko w postać kobiety, której ginie dziecko". W filmie gram bowiem bardzo biedną kobietę, która wychowuje swoje dzieci w ekstremalnych warunkach. Mam właściwie tylko jedną scenę - ale to trudna i ważna scena. Na miejscu, gdzie kręciliśmy, spotkałam jednak właścicielkę mieszkania i to spotkanie było bardzo inspirujące. Z tej kobiety biła ogromna siła, prostota i miłość do swoich dzieci. Dzięki temu, gdy później grałam, w pewien sposób zamieniłam się w postać. Wsiąknęłam w nią. Borys to zauważył i nie dawał mi więcej uwag, był po prostu ze mną. Na koniec usłyszałam od niego, że "jestem jak snajper. One shot, one kill" (śmiech). To wielki komplement z ust takiego reżysera.
"Ciemno, prawie noc" to jednak projekt dość wyjątkowy wśród twoich ostatnich filmów. Coraz rzadziej oglądamy cię w takich tytułach jak "Sala samobójców", "Wojna polsko-ruska" czy "Ki" na rzecz produkcji w stylu "Listów do M." czy "Kochaj". Zmieniło się twoje podejście do aktorstwa?
- To nie jest tak. Ja mam po prostu poczucie, że odkąd jestem matką zmieniły mi się warunki. Mam inną energię. I ludzie, z którymi pracuję, widzą teraz we mnie coś innego. Zawsze tak jest, że aktora na jakimś etapie, w moim przypadku jest to dwanaście lat w zawodzie, traktuje się nieco inaczej - bo ludzie w środowisku wiedzą, jaką jestem osobą i jaką mam aurę, widzą ile mam ciepła i miłości w sobie, których nie miałam wcześniej, bo to jest "energia matki". Myślę, że z tego to wynika. Przełomem był dla mnie film "Listy do M.", po którym ludzie uwierzyli w jakąś inną, bardziej komediową jakość we mnie. Skojarzyli, że Gąsiorowska to nie tylko "off". Wcześniej nie mogłam do końca wykorzystać swojej komediowej twarzy na dużym ekranie, bo po wyjściu ze szkoły postrzegano mnie inaczej - jako kolorową osobowość, odmienną, skomplikowaną.
- Nie jest jednak też tak, że obecnie nie gram dramatycznych ról. Na przykład w sztuce "Ości" z Pawłem Miśkiewiczem mam bardzo trudną postać, daleką ode mnie. To rodzaj pracy, z którego nie rezygnuję, bo dla mnie jako aktorki jest on wyzwaniem i daje satysfakcję. Mam dużo szczęścia, że od początku mojej drogi zawodowej miałam do czynienia z różnymi bohaterami. I co z tego, że ktoś zobaczył tylko "Wojnę polsko-ruską", kiedy ja równocześnie grałam w teatrze komedię? Potem była "Sala samobójców", gdy jednocześnie robiłam monodram, na którym sala chichrała się przez półtorej godziny... Nie mam jednak złudzeń, że młode pokolenie, które dopiero teraz zaczyna się interesować kinem, będzie znało moje role i filmy sprzed dziesięciu lat.
A gdy ktoś zaproponuje ci rolę w sequelu "Sali samobójców", to się zgodzisz?
- Jasne (śmiech). Jak będę miała 80 lat!
Co natomiast z takimi projektami jak "Kac Wawa", która uchodzi za jeden z najgorszych polskich filmów wszech czasów?
- To inna historia, bo projekt, który powstał nie miał nic wspólnego z projektem, który przyjęłam. Powie ci to każdy aktor, który tam grał. Pierwszego dnia, gdy weszliśmy na plan razem z Borysem Szycem, Sonią Bohosiewicz i pozostałymi aktorami, dostaliśmy... inną wersję scenariusza. Ja na szczęście miałam tak skonstruowaną umowę, że mogłam się nie zgodzić - i zeszłam z planu do czasu, aż pozwolono mi grać według starego scenariusza. Ale nie każdy aktor był w tej sytuacji, co ja. W związku z tym cała reszta filmu zmieniła się, dołożono gołe dziewczyny i wszystkie najbardziej żenujące wątki... Zostaliśmy uwikłani w grę między producentem, a reżyserem i z minuty na minutę, z dnia na dzień, pogrążaliśmy się w tym coraz bardziej. Efekt końcowy był jaki był...
- Potem wszyscy z nas mieli jedno zdanie na ten temat: "mam to gdzieś". Było już po wszystkim. Mogliśmy tylko wzruszyć ramionami i powiedzieć, że nam się nie podoba to, co powstało. Ale zagraliśmy w tym. Nie zrobiło nam to krzywdy o tyle, że nie byliśmy aktorami, którzy tym projektem mieli udowodnić swoje umiejętności. Film został natomiast źle przyjęty, bo taki był. To mnie na pewno nauczyło, by się zabezpieczać na wszelkie możliwe sposoby przed wejściem na plan.
Często zdarzyły się takie sytuacje, że film był inny, niż miał być na początku?
- Nie, spotkało mnie to właściwie tylko w tym jednym przypadku. To była pułapka (śmiech).
Odbiło się to na kolejnych projektach?
- Jak widać nie (śmiech). Ja na wszystko patrzę z bardzo dużym dystansem. I traktuję to jako lekcję.
Skoro mowa o lekcjach - dużo się zmieniło od czasu, gdy zaczynałaś karierę?
- Moim zdaniem polski show-biznes jest teraz zupełnie inny, niż wtedy. Dwanaście lat temu nie było tyle seriali, reklam i innych projektów, w które angażowali się młodzi aktorzy. Nas uczono jeszcze, że scena to świętość, że są ideały, że najważniejszy jest mentor. Teraz tego nie ma. Niektórym młodym ludziom brakuje przez to pokory, chcą jedynie brylować na ściankach, nie można im zaproponować roli, w której będą źle wyglądać. I mija kolejne pięć lat, i kolejne, a reżyserzy mówią: "nie ma nowej osobowości". Ludzie nie umieją zawalczyć o siebie.
A dawniej?
- My szliśmy do przodu za wszelką cenę, bo nie wiedzieliśmy, co nas spotka. I to jak widzę siebie jako artystkę, bierze się właśnie z tamtych czasów. Mam determinację wbitą w siebie, bo zawsze trzeba było o swoje walczyć. A gdy zapytasz teraz młodych "kim chcą być i po co?", to nie do końca wiedzą. Czekają, aż ktoś przyjdzie i zrobi coś z nimi. A to nie jest tak. Nikt nie przyjdzie i nie powie "o, świetnie, powinnaś robić to". To ty musisz wiedzieć, czego chcesz od życia.
- Ja obok mojej drogi zawodowej, staram się też uniezależnić i realizuję własne projekty. Mam własną szkołę aktorską, która działa już pięć lat, a teraz wchodzi na rynki zagraniczne. Stworzyłam W-arte! Otwartą Przestrzeń Artystyczną, gdzie realizuję projekty na styku biznesu i sztuki. Bardzo dbam o to, by się rozwijać i dawać takie możliwości innym. To mi daje niezwykłą siłę i stawia przede mną nieporównywalnie trudniejsze wyzwania, niż aktorstwo. Cieszę się z tego, że żyjemy w czasach, gdzie taka niezależność jest możliwa. Nie jest prosta, ale jest możliwa. Dzięki temu nie "wiszę" na moim zawodzie i czerpię niewymierne większą przyjemność z pracy aktorki.
Rozmawiał Adrian Luzar