"Rój" jest jak Piotruś Pan i tolkienowski Frodo
"Historia Roja, czyli w ziemi lepiej słychać" - pierwszy film fabularny o Żołnierzach Wyklętych - miał 29 lutego uroczystą premierę w Warszawie. W piątek, 4 marca, wejdzie do kin. Scenariusz filmu inspirowany jest losami Mieczysława Dziemieszkiewicza, pseudonim "Rój". "Mój bohater jest jak Piotruś Pan i tolkienowski Frodo" - mówi w RMF FM reżyser filmu Jerzy Zalewski. "Historia Roja" trafia do kin po sześciu latach od powstania.
Katarzyna Sobiechowska-Szuchta, RMF FM: Czy film powstawał długo dlatego, że pan nie szedł na żadne kompromisy?
Jerzy Zalewski: - Tak można by to ująć. Ale ten film nie był specjalnie oczekiwany. Mam wrażenie, że chodziło o zabicie filmu po prostu, nie chodziło o żadne kompromisy. Na pewno nie natury artystycznej, bo takich nie było. Zarzuty typu "długość filmu" były zupełnie pozorne i oczywiście sztuczne, zastępcze. To tak naprawdę to była cenzura. Ten film był za długi o 14 minut. Te 14 minut doprowadziło do tego, że telewizja zablokowała mój film i właściwie zniszczyła mi firmę kompletnie. PISF, żądając zwrotu dotacji, wystąpił do sądu w tej sprawie i sprawę przegrał. 6 lat miałem wyjęte z życiorysu, to był areszt domowy filmu, (...) a nie mogłem tego "Roja" zostawić. Zdjęcia nie tylko, że zacząłem, ale i skończyłem 6 lat temu. Nie dokręciłem później ani jednej sceny.
I po tym trudnym czasie teraz oddaje pan ten film widzowi. Powiedział pan, że Mieczysław "Rój" Dziemieszkiewicz jest dla pana postacią trochę jak Piotruś Pan, trochę jak tolkienowski Frodo. Czy mógłby pan rozwinąć tę myśl?
- Ja to miałem od razu w głowie. Pisząc ten scenariusz widziałem i Piotrusia Pana i Frodo. I stąd pomysł na Krzysia Zalewskiego do głównej roli, którego pamiętałem sprzed iluś tam lat. Z programu "Idol". Krzyś miał wtedy takie długie pióra. Ja tego programów nie znoszę, natomiast on był tak smaczny, tak zdystansowany, miał taką kulturę własną, że pomyślałem, że ten Frodo, czy ten Rój mógł tak wyglądać. Ktoś mi kiedyś powiedział, że Rój miał długie włosy. Zdjęć nie widziałem, ale znam opowieść o długowłosym Roju. I spotkałem się z Krzyśkiem, a facet był kompletnie zaskoczony i zdziwiony.
Bo zbieżność waszych nazwisk jest przypadkowa.
- Przypadkowa zupełnie. Gdy się pierwszy raz spotkaliśmy, on już tych długich włosów nie miał, co trochę mnie zmartwiło. I w ogóle nic nie umiał jako aktor. To bardzo wciągająca operacja, facet nic nie umie, a tu główna rola w dużym filmie. Zaczęliśmy próbne zdjęcia. I ten Krzyś przychodził, patrzył i był przerażony. Wszyscy umieli, on nie umiał.
- Był taki wariant, że w razie czego, rezerwowo, jak już się Krzyś zupełnie spali, to wtedy wezmę do filmu kogoś innego - ale tak się nie stało. Natomiast piątego dnia zdjęć podszedł do mnie operator, poprosił mnie na bok i powiedział tak: słuchaj, mam taki pomysł, niech ten nasz Rój w tym filmie w ogóle się nie odzywa, taka będzie postać... No i ja mówię: zróbmy tak: damy mu szansę i po tej scenie pogadamy jeszcze raz... To była scena, kiedy oddział Roja wjeżdża na wesele wiejskie i wymierza karę donosicielom, i tam Krzyś ma wystąpienie natury politycznej, jakby już pełnił władzę w terenie. I podszedł do mnie operator Tomek Dobrowolski: nie no OK, zrozumiałem już... Bo Krzyś po prostu ma niesłychany słuch, i ten słuch mu pomaga. On pewnie dalej jest aktorem na poziomie jakim był, ale on robi coś, co w filmie jest najważniejsze, nawet w 90 proc. - po prostu nie kłamie. To jest w nim niezwykłe, dlatego udała się ta opowieść.
- Zrozumiałem, żeby opowiedzieć film tak, żeby oddawał sprawiedliwość - która jest oczywista i konieczna - tym ludziom, których myśmy zatarli - Żołnierzom Wyklętym. Jakoś udało się nas wszystkich wpuścić w tą wspólną zdradę. Obok nas żyli Ci ludzie, a ponieważ się bali bądź nie chcieli nikogo krzywdzić - to nic nie mówili. I myśmy właściwie zgodzili się na tę niepamięć o nich, a Ci już w większości nie żyją. Poczułem, że to niezwykle ważne, żeby tych żołnierzy oddać - ale tym młodym ludziom. Bez tej wiedzy my nie znamy swojej wolności, ani swojej tożsamości. Rzeczywiście myślałem bardzo szybko o tym Frodo, najpierw myślałem żeby to był...
... Che Guevara.
- Tak, najpierw chciałem odwrócić wizerunek, żeby to był narodowy Che Guevara, nasz Che Guevara. Ale potem Che Guevara mi zniknął zupełnie i został mi Frodo - tym Frodem, tym Tolkienem trochę myślałem o postaci Roja, ale nie chciałem go "pogłębiać", nie chciałem przedstawiać jego wnętrza w sensie głębokiej psychologii i opowieści o tym, co się działo. Ja myślę, że do tego, co się działo my nie dotrzemy chyba nigdy - bo tak jak powiedział Herbert, nie nam gryzipiórkom żałować. To niepotrzebne, my pokażmy ich świat, pokażmy ich wymiar, pokażmy ich w akcji, pokażmy ich w dążeniu, w tej wolności. I ten Frodo wydał mi się najbardziej przekonujący - niesie pierścień, kompletnie nie wie w pewnym momencie już gdzie ma go zanieść, nie ma takiego miejsca. Szczęśliwie go nie niszczy, bo ten pierścień, mam wrażenie, ma odbiorcę, to my jesteśmy. To jest ten pierścień pamięci, tak o tym myślę.
On jest wierny. Wie, że ma nieść, nie bardzo wie gdzie. Nie ma nikogo, kto go poprowadzi.
- Dowódcy wyjechali - to prawda, on zostaje. On jest właściwie wojownikiem zombie w pewnym momencie, a dokładnie po tym, jak się zakopuje w ziemi. Od tego momentu właściwie ma doczekać do śmierci, to jest jego zadanie - ale ma to robić godnie i wykonując swoje obowiązki, tak jak je rozumie.
To nawiązanie jest również do drugiej części tytułu: Historia Roja.
- W tym filmie często jedna postać łączy ileś postaci i jedno wydarzenie jest połączone z innymi wydarzeniami, to jakby kompilacja losów ludzkich. To nie film dokumentalny, podkreślam.
Pan jest znanym dokumentalistą, ale teraz dostajemy od pana fabułę.
- Właśnie, bo te moje dokumenty nigdy nie były cierpkim okiem pokazywane, to znaczy: one miały zawsze opowieść czysto filmową w sensie narracji, to nie były dokumenty w stylu: patrzcie jak ten człowiek żyje i cierpi. Ja muszę tego człowieka zestawiać w jakieś byty ponadrealistyczne.
- Wiele rzeczy, 70 proc. tego filmu to są prawdziwe wydarzenia - tylko często bardzo skomplikowane i inaczej ułożone, i dotyczyły innych osób, niż w filmie jest to pokazane.
Jakie towarzyszą panu emocje w związku z tym, że już teraz wypuszcza pan swoje dzieło w świat i ono już będzie żyło własnym życiem i już będzie mogło być odbierane przez, mam nadzieje, dużą liczbę widzów?
- Na pewno zamykam jakiś, bardzo długi etap. Tak długi jak cała walka Roja - od 1945 roku do 1951 roku. Tak długi jak okupacja, jak II wojna światowa, 6 lat. Przepraszam za zestawienie, ale tak to wygląda. Jestem strasznie zmęczony, ale bardzo się cieszę oczywiście. Cieszę się, że zobaczymy ten film w końcu, że zobaczą go Polacy. Jestem też bardzo spokojny - wiem, co przyniosłem, co ten mój Frodo przyniósł, i co ja.
Udała się panu niezwykła rzecz, ponieważ aktorzy zwykle jak już kończą jakiś projekt, a już w ogóle po 6 latach, to już potem o nim zapominają. Ja rozmawiałam z pana aktorami, z ekipą. Te emocje u nich są tak niesamowite - jakbyście wczoraj skończyli prace. To jest niezwykłe, jak oni potrafią je sobie przypomnieć. Ja ich pytałam o plan zdjęciowy, jak się im pracowało, a oni wszystko pamiętają. To jest niezwykła więź, która się między wami wytworzyła...
- Tak, ta wieź oczywiście istnieje przez fakt mojej absurdalnej walki i ich oczekiwania. (...) To przecież nie jest tak, że bez przerwy chodziliśmy na wódkę z tymi moimi aktorami - mieliśmy kontakt oczywiście, z jednymi większy, z drugimi mniejszy. Zawsze jak mieliśmy jakieś poprawki dźwiękowe, to przyjeżdżali w każde miejsce, gdzie one się odbywały. Oni oglądali tę moja bitwę z chyba jakimś przerażeniem, zadziwieniem. Nie z płaskim zainteresowaniem, ciekawością. Myślę, że trzymali za mnie kciuki i to czułem.
Czuł pan, że wiele osób panu kibicuje?
- Tak.
To cudownie.
- Tak, to było cudowne.
Ale czuł pan wsparcie nie tylko od ekipy, ale tak w ogóle?
- Jak postanowiłem jeździć po Polsce z tym moim filmem w kopii roboczej - nic nie było na niej słychać, nic nie było widać. Pokazywałem ten zadziwiający materiał, tego nie powinno się nigdy robić, to jest koszmar. Ja pamiętam moje przeżycia: kiedy oglądałem jakiś koszmar na ekranie o przerażającym poziomie technicznym... Ale musiałem to pokazać, żeby film nie został zupełnie zamieciony pod dywan. I rzeczywiście, ja wiedziałem, że ci ludzie są ze mną, rzeczywiście to było czuć.
Katarzyna Sobiechowska-Szuchta, RMF FM