Renata Dancewicz: Wolę grać w karty, niż dbać o wizerunek
Mówi, co myśli, a myśli niekonwencjonalnie. Nad karierę przedkłada wygodne i przyjemne życie. I ciągle spodziewa się, że spotka ją coś miłego.
Scenarzyści "Na Wspólnej" postanowili uśmiercić pani serialowego męża, Adama. Spodziewała się pani tego?
Renata Dancewicz: - To był grom z jasnego nieba! Wydawało mi się, że jesteśmy bardzo dobrym małżeństwem i że nasza rodzina jest w porządku. Ze Zbyszkiem Stryjem wspólnie graliśmy kilka lat, bez niego czuję się nieswojo... Ale już jakiś czas kręcimy zdjęcia, ze mną jako wdową, i powoli przywykam. Pewnie po takim zwyczajowym okresie żałoby ktoś pojawi się w życiu Weroniki. Na razie rzuca się w wir pracy.
Brakowałoby pani Weroniki, gdyby serial się skończył?
- Ja w ogóle nie lubię niczego kończyć - człowiek czuje się taki osierocony, ma pustkę, którą musi stopniowo wypełniać. Nie lubię takich przejść. Myślę, że brakowałoby mi ludzi, rozmów, wspólnych kaw. Wstawanie do pracy nie jest uciążliwe, nie jedzie się na szychtę i nie myśli: "O Jezu, znowu do roboty!" Nawiązałam tam mnóstwo ważnych znajomości. A wiadomo, że im więcej fajnych ludzi w życiu, tym jest ono ciekawsze.
Prywatnie jest pani otwarta na nowe znajomości?
- Przyjaźnie w późniejszym wieku zawiera się trudniej. Ale jestem bezpośrednia, nie lubię gierek ani ściemniania. Staram się być miła, ale czasem też mam humory, albo mi się po prostu nic nie chce, bywam złośliwa i wredna. Ktoś może uważać, że się wywyższam czy jestem niedostępna, ale to pierwsze wrażenie. Potem jestem bardzo otwarta.
Ale nie na internet - nie ma pani własnej strony...
- ...ani Facebooka, nie byłam też na Naszej klasie - jestem raczej analogowa. Nie mam potrzeby, żeby dzielić się swoim życiem prywatnym. Oczywiście zdarza się, że coś chlapnę w wywiadzie i potem ukazują się różne niepotrzebne rzeczy. Taka strona internetowa to jest okno wystawowe, z reguły zachęca się do siebie ludzi, reklamuje się siebie, a ja nie jestem fanką reklam. Sukces jest fajny, ale kiedy człowiek jest jego zakładnikiem i musi wypełniać jakieś zobowiązania, to jest to chyba okropne. Nigdy nie szłam taką drogą.
Nie miała pani pokusy?
- Kariera nigdy nie była moim celem. Popularność przytrafiła mi się dawno temu, na chwilę i przez przypadek. Tak naprawdę zawsze wolałam grać w karty czy chodzić na imprezy, niż dbać o swój wizerunek. Robiłam to, co chciałam, a nie to, co musiałam.
Dzięki temu miałam ciekawsze życie. Może gdybym się przyłożyła, wszystko potoczyłoby się inaczej? Ale pewnie wtedy wylądowałabym na kozetce u psychoterapeuty.
Nie żałuje pani?
- Często mam poczucie niedosytu, zarzucam sobie brak ambicji, czasem taka myśl kołacząca się po głowie budzi mnie o siódmej rano, ale potem to mija. Samo przyszło, samo poszło.
Jaka jest pani pierwsza myśl po przebudzeniu?
- To zależy od dnia. Lubię długo pospać. Jestem nocnym markiem, więc zwykle pobudki nigdy nie są dla mnie miłą chwilą. Kiedy muszę wstać rano, jestem nieprzytomna, nie wiem, co się dzieje, i długo trwa, zanim się rozkręcę. Ja raczej pod wieczór zyskuję, rano jestem półproduktem. Też mnie jakoś przerażają ludzie, których rozpiera energia, cały czas coś robią, planują... Nie chciałabym mieć życia zaprogramowanego minuta po minucie. Oszalałabym. Lubię poleżeć w wannie, spotkać się z przyjaciółmi, pójść na obiad - jestem hedonistką, lubię czuć, że żyję i mieć czas. Nie można być niewolnikiem, cały czas coś musieć. Człowiek musi tylko żyć przyzwoicie i umrzeć, a przedtem dobrze się bawić i tyle.
Tego uczy pani swojego syna?
- Najbardziej twórcza jest zabawa. W życiu nie zafundowałabym swojemu dziecku jakiegoś napiętego harmonogramu, jeżdżenia z jednych zajęć na drugie. Mój syn jest raczej zaniedbany pod tym względem, co bardzo sobie chwali. Chodzi po dzielnicy, szlaja się z kolegami, czasem nawet nie wiem, gdzie jest, bo oczywiście nie odbiera telefonu, i jest szczęśliwy.
Kiedyś powiedziała pani, że szczęście dla pani polega na tym, że żyje sobie pani i nie wie, co ją spotka...
- To mi się kojarzy z wolnością, z tym, że nie ma nic na zawsze. Teraz jestem aktorką, ale nie muszę tego traktować jako czegoś ostatecznego - mogę przecież zmienić zawód, mogę się zakochać, gdzieś wyjechać... Nadal potrzebuję takiego rodzaju niezależności, bez tego bym się udusiła. I przyjmuję optymistyczny wariant - spodziewam się miłych rzeczy. Mam raczej lekkomyślne usposobienie i nie staram się z nim walczyć. Nie mam takiego charakteru, że czymś się trapię - że muszę mieć lokatę w banku czy spakowaną walizkę na wypadek wizyty w szpitalu. Będę się martwić, jak już nadejdzie ta "czarna godzina".
Ewa Gassen-Piekarska