Przemysław Bluszcz: Ten zły

Przemysław Bluszcz /Piotr Smoliński /Reporter

Bawi go trochę, że ludzie się go boją. Nie ma wymarzonych ról, chociaż wyznaje, że chętnie by się zmierzył na ekranie z agentem 007.

Ma na koncie około 70 ról filmowych i serialowych, a widzowie najbardziej pamiętają - i lubią - te, w których jest przestępcą, mordercą lub sadystą. Trudno zrozumieć, dlaczego jest obsadzany głównie w takich rolach, bo kiedy udziela wywiadu, siedząc przy kawiarnianym stoliku, nie ma w sobie nic diabolicznego.

Gra pan najczęściej czarne charaktery, jednak nie znalazłam w internecie negatywnych komentarzy - wszyscy są zachwyceni, chociaż gra pan bandytów.

Przemysław Bluszcz: - Wygląda na to, że wszyscy lubią bandytów! Jest coś takiego, że złe postaci są atrakcyjne, my się chyba lubimy trochę bać, oswoić swój własny strach, gdy go sobie zwizualizujemy. Rozumiem, że jestem wizualizacją strachu niektórych ludzi. To jest bardzo zabawne i ja to rzeczywiście odczuwałem, na przykład jak jeździłem kolejką, to czułem szlachetny dystans. Bywa, że jak ktoś chce sobie zrobić ze mną zdjęcie, to widzę, że jest taka atencja w tym leciutka, myśl: "może nie walnie?". Z takim lekkim niepokojem ludzie do mnie podchodzą, co mnie strasznie w środku bawi. Tak się moja filmowa i telewizyjna droga potoczyła, że te najokrutniejsze i najmniej zrównoważone postaci są najbardziej pamiętane. Chociaż... ja też je lubię grać, bo dużo fajniej zagrać skurczybyka, jakąś taką skomplikowaną postać, starać się ją uprawdopodobnić - niż poczciwe dobro. Dobro na ekranie bywa głównie nudne, jak się okazuje... Nie mam nic przeciwko temu, że gram te postaci, ani temu, że u niektórych wywołuję gęsią skórkę.

Dostaje pan propozycje grania czarnych charakterów czy sam pan takie wybiera spośród różnych ról?

- Na początku rzeczywiście było tak, że dostawałem głównie "takie" propozycje. Ostatnio to się zaczęło zmieniać, ponieważ wszedłem już w ten wiek, że mogę grać ojców. Więc zaczęły się pojawiać propozycje "normalne", ale to się zdarzyło tak naprawdę od współpracy z moją żoną, czyli filmu "Być jak Kazimierz Deyna" z 2012 r. Ona dała mi rolę normalnego faceta... chociaż Stefan taki do końca normalny nie jest. Ale przede wszystkim to komedia.

Reklama

Skąd pomysł na taki "rodzinny" film?

- Czasami zdarza się tak, że zbiegają się różne nitki w odpowiednim momencie. Moja żona Ania kończyła szkołę Wajdy, pracowała nad innym projektem, i wtedy przeczytaliśmy opowiadanie Radka Paczochy "Być jak Kazimierz Deyna". Ania z Radkiem napisali scenariusz filmowy i okazało się, że paru osobom się spodobał. No i po prostu poszło. Moja współpraca z żoną trwa, od kiedy się poznaliśmy, czyli od ponad 20 lat. Na początku była trudna, ale od dobrych 10 lat ustalił się taki model, że świetnie nam się współpracuje, dopełniamy się. To nie jest tak, że ja muszę we wszystkim u niej zagrać - ale jeśli jest dla mnie rola, to ją gram.

Przygotowujecie coś nowego?

- Tak, drugi film Ani "Wszystkie zwierzęta, które są z tobą". Trudny i piękny projekt, międzynarodowa koprodukcja. Trwają rozmowy z zagranicznymi partnerami. Ania napisała scenariusz na podstawie serbskich opowiadań autorstwa Boby Blagojević, nieżyjącej już pisarki - o zwierzętach, które są symbolem relacji i zdarzeń w kameralnych historiach rodzinnych. Trzy opowieści, trzy kraje - poetycko i dojmująco, a generalnie rzecz dotyczy męskiej przemocy wobec kobiet.

I pan będzie tym "złym"?

- Rzeczywiście, będę zły, w polskiej części będę grał bezrefleksyjnego, stosującego przemoc ojca.

Nad czym jeszcze pan pracuje?

- Zawsze mówię, że moją ojczyzną jest teatr... Teraz pracuję nad spektaklem, który robimy w Teatrze Kamienica - komedią Freda Apke o wdzięcznym tytule "Via-gra". Na scenie Justyna Sieńczyłło, Waldek Błaszczyk i ja, reżyseruje Tomek Obara. To komedia, przezabawna, ale gorzka i mądra. W październiku zaczynam w moim teatrze Ateneum "Transatlantyk" Gombrowicza, w reżyserii Artura Tyszkiewicza, w którym będę grał Gombrowicza - co jest zaskakujące dla wielu. Sam reżyser się tym zaskoczył, kiedy pomyślał, że ja mógłbym zagrać Gombrowicza. Ale wychodzimy z takiego założenia, że Gombrowicz w "Transatlantyku" jest jednak postacią literacką, a nie autentycznym, genialnym autorem. Poza tym zagram epizod w nowym filmie Kingi Dębskiej "Zabawa zabawa zabawa", niedawno gościłem w "Barwach szczęścia" i "Ojcu Mateuszu". Myślę, że w przyszłym roku będą jakieś filmy, ale kto wie... Tak to jest w tym zawodzie, czasem jest klęska urodzaju i trzeba z planu na plan się przemieszczać jednego dnia, a czasem jest tak, że się czeka.

A ma pan jakąś wymarzoną rolę, na przykład przeciwnika Jamesa Bonda?

- Tak, tak, myślałem o tym! Pamiętam z młodości, jak tuż po transformacji pojawiły się sprzedawane z łóżek na ulicach książki, m.in. Iana Fleminga o Bondzie, bardzo je lubiłem. I kiedyś przeszło mi przez myśl, chyba po filmie "Casino Royale" - który mi się bardzo podobał, bo te ostatnie dwa niespecjalnie - że może postarać się dotrzeć do "bondowego" szefa castingu i zagrać jakiegoś pana, który nie czuje bólu albo zamiast serca ma bryłę lodu... Przeciwników Bonda grali przecież Christopher Walken, Javier Bardem i inni znakomici aktorzy, to byłoby coś.

Autorzy bondowskich filmów dobierają wrogów agenta 007 również według ich wyglądu, a pan swoją popularność jako etatowy bandyta zawdzięcza nie tylko talentowi, ale też częściowo...

- ...temu, jak wyglądam!

Jeśli mowa o talencie - spotkałam się z opiniami, że nie powinien pan marnować talentu na kiepskie role, mniej ambitne filmy.

- Nie oszukujmy się, nasz rynek jest taki, jaki jest, czyli niewielki. I na komfort odmowy roli może sobie pozwolić naprawdę niewielu. Poza tym czasem człowiek nie wie do końca, w czym bierze udział. Nie lubię bywać na premierach, ale jak już bywam, to przeżywam katusze, bo się zastanawiam, co z tego wyszło, szczególnie jak pracuję z kimś po raz pierwszy. A to rozmienianie się? Często, nie oszukujmy się, po prostu chodzi o to, żeby zarobić pieniądze, żeby normalnie żyć. Ale zdarza ją się propozycje, kiedy mówię "nie", bo to nie jest dla mnie żadne wyzwanie. Chociaż jeśli ktoś stawia sprawę jasno i mówi, że jestem mu potrzebny, żeby kogoś postraszyć, no to wtedy jest kwestia... ceny.

Z których ról jest pan najbardziej dumny?

- Lubię tak naprawdę wszystkie, bo to wszystko są moje dzieci. Ale szczególnie lubię moją rolę w "Być jak Kazimierz Deyna" - przez to, że robiłem ten film z Anią, że jest to komedia, że dotyczy tego, co było moją pasją w dzieciństwie i młodości, czyli piłki nożnej. Myślę, że to jest też mądry, ciepły film, dający nadzieję i otuchę. Chociaż lubię też, paradoksalnie, na przykład Rappke w "Czasie honoru", to było ciekawe doświadczenie.

Bierze pan udział w akcjach charytatywnych, chociażby ostatnio na rzecz hospicjum.

- Zwróciła się do mnie Fundacja przy Hospicjum Onkologicznym im. Św. Krzysztofa na Ursynowie, czy nie zechciałbym być ich "twarzą". Powiedziałem "pewnie, że tak". I zdziwiło mnie, kiedy usłyszałem, że aktorzy rzadko kiedy wchodzą w tego typu rzeczy, które się nie za dobrze kojarzą . Ale przecież wszystkich nas to czeka. Jak mówił Hamlet - życie kończy się śmiercią... Jeśli mogę pomóc w tym, żeby zebrać pieniądze, żeby ludzie ostatnie chwile swojego życia mieli fajne, żeby pięknie odchodzili, w cieple i empatii, to jestem do dyspozycji. Jeśli moja twarz może się do czegoś dobrego przydać, to ja jestem "za".

Maria Wielechowska

To i Owo
Dowiedz się więcej na temat: Przemysław Bluszcz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy