Reklama

Przemysław Babiarz: Jestem mylony z kimś innym

Mylono go z Krzysztofem Ibiszem, Tomaszem Kammelem a nawet skoczkiem Arturem Partyką. Laureat Złotej Telekamery dla najlepszego komentatora sportowego, Przemysław Babiarz, podchodzi jednak do tych pomyłek z dystansem. - Wydaje mi się, że część widzów zbija w jedną osobistość telewizyjną kilka postaci - tłumaczy.

Mylono go z Krzysztofem Ibiszem, Tomaszem Kammelem a nawet skoczkiem Arturem Partyką. Laureat Złotej Telekamery dla najlepszego komentatora sportowego, Przemysław Babiarz, podchodzi jednak do tych pomyłek z dystansem. - Wydaje mi się, że część widzów zbija w jedną osobistość telewizyjną kilka postaci - tłumaczy.
Przemysław Babiarz /AKPA

Jak pan sobie radzi z popularnością?

Przemysław Babiarz: - Nie mam z nią kłopotów, nie odbieram jej jako czegoś specjalnie uciążliwego. Nie jest tak ekstremalna, jak w przypadku wielkich gwiazd. Objawia się w kontaktach bezpośrednich, gdy przychodzę do jakiejś instytucji, sklepu, spotkam kogoś na ulicy czy stacji benzynowej. Mam to szczęście, a może przywilej dany mi z góry, że przeważnie spotykam się z sympatycznymi reakcjami. Oczywiście zdarzają się zabawne qui pro quo, gdy jestem mylony z kimś innym.

Na przykład z kim?

- Tego typu zdarzenia mają miejsce dość często, przytoczę tylko kilka przykładów. Przed laty na korytarzu w telewizji zaczepiła mnie grupka dzieci, prosząc o autografy. Podeszła ich opiekunka i mówi: "A one tak na pana czekały, panie Ibisz". Innym razem, gdy szedłem letnią porą przez Stare Miasto w Gdańsku, usłyszałem od strony jednego z ogródków: "Patrz, Kammel idzie". Mylono mnie także ze sportowcami. Kiedyś czekałem na autobus na przystanku, który okupował mocno podchmielony osobnik. Przyglądał mi się niezwykle uporczywym wzrokiem i wreszcie wymamrotał: "Partyka"? Miałem być Arturem Partyką, naszym znakomitym skoczkiem wzwyż... Wydaje mi się, że część widzów zbija w jedną osobistość telewizyjną kilka postaci.

Reklama

Zwierciadłem popularności są nagrody, które zdobywa się dzięki głosom widzów. Jakie to uczucie dostać złotą Telekamerę "Tele Tygodnia" dla najlepszego komentatora sportowego?

- Po raz pierwszy byłem nominowany do Telekamery chyba w 1999 roku, potem wielokrotnie zajmowałem drugie czy trzecie miejsce. Wiem, jak to jest przyjść na galę, mieć nadzieję na wygraną i przegrać na ostatniej prostej. Te doświadczenia pozwalają mi jeszcze bardziej docenić Telekamery, które otrzymałem w ostatnich latach. Są szybkie kariery, gdy człowiek błyskawicznie podbija serca publiczności oraz pokonuje wszystkich pod względem popularności, a ja jestem długodystansowcem - swoje musiałem wyczekać.

Kto jest pana mentorem zawodowym? Od kogo nauczył się pan najwięcej?

- Czerpałem wiedzę od wielu ludzi, każdemu jestem głęboko wdzięczny za coś innego. Trafiłem do tego zawodu inaczej niż wielcy komentatorzy sportowi, którzy, zanim zaczęli pracę w telewizji, byli dziennikarzami w radiu czy gazecie, kończyli studia specjalistyczne, czyli dziennikarstwo albo Akademię Wychowania Fizycznego. Mój przypadek jest zupełnie inny, dostałem się do telewizji z konkursu, będąc z zawodu aktorem. Gdy poszedłem na egzamin, w komisji zasiadał Bohdan Tomaszewski, który poprosił, abym skomentował coś z wyobraźni. Zapamiętał mnie i zawsze miałem w nim kogoś życzliwego, kto od czasu do czasu dzwonił albo, gdy spotykaliśmy się na korytarzu, przekazywał jakąś cenną uwagę. Mówił, że cierpliwość jest największą cnotą dziennikarza, że trzeba poczekać na swój moment, wielki sukces sportowy, który się skomentuje i zostanie zapamiętanym.

- Inną ważną dla mnie osobą, mniej więcej z tego samego pokolenia dziennikarzy, był Bogdan Tuszyński, który prowadził zajęcia na kursach Akademii Telewizyjnej w 1992 roku. Typ szefa-menedżera. Kiedyś powiedział mi: "Panie, jeśli pana będą źle traktowali w telewizji, niech pan przychodzi do mnie, umieszczę pana w radiu". Ta jego życzliwość i siła, bo to był zdecydowany, konkretny mężczyzna, dała mi więcej pewności siebie. Zawsze miałem do kogo się zwrócić, odwołać, poprosić o pomoc.

- Dużo zawdzięczam Włodkowi Szaranowiczowi, z którym byłem na wielu imprezach sportowych. To on uczył mnie podstaw zawodu, pomagał i podpowiadał, jak przygotować listę startową zawodników, jak ją opisać, na co zwrócić uwagę podczas transmisji.

Żeby być dobrym komentatorem sportowym, trzeba być zapalonym kibicem?

- Jestem o tym przekonany. Zamiłowanie do sportu to emocje i zaangażowanie, które odgrywają olbrzymią rolę w pracy komentatora. Jeżeli jesteśmy czymś zainteresowani, kibicujemy, szybciej chłoniemy szczegóły, zapamiętujemy wyniki, zdarzenia.

Uronił pan kiedyś łzę wzruszenia podczas transmisji?

- Wzruszałem się wiele razy. Powiem więcej, wzruszam się nawet, oglądając archiwalne nagrania niektórych zawodów. Do dzisiaj piorunujące wrażenie robi finałowy bieg na trzy tysiące metrów z przeszkodami z udziałem Bronisława Malinowskiego podczas Igrzysk Olimpijskich w Moskwie w 1980 roku. Nasz reprezentant marzył o złocie, to były jego trzecie igrzyska, na poprzednich zdobył srebro. Jednocześnie miał bardzo trudnego rywala z Tanzanii - to był Filbert Bayi, który mu uciekł na drugim kilometrze. Malinowski tracił już do niego czterdzieści metrów, wydawało się, że złoty medal przepadł, że znowu będzie drugi, ale zaczął doganiać rywala. Jakieś dwieście metrów przed metą wyprzedził go i wygrał! Czasami, na różnych spotkaniach, przypominam słuchaczom wydarzenia z historii polskiego sportu, pokazując między innymi ten bieg. Gdy Malinowski przekracza linię mety, a komentator krzyczy: "Polak, Polak, Polak!" - ludzie przeżywają, jakby to się działo na żywo.

Może przeżyjemy niedługo pamiętne chwile podczas występów reprezentacji Polski w piłce nożnej? Będzie pan oglądał tegoroczne Mistrzostwa Europy?

- Obowiązkowo. Jako dziecko pasjonowałem się piłką nożną, śledzę wszystkie wielkie imprezy futbolowe od dawna. Najwcześniejsze mistrzostwa Europy, które pamiętam, to te z 1976 roku. Byliśmy wtedy piekielnie mocni, ale ostatecznie odpadliśmy w rywalizacji z Holandią i nie przeszliśmy do finału. Tegoroczna impreza będzie wyjątkowa, bo wystąpi w niej reprezentacja Polski, co - jak wiemy - jest zjawiskiem unikatowym.

W tym roku odbędą się również Igrzyska Olimpijskie w Rio de Janeiro. Leci pan do Brazylii, żeby komentować występy naszych reprezentantów?

- Lecę i mam nadzieję skomentować zdobycie przez rodaka medalu w pływaniu, na który czekamy dwanaście lat. Ostatni raz nasz pływak stał na podium olimpijskim w 2004 roku. Może medal zdobędzie Radosław Kawęcki, może Konrad Czerniak, Jan Świtkowski czy Paweł Korzeniowski? Lekkoatletyka jest bogatsza pod względem sukcesów. Nasi lekkoatleci w historii startów w igrzyskach olimpijskich zdobyli dwadzieścia trzy złote medale. W pływaniu mamy jeden, który w Atenach wywalczyła Otylia Jędrzejczak.

Ile dni spędzi pan w Brazylii?

- Wyjeżdżamy sześć dni przed rozpoczęciem igrzysk, które trwają szesnaście dni. Przywykłem do rytmu, który wyznaczają wielkie wydarzenia sportowe. Rytm życia wyznaczają również święta.

Czy Wielkanoc to dla pana ważne wydarzenie?

- Z religijnego punktu widzenia to najważniejsze święto w ciągu roku. To nie tylko zapowiedź naszego zmartwychwstania, ale i szansa, by coś zmienić w życiu, odrodzić się. Nie sposób w pełni przeżyć tych świąt, jeśli nie uczestniczy się w okresie przygotowawczym, czyli Wielkim Poście. Musi być Wielki Czwartek, potem Wielki Piątek, Sobota, Wielkanoc. To dla mnie bardzo ważne dni.

Gdzie spędza pan święta?

- Bardzo często spędzam Wielkanoc w Przemyślu u mojej siostry bądź mamy. Idziemy do kościoła ze święconką, znowu jestem dzieckiem. Śniadanie wielkanocne w gronie najbliższych, składanie sobie życzeń to wyjątkowy moment Wielkiej Nocy.

Czeka pan z utęsknieniem na jakąś świąteczną potrawę?

- W czasach PRL-u wydarzeniem było jedzenie szynki. Tradycyjnie uwędzona wędlina z ćwikłą to dla mnie właśnie smak świąt. Do tej pory staramy się, żeby szynka, którą jemy przy świątecznym stole, była inna, wyjątkowo doprawiona.

Kuba Zajkowski

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Przemysław Babiarz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy