Reklama

Pomysły zawsze rodzą się z głowy

Z Jackiem Bromskim, autorem scenariusza i reżyserem filmu "U Pana Boga za miedzą", rozmawia Małgorzata Bąkowska.

Po zrealizowaniu "U Pana Boga za piecem" zwlekał Pan prawie 10 lat do nakręcenia drugiej części twierdząc, że sequele są z natury gorsze od pierwowzoru. Tymczasem trzecia, "U Pana Boga za miedzą", powstała po dwóch lata od "U Pana Boga w ogródku". Czyżby sukces komercyjny drugiej części "wytrącił" panu argumenty z ręki?

Jacek Bromski: Nie. Po prostu okazało się, że można zrobić sequel trochę inny od pierwowzoru. Właściwie każdy z tych trzech filmów jest inny. To nie są takie bezpośrednie kontynuacje. Są nawet różne stylistycznie, choć akcja dzieje się cały czas w tym samym miejscu.

Reklama

W każdej kolejnej części oprócz stałych głównych bohaterów: Komendanta i Proboszcza pojawiają się nowi. Skąd Pan bierze na nich pomysły?

Jacek Bromski: Pomysły zawsze biorą się z głowy, czyli z niczego, jak mawiał klasyk. Bez żadnych inspiracji. A jak one się w mojej głowi znajdują - po prostu nie wiem. Nowi bohaterowie są pretekstem do kontynuowania opowieści o mieszkańcach Królowego Mostu. W "U Pana Boga za miedzą" są to- Marina Chmiel, instruktorka policyjna oraz Amerykan, czyli Stasiek Niemotko, emigrant, który po latach tułaczki w Ameryce wraca w rodzinne strony. Pojawiają się też bohaterowie znani z "U Pana Boga za piecem", czyli Gruzin ze swoją bandą oraz Śliwiak, właściciel Panderozy, biznesmen.

Co się z nimi będzie działo?

Jacek Bromski: Śliwiak ma ambicje polityczne i bardzo chce zostać burmistrzem, w czym ma mu pomóc najpierw Amerykan, który próbuje przenieść na polski grunt kampanie w stylu amerykańskim, a kiedy jego metody zawodzą - pojawia się Gruzin. On z kolei ma zupełnie inne metody prowadzenia kampanii wyborczej. Natomiast Marina Chmiel wniesie niepokój w sercach niektórych mężczyzn z Królowego Mostu. Generalnie nowi bohaterowie mieszają w spokojnym życiu mieszkańców Królowego Mostu. Wnoszą coś, co zakłóca świat, w którym żyją i ten świat musi się bronić przed tymi zakłóceniami. Natura jako taka broni się przed wszystkim co jest nienaturalne, przed jakimiś gwałtownymi ingerencjami i ma tendencje do samoregulacji. I to prawo natury nakładamy na ten stworzony przez nas świat.

Sięga Pan po nieogranych, nieserialowych aktorów. Jak Pan ich znajduje?

Jacek Bromski: Nie chcę, by bohaterowie moich filmów kojarzyli się z postaciami z innych filmów, czy seriali. To jest dla mnie bardzo ważne. Jak znajduję aktorów? Różnie: organizuję castingi - tak na przykład znaleźliśmy Agnieszkę Kotlarską, czyli Marinę Chmiel. Z kolei Wojtka Solarza, który gra Mariana Cielęckiego, teraz już zięcia Komendanta, zobaczyłem kiedyś w spektaklu w teatrze i go zapamiętałem. Natomiast Grzegorza Heromińskiego, czyli Staśka Niemotko, spotkałem przypadkowo w czasie pobytu w Stanach Zjednoczonych. Powiedział, że chętnie by zagrał coś małego. Najpierw napisałem dla niego rólkę w serialu "U Pana Boga w ogródku", którą potem rozwinąłem w filmie " U Pana Boga za miedzą".

W filmie "u Pana Boga za miedzą" nie usłyszymy muzyki Henri Seroki tylko Ludka Drizhala. To amerykański kompozytor czeskiego pochodzenia. Jak Pan go znalazł?

Jacek Bromski: Film "U pana Boga w ogródku" pokazywany był na festiwalu w Austin. Ludek oglądał go i po projekcji podszedł do mnie mówiąc, że chętnie napisałby muzykę do filmu w tym stylu, że czuje ten klimat. Powiedziałem, żeby napisał coś na próbę i po miesiącu dostałem od niego materiał z nagranymi czterema utworami . Bardzo mi się spodobały i tak oto Ludek Drizhal został autorem muzyki do "U pana Boga za miedzą".

Czym się różni praca na planie tam, na Podlasiu od innych planów zdjęciowych, na których Pan pracował?

Jacek Bromski: Przede wszystkim się nie kurzy! (śmiech). A tak na poważnie to tam się chyba unosi jakiś "genius loci". Ludzie są nam bardzo życzliwi, serdeczni, utożsamiaja się z naszymi filmami i gdzie byśmy się nie pojawili, zawsze jesteśmy serdecznie witani. Okoliczni mieszkańcy pomagają nam jak mogą, współpracują z nami. No i tam jest po prostu bardzo ładnie.

Dzięki Pan pół Polski chciałoby się przeprowadzić do Królowego Mostu?

Jacek Bromski: Najśmieszniejsze jest to, że filmowy Królowy Most to miasteczko, na które składa się pięć różnych miejscowości. W rzeczywistości wioska, z której zaczerpnęliśmy nazwę to raptem cztery chałupy wzdłuż drogi. Tam nagrywamy tylko te sceny, które się dzieją przy szosie, czyli przeważnie policjantów z radarem. Kiedy kręciliśmy ostatnią część, z jednej z tych chałup wyszedł gospodarz i opowiadał nam, że tu bez przerwy ktoś przyjeżdża, zatrzymuje sie, puka do niego do drzwi i pyta gdzie tu jest ten ryneczek, gospoda, kościół, Królowy Most z filmu, bo chcieliby zwiedzić. Ucieszyło nas, że miasteczko, które stworzyliśmy w filmie tak ludziom zapadło w pamięć i w sumie żyje już własnym życiem. Acha, i ponoć wszyscy kierowcy zwalniają na tym zakręcie. Tak na wszelki wypadek?

Dziękuję za rozmowę.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Jacek Bromski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy