- Moją zasadą jest, by próbować stworzyć coś, czego jeszcze nie widzieliśmy, przynajmniej w polskim kinie. Temat odchodzenia od lat fascynował mnie i przerażał zarazem - mówi Bartosz M. Kowalski o swoim najnowszym filmie "Cisza nocna". Produkcja z gwiazdorskim udziałem Macieja Damięckiego, Anny Nehrebeckiej, Zdzisława Wardejna i Włodzimierza Pressa trafi na ekrany kin 31 października.
Bartosz M. Kowalski to twórca głośnego "Placu zabaw", który postanowił zająć się kinem gatunkowym. Zdecydował się na nakręcenie pierwszego polskiego slashera i tak powstały dwie części "W lesie dziś nie zaśnie nikt", a potem horror "Ostatnia wieczerza". "Cisza nocna" to jego najnowsza produkcja, w której swoją ostatnią rolę przejmująco zagrał Maciej Damięcki. Za tę kreację aktor został nagrodzony pośmiertnie podczas tegorocznego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.
Lucjan, emerytowany aktor teatralny, zostaje oddany przez syna do domu opieki. Dworek sprawia wrażenie idyllicznego miejsca, z przyjaznym personelem gotowym do pomocy oraz życzliwymi mieszkańcami. Okazuje się jednak, że skrywa pewną tajemnicę. Lucjana zaczynają prześladować makabryczne wizje. Zbiega się to w czasie ze śmiercią kilku pensjonariuszy. Lucjan będzie musiał ustalić, czy jego wizje są prawdziwe, czy też traci rozum.
"Cisza nocna" w kinach od 31 października!
Tomasz Jopkiewicz: Jest pan uznanym twórcą kina gatunkowego, sprawnie poruszającym się w różnych odmianach kina grozy. Tym razem spróbował pan mariażu fantasy (z elementami horroru) z kinem psychologiczno-społecznym. To odważny wybór!
Bartosz M. Kowalski: - Moją zasadą jest, by próbować stworzyć coś, czego jeszcze nie widzieliśmy, przynajmniej w polskim kinie. Stąd to połączenie. Temat odchodzenia od lat fascynował mnie i przerażał zarazem. O takim filmie myślałem już, kiedy byłem nastolatkiem. Luźną inspiracją były historie związane z moim dziadkiem i babcią. Babcia konsultowała zresztą wczesne wersje scenariusza. Była polonistką, zanurzoną w świecie literatury i muzyki. Nasz bohater, aktor Lucjan, przeżywa w domu opieki, w którym się znalazł, pewnego rodzaju przygodę, odbywa wędrówkę. W moim rozumieniu to historia odchodzenia na własnych warunkach.
To nietypowy scenariusz.
- Może dlatego jego droga na ekran była długa. Spędziłem z tym filmem dekadę, licząc od pierwszych prac scenariuszowych. Szukaliśmy finansowania wytrwale, bo byliśmy przekonani, że powstanie coś niezwykłego. Reakcje były - cóż, sceptyczne. Wreszcie budżet udało się dopiąć dzięki TVP. Potem był dwuletni okres postprodukcji. Nasze wygenerowane komputerowo, niezwykłe stworzenia musiały wyglądać wiarygodnie. W żadnym razie nie mogły być śmieszne, co się zdarza, nie tylko w rodzimych filmach.
Obsadę skompletował pan z zasłużonych aktorek i aktorów, weteranów sceny i filmu. Czy zrozumieli oni gatunkową konwencję filmu?
- Scenariusz wszystkim się spodobał. Nikt mi nie odmówił. To było moje najlepsze doświadczenie z zespołem aktorskim. Kręciliśmy przez trzydzieści dni pod Warszawą, w dworku, który praktycznie odnowiliśmy, i na Śląsku. Praca była intensywna, a podejście do niej Anny Nehrebeckiej, Zdzisława Wardejna i Włodzimierza Pressa, a szczególnie Macieja Damięckiego naprawdę mi zaimponowało. Byli zaangażowani w to, co robią i ciekawi rezultatów. To było zresztą dla mnie wielkim przeżyciem, że mogę dyskutować o roli z aktorami, których doskonale pamiętam z dzieciństwa. Naszym asem w rękawie okazał się Maciej Damięcki. Przyszedł na zdjęcia próbne do roli drugoplanowej. I nagle - są takie momenty w życiu filmowca - zrozumieliśmy, że coś niesamowicie zaiskrzyło. Nie mieliśmy wątpliwości, że to on musi zagrać Lucjana. Maciej bardzo nam pomagał, zwłaszcza w najbardziej wymagających scenach, takich jak śmierć jednej z postaci czy rozmowa z Edwardem. Śpiewał, tańczył, skutecznie rozluźniał atmosferę, bo, nie ukrywajmy, temat starości i bliskości śmierci jest szczególnie trudny, także dla aktorów. Maciej był bardzo ciekawy, jak ten fantastyczny świat będzie ostatecznie wyglądał na ekranie. Niestety, zmarł wcześniej i nie dane mu było zobaczyć gotowego filmu.
Z reguły pragnie pan przełamywać gatunkowe schematy, iść pod prąd, by osiągnąć nową jakość. Czy właśnie tak chciał pan postąpić i tym razem?
- Tak, choć nie zawsze spotyka się to ze zrozumieniem. Już samo połączenie domu opieki i fantasy jest, jak myślę, dość niezwykłe i nie eksplorowane w kinie od wielu lat. Tym bardziej że nasz dom nie ma w sobie zbyt wiele z opresyjności znanej z wielu filmów, które eksponują czającą się tam przemoc i znieczulenie. Przygotowując się do zdjęć, odbyliśmy dokumentację w kilku takich placówkach. Są one bardzo różne. Oczywiście łatwo ograć swego rodzaju naturalizm albo też opisywać rzeczywistość jak z folderów reklamowych, zapewniających, że takie miejsca to coś sielskiego. Tymczasem moja babcia mówiła bardzo słusznie, że choć nikt nie lubi przyznawać tego głośno, to starość jest okropna, a świadomość nieuchronnego końca towarzyszy pensjonariuszom w najbardziej nawet przyjaznych miejscach. Dlatego unikaliśmy drastycznych detali. Proszę też zwrócić uwagę na muzykę w kulminacyjnych scenach, tych z niesamowitymi istotami. Zamiast gatunkowego, dramatycznego, smyczkowego crescenda, używanego i nadużywanego w takich momentach, Jimek (Radzimir Dębski) zaproponował muzykę spokojną, po prostu piękną.
Jak powstały filmowe stwory?
- To był długi i skomplikowany proces. Najpierw zrodziły się w mojej wyobraźni. Były opisane już w scenariuszu. Z rysowaniem u mnie raczej słabo, więc na pomoc wezwałem grafików. Oni zaproponowali różne rozwiązania. Odbyła się niejedna burza mózgów. Gdy ustaliliśmy wygląd stworów, powstały ich modele z gliny wykorzystane w animacji 3D. Potem dodawano różne tekstury. Wyjątkiem była pierwsza istota spotkana przez Lucjana, w pewnym sensie jego alter ego. Użyliśmy techniki motion capture (przechwytywanie ruchu) i to Maciej zagrał niejako swą drugą rolę. Naszym założeniem było, by wszystkie stwory wyglądały naprawdę realistycznie. Myślę zresztą, że to warunek powodzenia, tu wzorcem są filmy Guillerma del Toro, zwłaszcza "Labirynt fauna". Nie ukrywam, że często myślałem o tym filmie, ale staraliśmy się unikać bezpośrednich inspiracji. Bardzo ważna była też sceneria. Oprócz dworku pojawiają się tu mroczne podziemia, równoległy świat. Z wyjątkiem jednego korytarza, wydłużonego komputerowo w nieskończoność, jest to sceneria autentycznego pałacu w Krowiarkach w województwie śląskim, który, nawiasem mówiąc, niestety popada w ruinę. Myślę, że świat filmowy, nawet najbardziej fantastyczny, musi być wiarygodny. Dlatego nie można nadużywać cyfrowych efektów, bo to droga do zobojętnienia widza. Trzeba je jak najściślej integrować ze światem niecyfrowym.
Czy była dla pana istotna psychologiczna wiarygodność realistycznej warstwy opowieści?
- Tak. Proszę spojrzeć dalej, niż tylko główni bohaterowie, z ich nadziejami i wielkimi lękami. Jest tu także chociażby ważna postać syna Lucjana, zagrana przez Sebastiana Stankiewicza. Bardzo staraliśmy się unikać łatwych schematów. Chcieliśmy pokazać, że w takich skomplikowanych życiowo sytuacjach rzadko mamy do czynienia z czystym dobrem i czystym złem. Chodziło nam o to, by obie warstwy, realistyczna i fantastyczna, harmonijnie się przenikały. Czy to się udało?
Rozmawiał Tomasz Jopkiewicz
(materiały dystrybutora Forum Film)