Reklama

Piotr Żurawski: Lubię czuć na plecach odpowiedzialność

Choć popularność zdobył rolami w produkcjach historycznych i kostiumowych ("Czas honoru", "Karbala", "Bodo"), nie unika filmów niezależnych ("Kebab i Horoskop", "Arbiter uwagi"). Regularnie pojawia się także na deskach teatru. - Jak jesteś na planie filmowym, to tęsknisz za kontaktem z publicznością i emocjami z teatru. Z kolei jak jesteś na scenie, to brakuje ci planu filmowego, bo tam też fajne rzeczy powstają. Choćby takie, jak "Kamper" - wyznaje Piotr Żurawski. Film Łukasza Grzegorzka, w którym gra tytułową rolę, wszedł kilka dni temu na ekrany polskich kin.

Choć popularność zdobył rolami w produkcjach historycznych i kostiumowych ("Czas honoru", "Karbala", "Bodo"), nie unika filmów niezależnych ("Kebab i Horoskop", "Arbiter uwagi"). Regularnie pojawia się także na deskach teatru. - Jak jesteś na planie filmowym, to tęsknisz za kontaktem z publicznością i emocjami z teatru. Z kolei jak jesteś na scenie, to brakuje ci planu filmowego, bo tam też fajne rzeczy powstają. Choćby takie, jak "Kamper" - wyznaje Piotr Żurawski. Film Łukasza Grzegorzka, w którym gra tytułową rolę, wszedł kilka dni temu na ekrany polskich kin.
Im dłużej gram, tym większej pewności siebie nabieram - przekonuje Piotr Żurawski /Mieszko Pietka /AKPA

O "Kamperze" często można przeczytać, że to film "o pokoleniu współczesnych trzydziestolatków". Film opowiada jednak dość intymną historię pary, która ląduje na życiowym zakręcie. Uważasz, że można "Kampera" podciągać pod "film pokoleniowy"?

- Myślę, że gdybyśmy powiedzieli sobie przed zdjęciami, że "teraz będziemy robić film o pokoleniu trzydziestolatków", to nawet nie weszlibyśmy na plan. I nie byłoby to tak dobrze napisane... Nikt nie zakładał na początku, że to będzie film o pokoleniu trzydziestolatków. Wszystko wzięło się z przeżyć grupy przyjaciół, z prywatnych doświadczeń kilku osób. I dlatego jest takie prawdziwe. A że trzydziestolatkowie widzą w tych postaciach siebie, to już jest całkiem inna sprawa....

Reklama

Wraz z Martą Nieradkiewicz, która wciela się w Manię, twoją dziewczynę, udało wam się stworzyć w filmie bardzo intymną relację. Jak to osiągnęliście?

- Z Martą poznaliśmy się już parę lat temu - w teatrze w Bydgoszczy pracowaliśmy razem przy kilku spektaklach. Od tego czasu zawsze chciałem spotkać się z nią przed kamerą i zrobić dokładnie coś takiego, jak w tym filmie, coś tak intymnego. Tak naprawdę to dzięki niej trafiłem do tej produkcji. Zaproponowała mi, żebym przeczytał scenariusz i zainteresował się projektem. A ponieważ bardzo ją cenię, przeczytałem i faktycznie, tekst był świetny.

- Przed samymi zdjęciami natomiast dużo próbowaliśmy. Przeprowadzaliśmy gry psychologiczne, psychodramy. Na pierwszy rzut oka głupie, ale ostatecznie bardzo nam pomogły. Było też wspólne pieczenie pizzy, zakupy. Niemal zamieszkaliśmy razem, choć postanowiliśmy zachować jakiś dystans, żeby sytuacja nie stała się zbyt niebezpieczna... A że Marta jest bardzo intrygującą osobą i prywatnie, i przed kamera, napięcie zaczęło się tworzyć między nami już na początku.

Z innymi aktorami też starałeś się tak zacieśniać więzi? "Kamper" to w dużej mierze "twój" film, tytułowa postać wchodzi w bliskie relacje z wieloma innymi bohaterami.

- Najbardziej zacieśniłem więzi z Bartkiem Świderskim, który gra Carlosa, najlepszego przyjaciela Kampera, bo on, oprócz tego, że był drugim reżyserem i aktorem, był dla mnie także największym wsparciem. Bez niego nie wiem czy zrobiłbym ten film... Chyba po drodze zabiłbym Łukasza (Grzegorzka, reżysera - przyp. red.), bo bardzo się "tarliśmy". Bartek był takim buforem między mną a Łukaszem.

- Tą osobą, które potrafiła wytłumaczyć mi parę rzeczy i uspokoić mnie. Z reżyserem zna się od wielu lat. A że nigdy wcześniej nie grał, to chciał też, żebym mu w jakiś sposób pomógł. Przed scenami rozmawialiśmy nieraz o tym, co powinien zrobić tu, co tam. Było też sporo improwizacji, bo Bartek jest wyluzowanym gościem. Tak samo jak my, dawał tej roli dużo od siebie.

- Nieco inaczej było z Sheily (Jimenez - przyp. red.), która gra moją kochankę, nauczycielkę hiszpańskiego. Przyjechała na plan tuż przed zdjęciami i gdy pojawiła się na warszawskiej ulicy w środku zimy ze swoją egzotyczną urodą, było tak jakby nagle zrobił się środek lata. Chwilę wcześniej roztopiły się śniegi... Z Sheily było sporo stresu, bo jest bardzo tajemnicza i praktycznie się nie znaliśmy, a mieliśmy do zagrania scenę miłosną.

Wspominałeś, że z reżyserem Łukaszem Grzegorzkiem także bywało nerwowo...

- To prawda. Było ciężko. Często powtarzamy teraz, że łączy nas "szorstka przyjaźń". Bardzo cenię Łukasza za odwagę i jestem dumny z tego, co zrobił, bo niewielu reżyserów pozwoliłoby sobie przy debiucie na taką swobodę w zmienianiu scenariusza i dialogów do samego końca. Ciągle kombinował i reagował na to, co działo się na planie. Rzadko się z czymś takim spotykam, a to powinno być normą. Inaczej po co robić filmy, gdy chcesz mieć wszystko od linijki i od cyrkla? Tyle, że z tego też brały się nasze kłótnie. On miał swoją wizję filmu, a ja swoją. A że chciał, bym wziął większą odpowiedzialność niż zwykle bierze na siebie aktor, dochodziło do sporów. To była jednak taka twórcza przemoc. Nie zabiliśmy się, a teraz się nawet lubimy (śmiech).

W kolejnym projekcie z nim wziąłbyś udział, czy tym razem powiedziałbyś już "pas"?

- Wziąłbym, ale tym razem musielibyśmy sobie dłużej porozmawiać przed pracą... Każdy z nas już wie, na co stać drugiego, a kłótni można by uniknąć.

Te "tarcia" się jednak opłaciły, bo efekt na ekranie jest bardzo ciekawy. Zwłaszcza w warstwie wizualnej.

- A to film robiony za oszczędności reżysera! Gdyby tak był jeszcze kolejny milion złotych... Łukasz świetnie to sobie wszystko zaplanował. Wiedział, co za to pieniądze, które zebrał, chce zrobić. Do tego miał bardzo dobrą operatorkę, Weronikę Bilską, która wycisnęła na planie, co mogła.

Również ty na planie nie szczędziłeś sił - wystarczy przywołać scenę tańca głównego bohatera. Przygotowywałeś się dużo wcześniej, by wykrzesać z siebie tyle energii?

- Chciałbym tu mieć przygotowaną jakąś smaczną anegdotę w stylu amerykańskich aktorów, ale w rzeczywistości wyglądało to zupełnie inaczej. Już za pierwszym razem, gdy czytałem scenariusz, wizualizowałem sobie te sceny. Potem było tylko dochodzenie do tego na planie. Dużo tej roli dawałem z siebie, ale że postać jest mi bardzo bliska, starałem się też samemu trochę z niej wziąć. A jeśli chodzi o typowe przygotowywanie, to zacząłem grać w gry komputerowe... Kamper jest ich testerem, a dla mnie był to zupełnie obcy świat.

Udało ci się wejść głębiej w to środowisko?

- Tak, ekipa zrobiła mi "wstępniaka". Powiedzieli, co poczytać o grach, w jakie zagrać i tak dalej. Dla mnie podstawowym problemem było to, że nie traktowałem gier za osobną gałąź sztuki, nie brałem ich na poważnie. Ale jak Łukasz podsunął mi jedną grę, na końcu aż się popłakałem. Te godziny spędzone przed monitorem robią swoje.

Inaczej musi wyglądać to z perspektywy testera...

- Z perspektywy testera: to przede wszystkim szalenie nudna sprawa... Dwudziestu gości, z których każdy testuje ten sam fragment gry po dwadzieścia razy i szuka błędów. Przez cały dzień. Można umrzeć z nudów. Ja bym dłużej niż kilka dni nie wytrzymał w tym biurowcu, mimo że to świetni i wyluzowani ludzie. Zazwyczaj myślisz sobie, że to dobra zabawa, ale to monotonna robota. Testerom frajdę sprawia tak naprawdę, gdy spotykają się po godzinach, by wspólnie pograć w Counter Strike'a. To jest jazda... Ale gdy twoja pasja zaczyna być twoją pracą, musisz to potraktować inaczej.

To tak jak z aktorstwem?

- To jest jednak coś innego, bardziej jak praca na "żywej tkance". Bardzo męcząca praca, bo ten miesiąc, który spędzasz na planie, to jest oderwanie od rzeczywistości jeszcze większe, niż gry komputerowe... Jeden dzień zdjęć to jak dwa tygodnie życia. Wszystko dzieje się tak szybko i w dużym natężeniu oraz skupieniu. Ale to właśnie jest fajne, daje satysfakcję. Lubię też czuć odpowiedzialność na plecach, a im dłużej gram, tym większej pewności siebie nabieram. Nie dość, że aktorstwo staje się coraz przyjemniejsze, to jeszcze łatwiej jest kreować rzeczywistość. I, mam nadzieję, wychodzi to coraz lepiej.

A po takim intensywnym okresie na planie zdjęciowym? Miesiąc przerwy? Następny projekt?

- Przy "Kamperze" akurat nie miałem przerwy, bo tuż potem zaczęły się zdjęcia do "Bodo". To dobrze, bo zawsze po takiej pracy zostaje jakaś pustka. Na planie tworzy się taka mała rodzina i potem ci przykro, gdy to się kończy, więc lepiej rzucić się w coś następnego. Ale, jak mówiłem, sporo przy "Kamperze" było spięć, więc dobrze, że mogłem odpocząć od nich przy "Bodo". Chociaż tęskniłem, nie ukrywam.

Serial "Bodo", produkowany dla telewizji publicznej, był dla odmiany bardzo dużą produkcją. Czułeś różnicę po "Kamperze"?

- Zdecydowanie! Trzy miesiące zdjęć, kilkuset aktorów, jeszcze więcej statystów, mnóstwo lokacji. Kręciliśmy w całej Polsce, w naturalnych planach. To było świetne, bo gdy wchodziliśmy w kilka osób do takiego ciemnego, opuszczonego, ciasnego miejsca, gdzie od razu czuć było tę duchotę, efekt był niesamowity, bardzo "prawdziwy". A do tego, z racji, że zagrałem Żyda (Moryca Bluma, przyjaciela tytułowego bohatera - przyp. red.), który staje się bogaczem, mogłem ponosić dużo fajnych fraków i smokingów. A kto się nie lubi dobrze ubrać?

Lepiej pracuje się nad takimi wielkimi projektami?

- Ja wolę pracę przy tych mniejszych, przede wszystkim dlatego, że kręci się znacznie mniej scen dziennie. Dajemy sobie na każdą z nich dużo więcej czasu, jest więcej przygotowań. U Łukasza był czas, żeby zbudować intymność. Był też czas na improwizację, poprawki, potem jeszcze chwila, żeby się pokłócić i zrobić sobie dziesięć minut przerwy po kłótni... A przy "Bodo" efekt musiał być szybko. Na planie ludzie nawet mdleli.

Ty do tej pory największy rozgłos zyskałeś grając, tak, jak w "Bodo", "Czasie honoru" czy "Mieście 44", postacie o żydowskich korzeniach. Myślisz, że po "Kamperze" jest szansa, że to się zmieni?

- Jak na razie przede mną praca nad dwoma projektami w warszawskim teatrze Studio i na szczęście nie ma to nic wspólnego z Żydami. A jeśli chodzi o szufladkowanie... Staramy się takimi właśnie filmami jak "Kamper" przetrzeć szlaki i jakiś kamyczek dołożyć do tego, żeby producenci i reżyserzy pracowali inaczej - nie tylko, jeśli chodzi o obsadę, lecz bardziej ogólnie, o budowanie jakości w filmie. Bo jeśli udało nam się zrobić na tyle wartościowy film za własne pieniądze, zorganizować ekipę, która była w pełni profesjonalna i nie miała nic wspólnego z amatorstwem i jeśli jeszcze do tego to rezonuje w ludziach i jest zabawne, to super. To jest właśnie to, co chciałbym robić. I mam nadzieję, że ktoś to zauważy.

Rozmawiał: Adrian Luzar

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Piotr Żurawski | Kamper
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy