Bywa jak twardziele, których gra. Czasem na ekranie zmienia się w macho, ale uważa, że w związkach liczy się partnerstwo.
Reżyser Patryk Vega słynie z błyskawicznego tempa prac na swoich planach filmowych. Jak radzi pan sobie z takim wyzwaniem?
Piotr Stramowski: - Patryk faktycznie ma tempo, za którym trzeba umieć nadążyć. Ja to lubię. Ma też pojemną głowę. Przed realizacją filmu zbiera tam wszelkie potrzebne informacje, dzięki czemu wszystko jest perfekcyjnie przygotowane, gdy przychodzimy na plan: nie ma już niepotrzebnych pytań i wątpliwości. Patryk właściwie drukuje te filmy z głowy. Gdyby miał szybsze "drukarki", to kręciłby je jeszcze sprawniej.
Grana przez pana postać z "Botoksu" zrobiła ogromne wrażenie na widzach.
- Michał to prawdziwy wariat. Pogubił się, ale jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy. Wydaje mu się, że jest eko, dba o zdrowie i wszystko jest z nim w porządku. A tak naprawdę żyje w hermetycznym i egocentrycznym świecie. Dziwię się postaci granej przez Marietę Żukowską, że zauroczył ją taki świr. Jak widzę takich ludzi, uciekam jak najdalej.
A co z krytyką "Botoksu"? Mocno zaangażował się pan w jego obronę. Myśli pan, że przeciwnicy filmu po obejrzeniu serialu mogą zmienić zdanie?
- Wydaje mi się, że nawet jak zmienią, to tego nie powiedzą. Nie lubimy zmieniać zdania, bo to świadczy o możliwości pomyłki. Grupa osób, która przyczyniła się do hejtu na "Botoks", pewnie dalej będzie istnieć w przestrzeni internetowej. Możliwe, że znowu się odezwą, ale to bez znaczenia w zestawieniu z milionami osób, które ten film zobaczyły w kinach.
Aktorzy grają głównie dla widzów?
- Tak, dlatego dla mnie najważniejsze są spotkania oko w oko z widzami. Gdy jeździliśmy z "Botoksem" po Polsce, widziałem jak reagują, biją brawa po seansie. Do mojej żony, Kasi Warnke, której postać jest swego rodzaju katalizatorem filmu, przychodziło wiele kobiet. Utożsamiają się z tą bohaterką - ze łzami w oczach dziękowały Kasi, że dzięki niej coś się zmieniło w ich życiu np. "Sześć lat temu dokonałam aborcji. Po obejrzeniu filmu coś zrozumiałam i już nie czuję się winna". Jak słucham takich historii, to aż mam ciarki na całym ciele. Uprawiamy ten zawód i mamy siłę, by kogoś uszczęśliwiać. To niesamowite. Jak ktoś mi mówi, że "Botoks" nie jest filmem, to mam ochotę go rozszarpać.
Przyczepiła się do pana łatka "twardziela od Vegi"...
- Nikt nie wiedział kim jestem, gdy pojawiłem się na ekranach jako Majami w "Pitbullu". Teraz, gdy pokazuję ludziom inne odsłony swojej aktorskiej osobowości, trochę głupieją. Dla mnie aktor powinien się zmieniać. Tak podchodzę do swojej pracy i jestem w stanie zrobić wiele dla granej postaci. Nie boję się zaszufladkowania. Nawet twardziela można zagrać na różne sposoby. Jeśli coś wzbudza mój strach, to perspektywa braku pracy. Już raz to musiałem przeżyć.
Ogromna widownia to też wielka popularność. Sława uderza do głowy?
- Po "Pitbullu. Nowych porządkach" bardzo ją odczułem. Ludzie zaczęli mnie poznawać na ulicy, jesteś zapraszany na castingi... W takim momencie łatwo, żeby odbiła ci palma. Z dnia na dzień z człowieka, który musi prosić o wejście na casting, przemieniasz się w kogoś, kogo zapraszają wszędzie, a przecież jesteś tą samą osobą. Wyobraź sobie - wychodzisz z tego budynku i nagle wszyscy cię poznają. Pani w sklepie, policjant podczas kontroli - wszyscy milej cię traktują. Jeśli uwierzysz, że stałeś się kimś lepszym, to masz przerąbane. Sukces jest fajny, tylko lepiej zachować do niego zdrowy dystans.
Często gra pan z żoną. Myśli pan, że jesteście już najsłynniejszą parą w polskim kinie?
- Na to wychodzi. Żeby nie było, czasem gramy też osobno. Podobnie myślimy, funkcjonujemy w podobnym środowisku. Mam wrażenie, że jak coś robimy razem, to mamy też więcej energii. Tylko że właściwie rzadko mamy wspólne sceny. Gramy w tych samych projektach, ale w zupełnie różnych wątkach. W "Botoksie" mówię jej raz "dzień dobry" i dalej rozmawiam z inną bohaterką. W "Kobietach mafii" ani jednej sceny wspólnej nie mamy.
Żartujecie sobie z tego po powrocie do domu?
- Raczej nie. Chociaż teraz jest śmiesznie, bo razem gramy w nadchodzącym filmie o MMA "Klatka". Nie wiem jednak, w ilu momentach się spotkamy. To się dopiero okaże.
Udaje się państwu nie przynosić pracy do domu?
- To trudne. Gdyby ludzie zobaczyli z bliska nasze życie, pewnie by uznali, że jesteśmy porąbani. Non stop żyjemy życiem innych osób, wchodzimy w pracę na 100 procent. Podczas dwóch-trzech miesięcy zdjęć po części jesteśmy sobą, a po części bohaterami, których gramy. Idziesz na obiad i myślisz o roli. W sumie to dobrze, bo wtedy nie masz problemu przed kamerą. Doskonale widzę, kiedy Kaśka myśli w domu o swojej postaci. Nie mam pretensji, oboje lubimy naszą pracę. Ale gdy mamy akurat przerwę od zd jęć, to chyba jesteśmy tylko sobą.
W pierwszym wspólnym filmie, "W spirali", zagraliście małżeństwo w kryzysie. Nie myślał pan: "To moje uczucia czy mojej postaci"?
- To było niezwykle ważne doświadczenie. Poznaliśmy się z Kasią na planie tego filmu, nasz związek zaczął się w trakcie zdjęć. W ogóle temat był super, ekipa wymarzona. Słuchaliśmy znakomitej muzy, inspirowaliśmy się świetnymi filmami, cała ekipa wyjechała w Góry Stołowe. Chyba nigdy nie "znajdowałem się" w postaci tak długo. Jeszcze przed zdjęciami reżyser kupił nam filmowe obrączki i gdzieś w środku lasu się zaręczyliśmy. To była magiczna przygoda, w której fikcja łączyła się z rzeczywistością.
Ale magia wraz z końcem zdjęć musiała się skończyć. A może wciąż trwa?
- Nie było codzienności w naszym związku. Po ostatnich zdjęciach wróciliśmy razem do domu Kasi. Jemy śniadanie, patrzę na Kaśkę, nie znam tego mieszkania, ani jej znajomych, a ona moich. Pojawiła się myśl: "A co, jeśli zakochaliśmy się w tych postaciach?". Zaczęliśmy nasz związek od przeżycia rozpadu czteroletniego małżeństwa i rozstania! Pamiętam, że graliśmy scenę, w której non stop się kłóciliśmy, a mi wypadł dysk. Chyba z tych nerwów. Po powrocie potrzebowaliśmy oddechu. Stwierdziliśmy, że albo się rozstajemy, bo ta fajna przygoda była jednak pomyłką, albo sprawdzamy, co tak naprawdę jest między nami i próbujemy poznać się na nowo. Do dzisiaj jesteśmy razem, więc uważam, że to była najlepsza decyzja podjęta przeze mnie w życiu.
Jakie ma pan najbliższe plany po skończeniu promocji "Botoksu"?
- Praktycznie cały czas mamy treningi do filmu "Klatka". Musimy się nauczyć poruszać jak zawodnicy MMA, bić się i przyjmować ciosy. To ostatnie jest podobno najłatwiejsze, bo nawet nie zauważasz, gdy jest po wszystkim.
Niedawno była też premiera kolejnego filmu Patryka Vegi - "Kobiety mafii".
- Właśnie - to opowieść o gangsterskim półświatku z perspektywy kobiet. Czegoś takiego chyba jeszcze w kinie nie było. Zawsze bohaterem tego typu filmów są mężczyźni, a kobiety pozostają w tle. Patryk próbuje przełamać patriarchat. Podobnie zrobił zresztą w "Botoksie", gdzie wszyscy męscy bohaterowie są jacyś tacy wykastrowani. Nie ma tam ani jednego normalnego faceta. Sebastian Fabijański gra osobę transgenderową, Janusz Chabior nieludzkiego szefa, ja - totalnego wariata. Jedyny normalny, fajny, przystojny gość to taksówkarz z Francji. To pokazuje, że coś we współczesnych mężczyznach kuleje. Dlatego właśnie warto robić przestrzeń dla kobiet.
Tomasz Gardziński