Piotr Pręgowski: Cieszę się, że mam dwie... żony
Znamy go z takich produkcji, jak "Halo Hans", "Ludzie Chudego", "Zmiennicy", "Hela w opałach", "Plebania", "Klan", a przede wszystkim "Ranczo". Uwielbiany przez widzów Pietrek z tego serialu przechodzi już do historii, ale nie ma zamiaru spocząć na laurach. Piotr Pręgowski wkrótce rusza w Polskę.
Jest mistrzem serialowych ról, które zapisują się w pamięci - takich jak przemytnik Krashan Bhamaradżanga ze "Zmienników" czy gliniarz z "Ludzi Chudego". Nie znosi bezczynności. Nie czekając na koniec "Rancza", w którym grał przez ostatnie dziesięć lat, zabrał się za kolejny - tym razem kabaretowy - projekt.
Czujesz się celebrytą?
Piotr Pręgowski: - Kiedy słyszę, jak ktoś mówi o mnie, że jestem jego ulubionym celebrytą, ogarnia mnie przejmujące uczucie żalu. Dla artysty, którym od czasu do czasu bywam, nie ma nic gorszego niż taki właśnie obrazoburczy epitet (śmiech). Pozujący na niezliczonych ściankach celebryta jest bowiem znany tylko z tego, że jest znany. I nic więcej, żadnej głębi i ostrości!
Nie zaprzeczysz chyba, że jesteś popularny. Nie uśmiechasz się do obiektywów fotoreporterów?
- Niekiedy rzeczywiście zrobię wesoły grymas do jakiegoś sympatycznego paparazzo, lecz moja rozpoznawalność wynika bardziej z tego, że na nią zapracowałem i coś jednak w życiu zawodowym osiągnąłem. Zresztą prywatnie też nie mam na co narzekać. Kochana żona Ewa i córka Zosia dają mi wiele powodów, by czuć się spełnionym, szczęśliwym mężem i ojcem. A różnica między tak zwanym celebrytą a artystą jest mniej więcej taka, jak między literaturą a kolorową prasą.
Rozwiniesz tę myśl?
- W dobrej książce nie musimy zaznaczać, ile lat mają bohaterowie oraz co chwilę podkreślać ważniejszych fragmentów tłustą czcionką. Nie oznacza to, że jestem przeciwnikiem plotkarskich, żądnych sensacji mediów. Nie unikam ich, nie walczę z nimi, nie potępiam, nie grożę palcem. Zawsze chętnie odpowiadam na pytania dziennikarzy, którym nawet od czasu do czasu funduję bez żalu obiad i obowiązkowy deser. Dlaczego? Dochodzą mnie niepokojące słuchy, że bardzo obniżono im wierszówki (śmiech). To również rodzaj wdzięczności za poczucie humoru żurnalistów, nie tylko z poczytnych tabloidów. Dostarczają mi one wiele radości, przypominają, że na świat najlepiej patrzeć z przymrużeniem oka i niezbędnym dystansem. Dlatego dzień bez świeżej prasy traktuję jak dzień stracony! Poza tym zdaję sobie sprawę, że dzięki mediom my aktorzy ciągle funkcjonujemy w świadomości widzów. Czasami tak bardzo, że serialowa rzeczywistość miesza się z naszym prywatnym życiem.
Jakiś przykład?
- Ostatnio moja przemiła sąsiadka z bloku, którą znam od wielu lat, zapytała mnie, jak się mają moje kochane bliźniaki. "Dziękuję, zdrowie i wigor im dopisuje!" - odparłem bez namysłu. Niektórzy ludzie są bowiem przekonani, że ja naprawdę mam dzieci z Elą Romanowską, serialową Jolą. W tego typu sytuacjach nie wyprowadzam jednak nikogo z błędu. Nigdy, przenigdy! Dzięki "Ranczu" mam przecież dwie wspaniałe żony i jest to społecznie akceptowane (śmiech). Czego chcieć więcej?
Nie żal ci, że to już ostatni sezon serialu?
- Nigdy nie lubiłem rozstań, pożegnalnych całusów, te chwile zawsze kojarzyły mi się z końcem wakacji. A praca na planie "Rancza" była dla mnie niepowtarzalną, jedyną w swoim rodzaju przygodą. Zdobyłem to, co w życiu artysty jest najważniejsze - miłość, szacunek i akceptację widowni. Poznałem wspaniałych kolegów, miałem okazję pracować z wybitnym reżyserem Wojtkiem Adamczykiem. Teraz noszę w sobie ten rodzaj smutku i nostalgii, który ogarnia mnie zawsze wtedy, gdy spoglądam w lustro. Widzę, że nie mam już trzydziestu, nawet czterdziestu jeden lat!
"Ranczo" powoli przechodzi do historii. Co teraz?
- Pojęcie bezczynności zawsze było mi obce. Od kilku tygodni intensywnie pracuję nad nowym, niezwykle ambitnym projektem. Razem z Tadeuszem Rossem i Krzysztofem Ibiszem przygotowujemy kabaretowy spektakl "Operacja Ibisz", z którym od sierpnia będziemy jeździć po całej Polsce. Chcemy nie tylko zdobyć serca widzów, wzruszając i rozśmieszając ich na scenie. To również nasza kategoryczna i zdecydowana odpowiedź na wyssane z palca zarzuty, jak choćby ten, że znany i ceniony prezenter co kilka tygodni ulepsza skalpelem swoją urodę. Zapewniam, zaklinam się na wszystko, że tak nie jest!
A jak jest?
- Krzysztof to facet z klasą, otwarty, ciekawy świata i nowych wyzwań. Niezwykle sympatyczny, elokwentny i oczytany, z dystansem do otaczającej nas rzeczywistości. Pomysł na spektakl od razu bardzo mu się spodobał, nie tylko dlatego, że na scenie zagości jego wielki portret w stylu Kim Ir Sena (śmiech).
Tobie dystansu również nie brakuje.
- Staram się jak mogę, każdego dnia i o każdej porze (śmiech). Po niektórych wpisach internautów, że w "Ranczu" na siłę udaję młodzieniaszka, z wielką niecierpliwością czekam, aż ktoś wreszcie zawoła za mną: "O, to przecież dziadek Pietrek!".
Rozmawiał Artur Krasicki.