Aktorstwo jest dla mnie zabawą w życie – Piotr Polk opowiada, kto pomógł mu w wyborze zawodu i dlaczego musiał się uczyć języka polskiego. Zdradza też szczegóły z planu „Ojca Mateusza”.
W tym tygodniu rozpoczyna się Euro, będzie pan oglądał?
Piotr Polk: - Nie jestem wyjątkowym miłośnikiem piłki nożnej. Jeśli już, to tej z najwyższej półki. Mistrzostwa Europy są taką półką, więc w miarę wolnego czasu postaram się być kibicem naszej narodowej drużyny! Życzę piłkarzom długiego "pobytu" we Francji.
Niedawno skończyły się zdjęcia do nowej serii "Ojca Mateusza". Zdradzi pan, co w nich zobaczymy?
- Na pewno będę ścigał przestępcę i z pomocą Mateusza (Artur Żmijewsk) uda mi się go ująć. Więcej nie powiem, zasłonię się tajemnicą śledztwa (śmiech). Mam taką cudowną właściwość, jak słyszę reżysera mówiącego: "Mamy to!" - automatycznie usuwam wszystkie kwestie z pamięci. Dzięki temu jakoś funkcjonuję. Jeden odcinek nagrywamy przez 4 i pół dnia. W serii robimy ich 13, a w ciągu roku nagrywamy dwa sezony serialu. Po przemnożeniu wychodzi 117 dni zdjęciowych. Zapamiętanie szczegółów graniczy z cudem.
Czuje się pan na planie tak jak u siebie w domu?
- Nie do końca. To nie telenowela, gdzie przez lata gra się w tych samych scenografiach. Są stałe punkty, jak pokój do charakteryzacji, plebania czy komenda. Ale miejsca przestępstw nieustannie się zmieniają. Muszę przyznać, że najwięcej wysiłku wymagają od nas zdjęcia w komisariacie. Właśnie dlatego, że od lat realizujemy je w tym samym pomieszczeniu. Teoretycznie można by ustawić same kamery, bez operatorów, i zmieniać tylko dialogi (śmiech). Jednak my cały czas staramy się wymyślać coś nowego. Chcemy być uczciwi wobec widzów.
Wycieczka tropami serialu...
- ...nie jest łatwa. Katedra, wąwóz i rynek w Sandomierzu to jedyne trzy punkty łatwe do odwiedzenia. Inne miejsca trudno odnaleźć. Z prostej przyczyny - zazwyczaj są w innych lokalizacjach, niż potem widzimy na ekranie. Kościół znajduje się w Gliniance obok Warszawy. Pod sandomierskim adresem nie ma też posterunku. W tym miejscu jest Wydział Geodezji miasta Sandomierz. Czasem fragment stolicy udaje inne miasto. Nawet Wisła nie zawsze jest Wisłą.
Dzięki "Ojcu Mateuszowi"...
- ...bardzo poszerzyła się moja wiedza na temat działań i uprawnień policji (śmiech). A tak na poważnie, lepiej znam własny kraj. Gdyby nie zdjęcia plenerowe, nigdy bym się nie dowiedział, ile mamy pięknych zakątków. Na przykład Góry Pieprzowe, Podlasie.
Kiedy zdecydował pan, że zostanie aktorem?
- Dość wcześnie zacząłem fascynować się kinem. Trudno mnie było oderwać od telewizora. Filmy mogłem oglądać po kilka razy z rzędu. Ciągle znajdowałem w nich coś nowego. Westerny, włoskie i francuskie kino artystyczne - uwrażliwiałem się na dobrych produkcjach. Nawet w moich rodzinnych Kaletach było wówczas kino. Nazywało się Rusałka.
Podobno właśnie tam nauczył się pan angielskiego.
- Wówczas nie było innej możliwości. W szkole miałem dwa języki obce: rosyjski i... polski. W domu zazwyczaj mówiło się gwarą i po niemiecku. W kinie uczyłem się nie tylko angielskiego, ale i poprawnej polszczyzny. Teraz, gdy przypominam sobie siebie z tamtych latach, to podziwiam tego chłopaka. Za jego odwagę i pracowitość. Koledzy ze szkoły teatralnej język polski wynieśli z domu. Ja na naukę dykcji poświęciłem tysiące godzin.
Rodzice bez oporów zaakceptowali pański wybór profesji?
- Mój ojciec nie dożył momentu, w którym stałem się aktorem. Zmarł tuż przed egzaminami. Wcześniej mówił, że powinienem zdobyć jakiś konkretny zawód. Podporządkowałem się, skończyłem technikum i jestem dyplomowanym elektrotechnikiem. Ale potem, po jego śmierci, to mama mnie zmotywowała. Był taki moment, kiedy postanowiłem zrezygnować ze swoich planów, zająć się rodziną. Wówczas mama powiedziała: "To, że nie spróbujesz, nic ci nie da". Dotarło do mnie, że jeśli jej nie posłucham, będę tego żałował. Nie ma nic gorszego w życiu niż powtarzanie: stchórzyłem.
Ponad 30 lat w branży. Spełniły się Pańskie marzenia z czasów szkoły aktorskiej?
- O komplecie porozmawiamy za dwadzieścia lat (śmiech). Parę rzeczy zrobiłem dobrze, kilka zawaliłem. Najważniejsze, że nie muszę za nic dziękować, od nikogo nie jestem zależny. Wszystko osiągnąłem ciężką pracą. Ale odpowiadając na pytanie: na tym etapie, na którym jestem - tak. Może nie mam jakichś szczególnych osiągnięć, ale traktuję ten zawód w kategorii: przygoda. Nie poświecę dla niego priorytetów. Nie będę szedł po trupach. Aktorstwo jest zabawą w życie. Nie ratujemy ludzi, nie leczymy, nie wyciągamy z tarapatów. Czy można nazwać czymś poważnym fakt, że przebieram się w mundur policjanta i biegam po lesie z pistoletem?
Łatka "przystojny" przeszkadza czy pomaga?
- Nigdy nie myślałem o sobie w tych kategoriach. Uroda, owszem, pomaga, ale tylko na chwilę. W tym zawodzie jest nawet lekkim przekleństwem. Potem plotkuje się: "gra, bo jest przystojny, dostał rolę, bo ma wygląd kochanka". Nikt się nie zastanawia nad warsztatem aktora. Jedyne, co można z tym zrobić, to zacząć się starzeć.
Monika Ustrzycka