Piotr Najsztub: Ślub jest niepotrzebny?

Piotr Najsztub /Michał Wargin /East News

Po 26 latach prowadzenia wywiadów woli ludziom współczuć niż się na nich złościć. Bez względu na to, jak się zachowują jego rozmówcy, trzyma nerwy na wodzy. Z jednym wyjątkiem…

Z wykształcenia jest grafikiem, z zawodu i zamiłowania - dziennikarzem. Pracował m.in. w "Gazecie Wyborczej" i radiu RMF FM, był redaktorem naczelnym "Przekroju". Prowadził z Jackiem Żakowskim "Tok Szok" i "Tok2Szok". Teraz w Zoom TV startuje jego nowy program - "Miło/ść".

W "Miło/ści" będzie pan zniechęcał ludzi w urzędzie stanu cywilnego do zawierania małżeństw. Dlaczego?

Piotr Najsztub: - Nie tyle zniechęcał, co starał się wzbudzić refleksję, że może ślub jest niepotrzebny. Miałem już dwa dni nagrań w Pałacu Ślubów. Nie odniosłem na razie sukcesu - wszyscy zagadnięci się pobrali. Nigdy - poza filmami - nie widziałem, żeby ktoś powiedział "nie" przed księdzem albo urzędnikiem stanu cywilnego, a chciałbym.

Reklama

Zainspirowała pana komedia "Uciekająca panna młoda"?

- To taka fajna, życiowa sytuacja, której chciałbym być świadkiem. Jednak ciekawi mnie też, dlaczego ludzie mówią "tak". W sobotę miałem nagrania, przepytałem chyba z dziesięć par. Większość z nich używa podobnej argumentacji: świat jest coraz bardziej niebezpieczny, żyje się coraz trudniej i lepiej żyć we dwoje, bo ma się większe szanse na przetrwanie. Trochę jak w średniowieczu - w tych okrutnych czasach zawierano małżeństwa, żeby było bezpieczniej. Zdumiało mnie, że teraz to wraca.

Żadni państwo młodzi nie powiedzieli panu, że połączyła ich wielka miłość?

- Gdzieś tak w piątym, szóstym zdaniu mówią, że się kochają, ale najważniejszy jest powód, o którym wspominałem przed chwilą. Ja bym się nie zdecydował z takiego powodu brać ślubu.

Wpadł pan na pomysł tego show, bo nie wierzy w instytucję małżeństwa?

- Raczej byłem ciekaw, po co ludzie się na nie decydują. Kolejnym elementem tego programu są spotkania z gwiazdami i celebrytkami. Rozmawiam z nimi o ich poglądach na związki, miłość. Stąd tytuł programu - "Miło/ść". Dociekam, czy wystarczy że jest miło, czy może ważna jest miłość. Większość deklaruje, że miłość musi być, a ja jestem przekonany, że zwykle wystarcza, jak jest miło.

Dlaczego zaprasza pan do tej części programu wyłącznie kobiety?

- W życiu prywatnym i zawodowym od lat rozmawiam głównie z kobietami. Uważam, że są ciekawsze. Faceci są dla mnie nudni, nie mam nawet kumpli, z którymi chodziłbym na piwo. Jeśli już się z kimś spotykam albo umawiam na wino, zawsze jest to kobieta. Poza tym kobiety trzeba wypychać na plan pierwszy. Teraz zwykle muszą ukrywać, jakie są naprawdę, żeby się dostosować do swoich facetów, do ich wyobrażeń o kobiecie idealnej. Jeśli w miarę bezpiecznie mogą mówić, jakie są i co myślą, przybliżają upadek patriarchatu.

Czyli ciągle wierzy pan, że słowo może zmieniać świat?

- Słowo tak, ale wypowiadane bez strachu. Od 1989 roku, kiedy wywalczyliśmy sobie podstawowe wolności demokratyczne, zasadniczym i narastającym problemem jest strach. To on nas głównie ogranicza - i społeczeństwo, i poszczególne jednostki.

Á propos strachu - rozmówcy się pana boją?

- Były takie czasy. Jak jeszcze robiłem wywiady polityczne, ciągnęła się za mną opinia, że mogę zaszkodzić, ośmieszyć.

Słuszna?

- Nie bardzo, raczej potrafię coś dzięki rozmowie pokazać. Dla niektórych to oznaczało ryzyko obnażenia. A przecież to nie ja byłem w związku z tym straszny, tylko ten ktoś, kto się tak, a nie inaczej zachowywał. Ale zmieniam się. Będę miał za chwilę 55 lat i widzę, że dawniej, przeprowadzając wywiady z politykami lub urzędnikami, miałem w sobie niezgodę i gniew.

Kiedy się pan na nich złościł?

- Gdy kłamali albo nie chciało im się myśleć. Albo kiedy byli po prostu nieudacznikami. W miarę jak się starzałem, nabierałem empatii. Teraz już wiem, dlaczego tacy są. Dzisiaj więc trudno we mnie wzbudzić gniew, raczej jestem skłonny do współczucia.

Ktoś się kiedyś na pana obraził w czasie wywiadu?

- Raz ja straciłem panowanie nad sobą. To był program "Tok2Szok", który prowadziliśmy razem z Jackiem Żakowskim w TV 4. Naszym gościem był And rzej Lepper po tych chamskich wypowiedziach, że prostytutki nie można zgwałcić. W programie powtarzał te swoje tezy, a ja jestem wyczulony na męską przemoc - słowną i każdą inną. W tej potyczce słownej wytrącił mnie z równowagi, chociaż staram się, żeby mi nerwy nie puszczały. Zerwaliśmy się z miejsc i gdyby Jacek między nami nie stanął, dalibyśmy sobie po razie.

Ten fragment został z programu wycięty?

- Nie, to było chyba nawet na żywo. Przeprosiłem potem Leppera - byłem przecież gospodarzem. Moja rola polega na tym, żeby widzowie zobaczyli, jakim człowiekiem jest ktoś, kto siedzi naprzeciwko mnie, a ja z niej wyszedłem.

Serialowy doktor House mówi, że wszyscy pacjenci kłamią. Myśli Pan tak o swoich rozmówcach?

- Raczej tak. Żyjemy w czasach, w których wydaje nam się, że ważniejsze jest, jak przedstawiamy się światu, niż to, jacy jesteśmy.

To znak wyłącznie naszych czasów? W tym okrutnym średniowieczu ludzie nie chcieli pokazywać się z najlepszej strony?

- W średniowieczu nie mieli internetu, nie można było tak łatwo sięgnąć do przeszłych wydarzeń. Dzisiaj bez problemu możemy zweryfikować przeszłość. Politycy, gwiazdy, celebryci próbują jednak tak kreować swój wizerunek, żeby nie chciało nam się do niej sięgać. Już nikomu nie zależy na odkrywaniu prawdy, tylko na byciu głośnym. Liczy się głośność, nie prawda.

Pana program w radiu TOK FM ma tytuł "Prawda nas zaboli". Musi boleć?

- Tak uważam. Na przykład jestem przeciwny rzekomo słusznym przekonaniom, które są całkowicie nieprawdziwe. Takim jak: "prawda nas wyzwoli". Prawda wyzwala tylko najsilniejszych, słabszych niszczy. Albo: "czas leczy rany". Ja raczej uważam, że czas wlecze rany. "Co cię nie zabije, to cię wzmocni"? Bzdura. Co nas nie zabije, to nas pokiereszuje.

W 2002 roku był pan gościem pierwszego odcinka startującego wówczas show Kuby Wojewódzkiego. Pamiętny pojedynek...

- Rzeczywiście, w jakimś sensie to był pojedynek. Ustawiłem się w pozycji ironisty i przemądrzalca, a Kuba próbował mnie zbić z tropu. Obaj byliśmy wtedy młodsi i mieliśmy znacznie wyższy poziom testosteronu. Ale ja nie lubię i unikam rywalizacji. Dlatego nigdy nie chciałem brać udziału w konkursach.

Podobno nie czyta pan książek.

- Beletrystyki nie czytam. Przestałem jako dwudziestoparolatek, ale wcześniej połknąłem setki, jeśli nie tysiące tomów. Szkoda mi przeżywać życie książkowych bohaterów, bo nie starczyłoby mi energii na własne. Jednak czytanie jest ćwiczeniem dla mózgu, dlatego czytam bardzo dużo magazynów, literatury faktu, artykułów popularnonaukowych, gazet, prasy branżowej.

To może pan napisze książkę?

- Teraz jest więcej piszących niż czytających. Mam zbyt nabożny stosunek do książek. Żeby jakąś napisać, trzeba mieć naprawdę coś do powiedzenia, a ja nie czuję, żebym miał.

Telewizję pan ogląda?

- Odkąd jestem dorosły - nie.

Nie ma pan telewizora?

- Mam, ale po to, żeby oglądać filmy. Nigdy nie miałem do niego podpiętej telewizji - oglądałbym bez przerwy. Jak ląduję gdzieś w hotelu i mam umówione spotkanie, spóźniam się, bo włączam telewizję i wsiąkam. Wolę więc o niej czytać.

Mówił pan kiedyś, że nie musi być przez całe życie dziennikarzem...

- Zrezygnowałbym, gdyby nikt już nie chciał tego, co robię.

Czym by się pan wtedy zajął?

- Nadal chciałbym opowiadać o świecie, ale w inny sposób. Już myślę o scenariuszu filmowym albo sztuce teatralnej. Poza tym mógłbym znowu ludzi karmić - przez 10 lat byłem restauratorem, i to takim, który gotował. Lubię też myśleć, że mógłbym malować portrety. Zdarzało mi się to na studiach, portretowałem nawet ludzi na jarmarkach. Chętnie spróbowałbym znowu.

Anna Bugajska

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

To i Owo
Dowiedz się więcej na temat: Piotr Najsztub
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy