Wszędzie go pełno - gra jak oszalały, ale w tym szaleństwie stosuje swoją metodę. I, mimo ponad 10 lat w zawodzie, wciąż nie może się nadziwić, jakich ma kolegów w pracy...
W ubiegłym roku, o ile dobrze policzyłam, było aż 10 premier z twoim udziałem. Grasz tyle, bo o to zabiegasz, czy nie umiesz odmawiać?
Piotr Głowacki: - Po prostu mówię "tak" rzeczywistości. Jeśli dostaję propozycję roli i mam czas, by ją zagrać, to zawsze się zgadzam. Takie podejście daje szansę na zaspokojenie ciekawości.
I nie żałujesz występu w żadnym filmie?
- Nie. Z każdego coś wyniosłem, każdy dał mi możliwość spojrzenia na rzeczywistość pod innym kątem.
A dobrze się bawiłeś grając podłego prezesa w "Słabej płci"?
- Ryszard budził we mnie duże współczucie. Cieszyłem się, że tak bardzo się różnimy. Tak silne postaci dają dużo odwagi do gry, a odwaga gry daje dużo radości.
Miałeś chyba też radość z towarzystwa - z Olgi Bołądź, Mariana Dziędziela, Piotra Adamczyka...
- Tak, w Polsce w ogóle aktorzy to fajni i gotowi na wszystko ludzie.
To nie jest jedyna premiera - do kin weszła "Planeta Singli", a czeka jeszcze m.in. "7 rzeczy, których nie wiecie o facetach".
- Objętościowo te role są podobne, ale mają odmienne konstrukcje scenariuszy. "Słaba płeć?" jest opowiedziana klasycznie, skupiona wokół jednego tematu, więc Ryszard jawi się jako największa z moich postaci. "Planeta singli" ma rozbudowaną ilość wątków, a "7 rzeczy..." ma wręcz plątaną strukturę nowelową, postaci się mijają, ale nie są ze sobą powiązane. W każdym z tych filmów moja praca była inna i sam jestem ciekaw, jak to wszystko wyszło.
Czyli premiery cię nie stresują?
- Czuję ekscytację, bo panuję tylko nad swoją grą, w związku z tym jestem zawsze zaskoczony tym, co zobaczę. Staram się nie wyobrażać sobie za dużo - to moja dewiza życiowa. Oczekiwania zwykle budzą rozczarowania, więc jeśli niczego się nie oczekuje, zawsze dostaje się więcej.
Jak np. możliwość wystąpienia w teledysku Hey do piosenki "Mimo wszystko"?
- Słuchałem ich jako 14-latek i czułem się wtedy taki dorosły! Wydawało mi się, że ich teksty dokładnie oddają to, co czuję... Sam zresztą miałem kiedyś zespół punkowy, w którym grałem na basie, a potem byłem performerem, jak Skiba w Big Cycu. Udział w tym teledysku to było dla mnie sentymentalne spotkanie, przekroczenie niewidzialnej granicy dzielącej realnego człowieka od idola. Jestem pierwszym pokoleniem w mojej rodzinie w świecie sztuki. Dzięki temu, co robię, mam szansę spotkać się z kimś, kogo podziwiam, a kogo wcześniej znałem tylko z ekranu, jak np. z Januszem Gajosem. Od zawsze był moim wzorem i nagle razem pracujemy! Stałem się częścią tego nierealnego świata, a on stał się moją rzeczywistością.
Czasem można pożałować tego, że się chciało kogoś poznać...
- Rozczarowanie jest jednym z najpiękniejszych uczuć, jakie nam towarzyszą.
Co ty mówisz?!
- Rozczarowanie to drzwi do rzeczywistości, a rzeczywistość jest przepiękna, lepsza, niż możemy sobie wyobrazić. Nie mam wpływu na to, co się dzieje, ale staram się przeżyć wszystko jak najuważniej.
Po raz kolejny mówisz o tym, że nie masz na coś wpływu. Jakoś w to nie wierzę. Nigdy nie próbowałeś w nic ingerować?
- Próbowałem, ale zwykle były to te najgorsze momenty w życiu. Marzę o tym, żeby już na zawsze pożegnać się z próbami wpływania na rzeczywistość.
Ale byłeś redaktorem dwutygodnika internetowego "Świadomości". Czyli jednak jakiś wpływ chciałeś mieć.
- To był zapis rozmowy o świadomości, do której zaprosiłem moich przyjaciół. Jednak rzeczywistość podpowiedziała nam: chcesz zmieniać świat, zacznij od siebie! I każdy tak intensywnie zajął się swoim spotkaniem ze świadomością, że nie zdołaliśmy utrzymać rytmu wydawniczego. To był sentymentalny powrót do czasów licealnych, kiedy z kolegami wydawałem szkolną gazetkę "Odgłos".
W "Świadomościach" byłeś odpowiedzialny za modę.
- Interesuję się modą, bo każdy człowiek przez ubiór wyraża siebie. Polacy, niezależnie od wieku i przekonań, ubierają się bardzo odważnie, dzięki temu, kiedy stajesz przed lustrem, wiesz, kim jesteś.
To musiałeś się dobrze bawić na planie nowego serialu "Bodo".
- Uwielbiam kostiumy, bo to one w dużej części budują rolę. A tu było ich pod dostatkiem. Miałem świetny garnitur, granatową, dwurzędową marynarkę, szerokie, proste spodnie z mankietem, piękne krawaty, kapelusze, płaszcze. Część zdjęć działa się w Tunezji, dochodziły więc też stroje safari... Grałem słynnego przedwojennego reżysera Michała Waszyńskiego. Dzięki Tomkowi Schuchardtowi, który grał główną rolę, miałem metafizyczną okazję obcowania z Eugeniuszem Bodo. Myślę, że m.in. dla niego warto obejrzeć ten serial.
A to jeszcze nie wszystko. Będzie cię więcej w telewizji!
- No tak, na jesieni wejdzie serial kryminalny "Belfer", a niedługo dołączam do "Na dobre i na złe". Zagram neurochirurga, który po latach sukcesów za granicą wraca do Polski.
Zagrałeś też w "True Crimes" u boku Jima Carreya. Jaki jest prywatnie?
- Choć jest królem komedii, tu grał rolę dramatyczną. To było niezwykle inspirujące oglądać go przy pracy. Jest w tym coś magicznego - spotykasz kogoś, kogo podziwiasz i okazuje się, że jesteście aktorami przed tą samą kamerą!
Ewa Gassen-Piekarska