Piotr Domalewski: Czuję się emigrantem
"Czuję się emigrantem ze wschodu Polski, z małej miejscowości do Warszawy. Może się wydawać, że to raptem 140 km, ale to jest inny kraj" - powiedział PAP Piotr Domalewski. Jego nowy film "Jak najdalej stąd" pokazywany na kończącym się w sobotę festiwalu w San Sebastian właśnie wszedł na ekrany naszych kin.
Gdy wyszłam z pokazu twojego filmu towarzyszyło mi poczucie, że jest w nim coś z brytyjskiego kina społecznego. Podobnie jak Ken Loach jesteś maksymalnie blisko swoich postaci. Pokazujesz bohaterów, którzy są ofiarami systemu i opowiadasz o życiu takim, jakie jest, bez jakichkolwiek upiększeń. To kino, które cię inspiruje?
Piotr Domalewski: - Szczerze mówiąc, nigdy nie byłem zagorzałym fanem Kena Loacha. Dopiero niedawno obejrzałem wiele jego filmów. Przeprowadzałem z nim wywiad dla pewnej gazety i postanowiłem przypomnieć sobie wcześniej jego prace. Sądzę, że jest jedna rzecz, która zbliża nasze filmy. Obaj jesteśmy bardzo blisko bohaterów, przytłoczonych problemami życia codziennego. Zawsze staram się pochylać nad postaciami z czułością i takie spojrzenie odnajduję też w jego kinie. Może mamy podobną perspektywę. Ken Loach również pochodzi z prowincji. Ma kilkoro dzieci, mieszka na wsi i trudno się do niego dodzwonić. Obecnie jest już 84-letnim człowiekiem, ale wciąż ma duże poczucie humoru. Może to też nas łączy. I gniew na rzeczywistość, że jest taka, jaka jest.
"Jak najdalej stąd" koresponduje z twoim pełnometrażowym debiutem "Cicha noc", ponieważ powracasz do tematu emigracji. Tym razem jednak prezentujesz inne spojrzenie, bo czymś innym była emigracja dla Adama, granego przez Dawida Ogrodnika, a czymś innym jest ona dla Oli.
- Robienie drugiego filmu nie jest łatwą sprawą. Pojawia się pokusa, żeby zaryzykować jakiś przedziwny eksperyment wizualno-ruchowy trwający 4,5 godz. w jednym planie ogólnym, ale ja wolałem zrobić film o rzeczach, które z różnych względów nie zmieściły się w "Cichej nocy". Faktycznie, gdzieś w tle widać inspiracje tamtym filmem, ale sam trzon historii o poszukiwaniu relacji dziecka z rodzicem jest czymś zupełnie innym. Przestrzeń, którą opisuje, to coś, w czym się dobrze czuję i co znam, ale ta tematyka była dla mnie trudna. To filmy, w których nikt nie wypowiada wprost, o czym są. Bohaterowie muszą sami to zrozumieć. Mam wrażenie, że ostatnia scena jest właśnie takim momentem oczyszczenia, zrozumienia, co tu się właściwie stało. Jestem szczęśliwy, że udało mi się zrobić "Jak najdalej stąd", bo nie wiem, czy byłoby to możliwe w obecnej, pandemicznej rzeczywistości, kiedy platformy VoD tak bardzo rosną w siłę. W ciągu roku, który upłynął od zakończenia zdjęć, wydarzyło się tyle, jakby minęło co najmniej 10 lat.
Może chciałeś powrócić do tematu z poprzedniego filmu, bo sam w pewnym sensie czujesz się emigrantem?
- Tak, czuję się emigrantem ze wschodu Polski, z małej miejscowości do Warszawy. Może się wydawać, że to raptem 140 km, ale to jest inny kraj. Mieszkałem i pracowałem w różnych miastach w Polsce i zawsze czułem się tam przybyszem z zewnątrz. Zaczynałem powoli rozumieć, że rzeczywiście jest w nas coś takiego, że lubimy małe ojczyzny i koncentrujemy się na sprawach regionu. A ja nigdy nie czułem się częścią tych miejsc. W przeszłości przez kilka lat pracowałem w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Kiedy z powodu studiów reżyserskich musiałem zrezygnować w tej pracy, dotarło do mnie, że to jest moment na deklarację, czy jestem stąd czy nie. I że nie mogę tego dłużej przeciągać. Nigdy nie miałem w sobie gotowości, by zająć takie stanowisko. Może dlatego lubię być emigrantem. Mój brat też jest emigrantem. Mieszka w Szkocji, a jego historie są dla mnie zawsze bardzo ciekawe i inspirujące.
Po premierze "Cichej nocy" mówiłeś, że inspirowałeś się osobistymi doświadczeniami, a postacie zaczerpnąłeś z własnego świata. W przypadku nowego filmu było podobnie?
- "Jak najdalej stąd" jest inspirowany prawdziwą historią, która przytrafiła się mojemu znajomemu. Bardzo mnie poruszyła i uznałem, że to dobry materiał na film. Oczywiście, spora część tego, co widzimy na ekranie, stanowi wytwór mojej wyobraźni, ale sam rdzeń jest wzięty z życia.
Tym razem jednak mówisz o emigracji z perspektywy 17-letniej Oli, która musi przewieźć z Irlandii do Polski prochy swojego tragicznie zmarłego taty. W centrum opowieści stawiasz relację ojciec-córka.
- Chciałem pokazać postać kobiecą, bo ona umożliwia eksplorację zupełnie innych przestrzeni emocjonalnych. Ola to młoda, niepełnoletnia dziewczyna, która musi się ze światem niemalże bić. Podoba mi się taki bohater, który na pierwszy rzut oka nie jest kompletnie do tej walki przygotowany, a jednak sobie radzi. Zawsze interesowały mnie relacje międzyludzkie. Lubię w nich grzebać, dowiadywać się, kto jest kim dla kogo i dlaczego nim jest. Sam mam cztery siostry. Obserwuję dynamikę ich relacji z naszym ojcem i to mnie inspiruje. Uważam, że rodzina jest idealną przestrzenią, by zbudować dramat.
Dokonałeś nieoczywistego wyboru aktorskiego, obsadzając w roli głównej debiutantkę Zofię Stafiej, która w momencie rozpoczęcia zdjęć była po zaledwie miesiącu zajęć w szkole aktorskiej. Jak prowadziłeś ją na planie?
- Nie jest łatwo znaleźć taką aktorkę, bo film to jednak bardzo trudne wyzwanie i twórca chce się w nim jak najbezpieczniej czuć. Wiadomo, że będzie trzeba stoczyć potężną bitwę z rzeczywistością, żeby ten film powstał. Zawsze kusi, żeby zatrudnić aktora czy aktorkę, która ma już duże doświadczenie i radzi sobie z kamerą. Niestety, w tym wypadku nie mieliśmy takiej szansy, ponieważ nasza bohaterka miała być nastolatką. Trudno oczekiwać od kogoś w tym wieku, żeby miał nie wiadomo jakie doświadczenie filmowe. Pewnie znaleźliby się tacy ludzie, ale mnie interesowała też świeżość i temperament, który ma Zofia. Długo jej szukaliśmy, ale było warto. Okazało się, że scenariusz bardzo ją poruszył. O ile się nie mylę, jej tata przez dwa lata pracował w Dublinie, więc niektóre sytuacje wydały jej się znajome. Ona w pewnym sensie czuła się tą bohaterką.
- Istotną rolę odegrała też praca Piotrka Sobocińskiego. Jego zdjęcia umożliwiały nam delikatną pracę na emocjach. Piotrek chce być zawsze blisko bohatera, niemalże wyławiać kamerą jego odczucia. Ja sam bardzo lubię film "Prorok" Jacquesa Audiarda, który otrzymał w Cannes Grand Prix. Tam bohaterowie nie grają do tylko od kamery, jakby nie chcieli, żeby zarejestrowała to, co mają w oczach. Kamera, tak jak widz, musi podglądać, co się dzieje w głowach postaci. W podobny sposób staraliśmy się pracować na planie. Koncentrowaliśmy się na tym, co robimy, o czym, jakie są konkretne emocje, a nie nad tym, żeby inscenizować jakąś przedziwną choreografię. Mnie zawsze najbardziej interesuje to, co człowiek ma w oczach.
Obok Zofii Stafiej zobaczymy m.in. współpracującego z tobą przy "Cichej nocy" Arkadiusza Jakubika. Podobnie jak poprzednio, także w tym filmie powierzyłeś mu mocny monolog. To wyraz zaufania do siebie nawzajem?
- Polskie kino unika dużych słów. Nie wiem, czy po polsku one brzmią źle czy my jako widzowie po prostu nie jesteśmy w stanie zaakceptować takich rzeczy, ale ja to bardzo lubię w kinie amerykańskim. W "Szeregowcu Ryanie" Stevena Spielberga na końcu bohater idzie na grób porucznika i mówi do swojej rodziny: "powiedzcie mu, że zasłużyłem". Gdzie w polskim kinie można znaleźć takie coś? A mnie to wzrusza i lubię, gdy bohater mówi duże słowa.
- Uważam, że Arek ma w sobie mieszankę inteligencji i wrażliwości, dzięki której jest w stanie mówić takie rzeczy wiarygodnie. Uwielbiam patrzeć, jak się z tym mierzy, bo nie jest to łatwe zadanie. To takie moje małe hobby - dawać trudne słowa do powiedzenia temu człowiekowi i obserwować, jak to robi. Bardzo sobie cenię współpracę z Arkiem. Super jest w nim to, że chociaż jest reżyserem, gra i pisze, to kiedy jest na planie, staje się bez reszty aktorem i nie ma dystansu, potrzeby spojrzenia z boku. Całkowicie mi ufa i to jest dla mnie niesamowicie ważne. Sądzę też, że świetnie pracowało się z Arkiem Zofii, bo jako debiutantka mogła mieć obok doświadczonego człowieka, który zagrał tyle trudnych, poważnych ról. To było bardzo ciekawe zetknięcie.
Serial komediowo-dramatyczny "Sexify" dla Netflixa, który współreżyserujesz z Kaliną Alabrudzińską, był ci potrzebny, żeby złapać oddech?
- Musiałem się przewietrzyć, ale też bardzo lubię komedie. A robienie w Polsce komedii, która nie jest slapstickowa i nie opiera się na gagach, gdzie otyły pan spada ze schodów i wysypuje mu się z siatek papier toaletowy, jest bardzo trudne. Dlatego przy "Sexify" współpracuję z Jankiem Kwiecińskim i Kaliną Alabrudzińską, która zrobiła świetny film "Nic nie ginie". Ma bardzo delikatne, czułe poczucie humoru, którego staramy się jak najwięcej włożyć do serialu. To dla mnie ekscytująca praca i zupełnie nowe doświadczenie. Netflix jest potężną maszyną, w której reżyser stanowi zaledwie jeden z elementów. Z drugiej strony jest to maszyna, która pomaga, a nie utrudnia pracę. Realizacja serialu jest bardzo wymagająca. To osiem odcinków, w trakcie których każdy z bohaterów przechodzi jakiś proces. Potrzeba ogromnej koncentracji i dyscypliny nie tylko na planie, ale też poza, w trakcie pisania scenariusza, którego jestem współautorem. Natomiast mogę obiecać, że efekt będzie zabawny i brawurowy. Bohaterowie będą mieli to samo ironiczne poczucie humoru, które było obecne w moich filmach. A temat i dramaturgia będą czymś zupełnie innym.
Myślisz czasami o tym, żeby wrócić do aktorstwa i skierować kamerę na siebie?
- Nie mam takiej potrzeby, ale gdyby ktoś mi coś zaproponował, to pewnie bym się zgodził. Jeżeli już miałbym coś zagrać to chciałbym dużą albo przynajmniej dziwną rolę. W teatrze zawsze mierzyłem się z ekstremalnymi wyzwaniami albo z głównymi rolami. Lepiej gra się dużą rolę także z tego względu, że masz większą świadomość tego, co robisz. Kiedy wchodzisz na chwilę, z zewnątrz, żeby zagrać mały epizod to nie ogarniasz całości. A ja chciałem być reżyserem po to, by mieć wgląd w cały proces twórczy. Tylko jaka rola by to miała być? Trudno powiedzieć. Mama zawsze chciała, żebym był księdzem - to może księdza bym zagrał. I babcia na pewno by się ucieszyła, gdyby zobaczyła mnie w koloratce.
Daria Porycka