Piotr Adamczyk: Trudny aktor
Jak przyznaje, reżyser Tomasz Konecki nazywa go żartobliwie "trudnym aktorem". - Zawsze proszę o jeszcze jednego dubla. Lubię próbować od nowa, inaczej i zawsze przekonuję Tomka, żeby pozwolił mi coś zrobić jeszcze raz, po swojemu. Potem na premierach wyliczam mu: "O, tu weszło moje rozwiązanie. O, i tu" - śmieje się Piotr Adamczyk.
W tym roku Piotra Adamczyka zobaczyć można aż w czterech dużych produkcjach, z czego dwie - thriller "Kobiety mafii 2" i komedia romantyczna "Całe szczęście" właśnie podbijają polskie kina.
Adrian Luzar, Interia: W krótkim czasie pojawiają się w kinach dwa skrajnie różne od siebie filmy ze skrajnie różnymi Pana rolami - z jednej strony mafioso w "Kobietach mafii 2", z drugiej uroczy gapa w "Całym szczęściu". Która rola sprawiła panu więcej frajdy?
Piotr Adamczyk: - Najwięcej frajdy sprawiła mi właśnie ta różnorodność. Dzień po zakończeniu prac na planie "Całego szczęścia", na którym miałem do czynienia z postacią empatycznego i pełnego ciepła muzyka Roberta, zgoliłem głowę i wszedłem na plan filmu Patryka Vegi gdzie czekał na mnie Mat - boss narkotykowej mafii. To były bardzo odmienne doświadczenia.
- "Całe szczęście" w reżyserii Tomka Koneckiego, komediowy melodramat, który moim zdaniem wymyka się gatunkowym klasyfikacjom, kręciliśmy nad polskim morzem, w niezwykłych kaszubskich plenerach. Dzięki tej przygodzie odkryłem na nowo polskie morze i uświadomiłem sobie, że istnieją jeszcze dziewicze, niezadeptane plaże, bez parawanów i setek turystów. Zdjęcia do "Kobiet mafii 2" powstawały z kolei w dużej mierze poza Polską. Moje sceny miały miejsce aż w Kolumbii. Graliśmy nie tylko za granicą, ale i często w innych językach. Nie zabrakło zagranicznych gwiazd, Angeles Cepeda czy Enrique Arce. Z Enrique miałem okazję poznać się bliżej podczas zdjęć do kolejnego filmu Patryka Vegi " Small World", który z pewnością wywoła emocje, a który realizowaliśmy w Bangkoku. Patryk Vega niewątpliwie podnosi realizacyjną poprzeczkę w dziedzinie kina rozrywkowego. Choć "Small World" do tego typu kina nie będzie się zaliczał.
O ile jako amanta już pana na dużym ekranie widywaliśmy, o tyle jako mafioza - niekoniecznie. Jak się pan odnalazł na planie u Patryka Vegi?
- Praca na planie filmów Patryka Vegi to przede wszystkim zawrotne tempo. Patryk jest doskonale przygotowany i błyskawicznie podejmuje decyzje, doskonale wie, które ujęcia wykorzysta. Dla aktorów oznacza to konieczność maksymalnego skupienia. Tu nie ma czasu na tzw. rozkręt. Trzeba dać z siebie wszystko - być w postaci od pierwszych sekund pierwszego dubla.
Współpraca jednak się udała - realizuje pan właśnie kolejny film z Patrykiem Vegą. Co może pan zdradzić?
- Na razie niewiele, poza tym, że zakończyliśmy pierwszą fazę zdjęć w Bangkoku. To także będzie film, z którym ekipa będzie miała okazję trochę podróżować po świecie. Temat niezwykle trudny, pozostający w sferze tabu - handel dziećmi. Myślę, że obraz wzbudzi spore kontrowersje. Więcej pary z ust nie mogę puścić.
Filmy Vegi charakteryzują się tym, że budzą bardzo skrajne emocje. Nie wahał się pan przed przyjęciem roli?
- Zauważyłem, że w przypadku filmów Patryka ludzie są mocno podzieleni - jeśli ktoś go broni, to całym sobą, jeśli krytykuje - wkłada w to bardzo dużo wysiłku. Obie grupy łączy jedno - wszyscy oglądają - bo nawet żeby skrytykować, trzeba najpierw film zobaczyć... Tych, którzy krytykują nie oglądając nie można nazywać krytykami, to hejterzy.
W "Kobietach mafii 2" pana postać - Mat dała też panu przestrzeń do eksperymentowania. To bardzo barwny typ "bandziora z brodą"...
- Jednak, mimo wielu oczywistych różnic, łączy go jedna, bardzo ważna rzecz z Robertem, bohaterem, którego gram w "Całym szczęściu": obaj są ojcami. I to takimi ojcami, których relacja z dziećmi jest bardzo szczególna. Mat ma córkę, której nie jest w stanie kontrolować mimo, że z powodzeniem robi to z całą siatką narkotykowych dealerów. Robert jest również bezbronny wobec swojego 10-letniego syna Filipa, który jest dla niego całym światem. Po śmierci żony samotnie się nim opiekuje.
"Całe szczęście" to jednak nie film akcji, a pozytywna historia o miłości. Co przyciągnęło pana do tego projektu?
- Osoba reżysera Tomasza Koneckiego, którego znam od lat i cenię za styl pracy i jego autorską umiejetność wywarzenia humoru i wzruszeń. Poza tym wybitni aktorzy, operator, ekipa. Takiemu składowi sie nie odmawia. Wyjątkowe było też to, że bardzo wcześnie powstał zarys muzyczny tego filmu. Można powiedzieć, że otrzymałem scenariusz z dołączoną do niego muzyką, która od początku miała stanowić ważną część "Całego Szczęścia". To piękne, jazzowe kawałki, świetne kompozycje Pawła Lucewicza. Można powiedzieć, że przekonał mnie jazz (śmiech). Oczywiście, wielkie znaczenie miała również wzruszająca, ale i nietypowa historia miłosna muzyka z małego miasta Pucka, do którego przyjeżdża gwiazda z wielkiego świata - słynna trenerka fitness Marta Potocka. Obok Romy Gąsiorowskiej, która wciela się w Martę, to też plejada znakomitych aktorów, dzięki którym atmosfera na planie była świetna: Jacek Borusiński, Marieta Żukowska, Joasia Liszowska, Tomasz Sapryk, Rafał Rutkowski, Joachim Lamża czy Iza Dąbrowska. I nasz 12-letni Maks Balcerowski...
... który wcielił się w twojego ekranowego syna - Filipa. Co ważne - w filmie dotrzymuje kroku Tobie i Romie Gąsiorowskiej. Jak się z nim pracowało?
- Maks motywował nas razem z Romą, żeby podczas pracy nad scenami z nim nie "przegrywać", tylko być tak naturalnymi jak on. Wszedł w postać Filipa całym sobą, na dodatek z dziecięcą radością i entuzjazmem z powodu tego, że jest na planie filmowym. To już doświadczony aktor, nie jest to jego pierwsza rola, ma więc obycie i wielu rzeczy nie trzeba mu było tłumaczyć. Rozwijał się z każdym dniem pracy i uczył trochę od nas, a my uczyliśmy się i czerpaliśmy energię od niego.
Z kolei z Romą Gąsiorowską nie była to pana pierwsza współpraca - wcześniej graliście już parę w serialu "Sama słodycz".
- Dlatego praca z nią nad "Całym Szczęściem" była jak przyjacielskie spotkanie po latach. Z Romą pracuje się bardzo profesjonalnie. To aktorka z wielkim doświadczeniem i wyczuciem. Bardzo ambitnie podeszła do wyzwania, jakim było fizyczne sprostanie postaci trenerki fitness. Podczas naszych wspólnych scen na plaży, gdzie ćwiczę razem z nią, wcale nie musiałem udawać zadyszki, ona natomiast przebijała wytrzymałością nawet swoich trenerów. Był środek lata, nadmorski upał, a Roma ani na chwilę nie traciła energii. Chapeau bas.
"Całe szczęście" było dla pana powrotem do znajomego grona także dlatego, że to już czwarta współpraca z reżyserem Tomaszem Koneckim...
- Tomek nazywa mnie trudnym aktorem - bo zawsze proszę o jeszcze jednego dubla. Lubię próbować od nowa, inaczej i zawsze przekonuję go, żeby pozwolił mi coś zrobić jeszcze raz, po swojemu. Potem na premierach wyliczam mu: "o, tu weszło moje rozwiązanie. O, i tu" (śmiech). I Tomek zawsze wzdycha na mój widok "to znowu ten trudny aktor". Ja mu odpowiadam "to znowu ten mędliwy reżyser". Nasza relacja pełna jest takich koleżeńskich złośliwości, po "Listach do M. 3", "Lejdis" i "Testosteronie" to już nie jest jednak tylko koleżeńska współpraca, ale prawdziwa przyjaźń. Jeśli więc mam ocenić, co sprawiło, że chciałem pracować przy "Całym szczęściu", Tomek jest na szczycie tej listy.
Robert, w którego się pan wciela jest muzykiem grającym w orkiestrze. Dla pana to nie pierwsze zetknięcie z tą profesją, bo wcielał się pan już przecież w samego Fryderyka Chopina ("Chopin. Pragnienie miłości"). Czy dzięki temu przygotowania do roli były łatwiejsze?
- Niekoniecznie, ponieważ to całkiem różne gatunki muzyczne. Tu gram jazzmana i jego styl trzymania się przy fortepianie na pewno musiał odbiegać od tego, w jaki sposób do instrumentu podchodził Chopin. Na potrzeby filmu nauczyłem się też profesjonalnie grać... na trójkącie. "Szkolenie" zapewnił mi mój filmowy syn - Maks Balcerowski. On się przygotował i wytłumaczył mi jak należy trzymać triangel. Mam nadzieję, że to pozwoliło mi wiarygodnie wypaść na ekranie!
Czym natomiast jest dla pana tytułowe "całe szczęście"?
- Myślę, że prawdziwym szczęściem, tak jak w życiu filmowego Roberta, jest syn, którego wychowuje, a całym szczęściem - ta druga połówka, której mu brakuje przy opiece nad nim, i którą, nie zdradzając, ma w "Całym szczęściu" szansę odnaleźć. Pełnią szczęścia i całym szczęściem jest więc rodzina: dziecko, które jest "oczkiem w głowie" Roberta i kobieta, która razem z nim chce tworzyć dom.
Premiery kinowe "Całego szczęścia" i "Kobiet mafii 2" dzieli bardzo krótki okres, jednak to nie jedyne produkcje, w których będziemy mogli pana w tym roku zobaczyć.
- Właśnie we Włoszech padł rekord oglądalności pierwszego odcinka serialu "Imię róży", w którym miałem przyjemność zagrać. To była nieziemska przygoda, serial był realizowany we Włoszech, w całości w języku angielskim, a ja miałem szansę spotkać w pracy wybitnych aktorów, jak zdobywca Złotej Palmy John Turturro i znany m.in. z serialu "Zagubieni" Michael Emerson. Obserwowanie ich przy realizacji scen i konfrontacja z nimi to ogromna lekcja i niezapomniane przeżycie. Poza wszystkim "Imię Róży" to moja ulubiona książka.
Z kolei we wrześniu zobaczymy pana w nowym filmie Macieja Pieprzycy "Ikar. Legenda Mietka Kosza" o legendarnym niewidomym jazzmanie.
- Z tego projektu również jestem bardzo dumny, ponieważ film narodził się z mojego pomysłu. Od dobrych dziesięciu lat nosiłem w sobie pomysł na historię Mietka Kosza. Próbowałem pisać scenariusz, zbierać fundusze na produkcję. W moim odczuciu los tego wybitnego, niewidomego jazzmana jest świetny materiałem na film. Cieszę się, że zachwycił się tym tematem także Maciej Pieprzyca, z którym spotkałem się na planie "Jestem mordercą" i od pierwszych chwil wiedziałem, że to jest właściwa osoba, której mogę ofiarować ten pomysł. Maciek od razu zakochał się w tej historii, czego rezultatem jest jego genialny scenariusz i film, który moim zdaniem będzie jednym z najlepszych polskich filmów roku. To wstrząsająca i poruszająca opowieść o niewidomym muzyku, w którego wciela się świetny aktor - moim zdaniem jedna z najwybitniejszych osobowości polskiego kina - Dawid Ogrodnik. Duet Ogrodnik - Pieprzyca to już znana marka i po raz kolejny po "Chce się żyć" stworzył coś specjalnego.
Pan natomiast wciela się w...
- Bogdana Danowicza, również muzyka, głównego rywala granego przez Dawida Mietka. Cieszę się, że oprócz samego pomysłu, mogłem także wziąć skromny udział w tym projekcie od aktorskiej strony. Traktuję ten film trochę jak własne dziecko. Nie jestem co prawda producentem, bo ostatecznie nie udało mi się zebrać żadnych środków na produkcję. Na szczęście zajęli się tym profesjonalni producenci, a ja z satysfakcją, że oddałem pomysł w dobre ręce czekam na moment, w którym film ujrzy światło dzienne i jestem dumny, że mogłem być jego częścią. Maciek jest bardzo empatycznym reżyserem, a Dawid tworzy na ekranie wybitną kreację, więc jest na co czekać.
To jednak nie koniec pana tegorocznych wyzwań. Nagrywa pan ostatnio głos do jednej z animacji...
- ...gdzie mam okazję pobyć 300-kilogramowym Yeti, któremu w oryginale głosu użycza znany m.in. z Kac Vegas Zach Galifianakis. Praca nad "Praziomkiem" bawiła nas do łez. Chociaż nazywać pracą oglądanie bajki to z mojej strony lekkie nadużycie.
- Mam świadomość, że los obdarza mnie ostatnio wyjątkową intensywnością różnych zawodowych wyzwań. Niewątpliwie przeżywam teraz swoje godziny szczytu. Wkrótce na horyzoncie także jakaś luźna autostrada i czas wolny. Dopiero gdy zbalansuję w sobie te dwa okresy intensywnej pracy i odpoczynku będę mógł powiedzieć, że teraz to mam wreszcie Całe Szczęście. Czego i Państwu życzę.