Pierce Brosnan: Są wzloty i upadki
Pierce Brosnan nie powinien nam kojarzyć się wyłącznie z Jamesem Bondem. Urodzony w Irlandii aktor ma swym koncie role w takich filmach, jak "Autor widmo", "Afera Thomasa Crowna", "Krawiec z Panamy" czy "Mamma Mia!". Już 21 marca na ekranach polskich zadebiutuje jego najnowsza produkcja, komedia "Nauka spadania".
Kilkanaście lat temu był u szczytu sławy. Jako agent 007, pogodził się z myślą, że ludzie najpierw widzą Bonda, a później jego samego. Kiedy wydawało się, że ex-Bond niczym już nie zaskoczy swoich fanów, zaśpiewał w hicie "Mamma Mia!" i otrzymał platynową płytę. Dziś płyta leży w "składziku", a Pierce Brosnan śmiejąc się, mówi: "Sława przychodzi i odchodzi: raz jesteś 'hot', potem - 'not'. To prawda stara jak świat".
Najnowszy film aktora to komedia "Nauka spadania". Sylwester na szczycie londyńskiego wieżowca. Martin (w tej właśnie roli Pierce Brosnan) stoi na krawędzi. Kiedyś był sławnym prezenterem TV, dzisiaj chce skoczyć z dachu. Nie on jeden... Samotna matka Maureen, pyskata nastolatka Jess i były muzyk, a teraz dostawca pizzy JJ, mają na ten wieczór taki sam plan. Choć są sobie zupełnie obcy, zawierają pakt. Postanawiają dotrwać do Walentynek.
Jak czuł się pan stojąc na szczycie drapacza chmur?
Pierce Brosnan: - Zdarzało mi się już patrzeć na świat ze szczytu wielu wysokich budynków, ale tamtej nocy czułem doniosłość chwili. Mieliśmy oddać życiowe dramaty tych czterech jednostek, tak elokwentnie ujęte w słowa przez Nicka Hornby'ego i zaadaptowane przez scenarzystę Jacka Thorne'a. Staliśmy tam [na dachu] wraz z reżyserem Pascalem [Chaumeilem], odczuwając dziwny szacunek do otaczającej nas nocy. Tego wieczoru zjedliśmy kolację tylko we dwóch, to po niej postanowiliśmy wspiąć się na Topper House i zobaczyć, jakie to uczucie stanąć na jego szczycie.
Czym zainteresował pana ten projekt?
- To była miłość od pierwszego wejrzenia, zapałałem do niego entuzjazmem, kiedy tylko przeczytałem scenariusz. Chciałem być częścią tego projektu ze względu na obsadę, reżysera i producentów.
Lubi pan swoją filmową postać?
- Tak, lubię Martina. Dobrze mi się go grało. To ciekawe wyzwanie: jak zagrać taką szuję, aby widzowie go polubili? To czarna komedia, w takim gatunku film zawsze gra z widzami - raz przyciąga, by zaraz potem odepchnąć. Stawia ich w niewygodnych sytuacjach, ale przecież nie chce stracić widza. Byłem świadom dziwactw mojej postaci, jego niekiedy podejrzanego zachowania. Cała sztuka polega na tym, jak zagrać uczciwie, ale nie zniechęcić widowni? Nie przestać być przystępnym? I wciąż żywić szczere emocje do postaci, która jest próżna i ma przerośnięte ego.
Jaki miał pan patent na zrównoważenie elementów poważnych i humorystycznych w "Nauce spadania"?
- Moja recepta to grać prawdziwie, szczerze i uczciwie. Człowiek, który przekazuje światu swój list pożegnalny, potem przywiązuje do samochodu drabinę i usiłuje wepchnąć ją do windy - jest w takiej sytuacji element komediowy. Zacięte wdrapywanie się po schodach z tym majdanem też jest śmieszne. "Długo panu to zajmie?" - podobnie. To typowo brytyjski humor, celny i ironiczny. Starałem się niczego nie przekombinować. Wszyscy byliśmy świadomi istniejących obok siebie w tym filmie ironii i patosu. Nie mieliśmy z Pascalem jakiś długich dyskusji. Praca bardzo zbliżyła naszą czwórkę. Staliśmy się zgranym kwartetem, mam ogromny szacunek dla moich kolegów i ich dokonań, trzymaliśmy się razem i wspieraliśmy.
Humor pomaga w depresji?
- Myślę, że tak, bywa pomocny. Człowiek chorujący na depresję, to ktoś zagubiony, kogo dusza podróżuje przez bardzo mroczne rejony. Fizyczny kontakt z innymi jest ważny, wsparcie i obecność ludzi dokoła, możliwość bycia sobą przed nimi, przebywania z nimi, otwierania serca. Śmiech też przynosi ulgę.
Czy sława jest dla pana równie ważna, co dla pana bohatera?
- Jego pragnienie sławy wynika z kompleksów, prawda jest taka, że nigdy nie miał talentu. Był być może aktorem z jakimiś umiejętnościami, ale trafił do świata rozrywki, który nie ma żadnego konkretnego systemu nawigacji. On pragnie być znany, ale nie ma w nim nic z artysty, jego pragnienie jest puste, motywowane przez niewłaściwe pobudki. Martin Sharp [pl: ostry] wbrew swojemu nazwisku bywa tępy jak noga stołowa. Kiedy odkupi swoje winy i będzie uczestniczył w przemianach swoich towarzyszy, wreszcie to do niego dotrze.
Czy sława jest dla pana czymś naturalnym, danym?
- Niespecjalnie. Mam do niej dość luźne podejście. Jestem wdzięczny losowi za swoją dobrą passę w świecie filmu - może nie utrzymuje się ona stale, ale wystarczająco często. Staram się wykorzystywać moje szczęście i pozycję w konstruktywny sposób, na wielu polach, w sposoby, które dają mi satysfakcję i nadają znaczenie życiu. Jako młody człowiek nigdy nie przypuszczałem, że zajdę tak daleko. Nie miałem zbyt wiele, poza śladową intuicją na temat tego kim jestem, a kim nie. Jestem wdzięczny, że mam taką, a nie inną pracę, i chcę ją wykonywać jak najdłużej. Sława przychodzi i odchodzi: są wzloty i upadki; raz jesteś "hot", potem - "not"; pierwszy rząd, ostatni rząd, czy jak to dalej szło... raz na wozie, raz pod wozem! To prawda stara jak świat.
Po tylu latach w branży praca wciąż znajduje pan w sobie chęć i pasję do pracy?
- Kocham pracować, chcę pracować, muszę pracować. Po ukończeniu filmu takiego jak ten, w życiu pojawia się poczucie trwałości, to celebracja mojej kreatywnej strony, mam nadzieję, że poruszy on wiele osób - i ułatwi mi następny angaż [śmiech]. Trudno powiedzieć jak to działa, aktorstwo to nie biznes dla wszystkich, to trudna gra, trzeba być twardzielem, żeby chcieć w nią grać, ale mi akurat przyniosła bardzo dobre życie.
Czy kiedy pierwszy raz wcielał się pan w Bonda to było wyjątkowe doświadczenie na pana aktorskiej drodze?
- Bond to osobna historia. Ma w moim życiu specjalne miejsce i znaczenie. Ta rola była zapisana w moim przeznaczeniu, najpierw mi ją zaproponowano, potem odebrano, potem ponownie dano, wreszcie musiałem od niej odejść. Zawsze wiemy, że rzeczy przemijają, i liczymy, że znajdziemy wystarczająco dużo siły w sobie, by robić coś innego z powodzeniem. Uwielbiałem Bonda jako chłopiec, nigdy nie marzyłem, że nim będę, a zagrałem w czterech filmach z serii. To była magiczna, wspaniała dekada i doświadczenie, które wiele mnie nauczyło.
W czekającym na premierę filmie "November Man" znowu gra pan szpiega?
- Funkcjonariusza CIA. To facet, który działa w branży od lat. Film oparty jest na serii książek autorstwa Billa Grangera, a konkretnie na części zatytułowanej "There are no Spies" [pl: "Szpiedzy nie istnieją"]. Przerobiliśmy ją na film wykorzystując elementy z pozostałych książek. Mój dobry znajomy, Roger Donaldson, wyreżyserował film, a akcja ogniskuje się wokół Belgradu, w Serbii. To thrillero-dramat szpiegowski.
Dlaczego chciał pan wrócić do takiej roli?
- Wydaje mi się, że są widzowie, którzy chętnie oglądają mnie w takich filmach. Od czasu kiedy grałem Bonda minęło wystarczająco dużo czasu, Daniel [Craig] stworzył genialną, wspaniałą postać. Wydaje mi się, ze na takie produkcje jest miejsce i zapotrzebowanie. Ale to się okaże [śmiech].
Czy w dzisiejszych czasach filmy o tematyce szpiegowskiej są znowu aktualne?
- Zdecydowanie. Pamiętam, jak robiliśmy promocyjne spotkania do "Goldeneye" i dziennikarze pytali: "Czy ten świat w ogóle istnieje?" Ale społeczeństwo, które stworzyliśmy na przestrzeni wieków dowodzi, że to pytanie jest bezzasadne. Czy kraje mają swoje sekrety? Teraz, z tą całą wymyślną aparaturą [wskazuje na telefon] mogą nas podsłuchiwać, namierzać, złapać. Są rodziny, które mają władzę, są możne postaci, które starają się zrozumieć jak działa druga strona i zdobyć w ten sposób przewagę.
Próbował pan kiedyś sterować mediami, tak jak próbuje to czynić to Martin w "Nauce spadania"?
- Nie, nigdy tego nie próbowałem. Gdyby miało miejsce jakieś nieporozumienie, najprawdopodobniej bym odpuścił. Nie zdarzyła mi się sytuacja, gdzie publikacja byłaby całkowicie wyssana z palca, więc nie musiałem nikogo pozywać. Staram się trzymać tak daleko od światła fleszy, jak to możliwe, to nie jest nawet świadoma strategia. Po prostu wykonuję swoją pracę jako aktor, a moje życie prywatne jest... moje i prywatne.
Przeszkadza panu, gdy ludzie pana zaczepiają?
- Zdarza mi się bywać na premierach czy festiwalach i w takiej sytuacji jest pewna presja, ludzie czekają długo na autograf gwiazdy, więc trzeba być dla nich miłym i kartkę podpisać. Bond to międzynarodowa marka, więc często ludzie rozpoznają najpierw postać, potem mnie. Pogodziłem się z tym, mówię wtedy "dziękuję" i staram się zachować kulturalnie.
Czyli ta rola to teraz dla pana brzemię?
- Dobry Boże, skąd! Choroba jest brzemieniem. Nieumiejętność odnalezienia samego siebie to tajemnicze obciążenie, samotność, bezrobocie... ale nie coś takiego.
Gdzie teraz zapuścił pan korzenie?
- Mieszkam z rodziną w Malibu. Chłopcy chodzą tam do szkoły, a my powoli szukamy im uczelni. Mamy też mały domek na Hawajach, i jeśli będzie tak, jak chciałaby moja żona, w przyszłości osiądziemy tam na dobre.
Pasuje panu taki plan?
- Jeśli tylko nie będę tam uwiązany. Obowiązkowo raz na jakiś czas wyjazd, plan zdjęciowy. Lubię pracować, podróżować, pakować walizki. To wspaniała przygoda.
Lubi pan wystąpienia na czerwonym dywanie?
- Trzeba być ponad to, włożyć garnitur - mam wspaniały egzemplarz - i tylko głowa do góry, ramiona ściągnięte. Kiedy robi się to cały czas, jak ja w czasach Bonda, kiedy kręciłem filmy z przerwami na kampanię promocyjną, nie było łatwo się do tego przyzwyczaić. To taki nagły atak medialnego szaleństwa. Trzeba chlupnąć drinka! Ale teraz chyba na to za wcześnie. Trzymajmy się.
Czy śpiewanie w "Mamma Mia!" było jednym z pana najtrudniejszych zawodowych wyzwań?
- Noc przed nagraniami była koszmarna [śmiech]. Pamiętam, że stałem w kącie hotelowego pokoju z iPodem na uszach śpiewając 'S.O.S.' i wyglądałem jak czubek z zamkniętego zakładu [śpiewa nie w tonacji, po czym jęczy].
Śpiewał pan od tamtej pory?
- Nie jestem na to gotowy! [śmiech]. Ale przecież nigdy nic nie wiadomo! Są ludzie, którzy byli zachwyceni moim wyciem, przecież album okrył się platyną. Dostałem platynową, złotą i srebrną płytę. To było niezłe.
Płyta wisi na honorowym miejscu?
- Nie, jest gdzieś upchnięta w składziku. Moje życie jest w składziku. Może nie całe, ale spora jego część [śmiech].
Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!