Jako dzieciak uciekał ze szkoły do kina, potem rzucił studia prawnicze, żeby spełnić marzenia o aktorstwie. Nie interesuje go show-biznes – chce po prostu grać.
Występuje w teatrze, grał w serialach, m.in. "Oficer", "Magda M." czy "Misja Afganistan", w filmach "Ciacho", "Weekend" i "Listy do M." Jest też od lat wokalistą w rockowej kapeli Cochise. Teraz możemy go oglądać w nowym serialu TVN "Belle Epoque".
Czy podoba się panu belle epoque? Chciałby pan żyć w tamtych czasach?
Paweł Małaszyński: - Trudno jest złożyć taką deklarację człowiekowi, który na stałe jest związany z XXI wiekiem. Jako przygoda, skok w czasie - na pewno. To musiałoby być ciekawym doświadczeniem, poczuć przez chwilę jak ludzie wtedy żyli, jak myśleli, jak sobie radzili, jak tworzyli i odkrywali nowe rzeczy, które dla nas są dzisiaj czymś naturalnym i normalnym. Ale czy chciałbym zostać tam na stałe? Wątpię. Chyba nie byłbym w stanie się przyzwyczaić.
Jak wygląda sprawa strojów dla mężczyzn? Bo kobiety nosiły gorsety, halki, pod nimi poduszki, wszystko pozapinane na haftki...
- W scenach miłosnych ciężko jest je rozebrać, to prawda! A jeżeli chodzi o panów, to mój bohater Jan Edigey-Korycki wyłamuje się trochę z tego stereotypu męskiej mody Krakowa z 1908 roku. Jan ma pewnego rodzaju swobodę w sposobie ubierania, wynikającą z jego wieloletnich podróży po świecie: Afryka, Stany Zjednoczone, Chiny, co rzutu je na jego styl bycia i osobowość. Ma naleciałości innych kultur i innych zwyczajów, więc i mój kostium musiał być trochę inny: luźniejszy, nie do końca dopięty, stąd też pojawiają się u niego tatuaże i egzotyczna biżuteria.
Czy grany przez pana bohater to jest taki "krakowski Sherlock Holmes"?
- Na pewno może powstać takie skojarzenie, kiedy się myśli o tym serialu i o tym, jak jest prowadzona akcja. To człowiek, który wraca do rodzinnego Krakowa na pogrzeb brutalnie zamordowanej matki. Wspólnie z rodzeństwem Skarżyńskich, z którym się wychowywał, próbuje rozwiązać zagadkę jej śmierci. Swoje umiejętności dedukcji, które rozwinął podczas dalekich podróży, chce wykorzystać również do wyjaśnienia tajemnicy swojego pojedynku. Miał on miejsce 10 lat wcześniej, był przyczyną jego banicji, zmienił i ponownie zmieni jego życie - czego kompletnie się nie spodziewa. I do tego wszystkiego nieszczęśliwa miłość Jana do Konstancji, granej przez Magdalenę Cielecką. Każdy odcinek naszego serialu to nie tylko nowa zagadka kryminalna, ale także kolejne tajemnice, stawiające bohaterów w zupełnie innym świetle.
Czy potrafiłby pan powiedzieć, co pan najbardziej lubi - film czy teatr?
- Kocham i jedno, i drugie. Mam to szczęście, że mogę realizować się jako aktor w tych dwóch dziedzinach, jednak moim środowiskiem naturalnym na pewno jest teatr. Teatr mnie najbardziej pochłania. Patrząc z perspektywy czasu, raczej rzadko ostatnio udzielam się serialowo czy filmowo z prostego powodu - nie mam ciekawych propozycji. Zawsze interesuje mnie historia, bohater i projekty, w które naprawdę wierzę i jakich jeszcze nie robiłem. Staram się być szczery wobec siebie samego, podejmując takie, a nie inne decyzje zawodowe. Poza tym od początku wiedziałem, że w tym zawodzie albo niesie cię fala i wszystkie propozycje, które spływają, spełniają oczekiwania, albo nie ma takich propozycji i wtedy czekasz. Rynek mamy, jaki mamy, i trzeba się do niego przyzwyczaić, trzeba mieć stabilny i mocny kręgosłup, żeby nie zwariować. Bo praca aktora to przede wszystkim czekanie. Być może nie jest to przyjemne, ale niestety wpisane w ten zawód.
Mówi pan o rynku krajowym. A gdyby pan miał możliwość wyjścia stąd, to czy na przykład zagrałby pan w filmie o superbohaterach?
- Mógłbym nawet dopłacić za mój udział w jednym z takich projektów... Jestem wielkim fanem komiksów. Marvel stworzył fantastyczną epicką sagę, łącząc losy swoich superbohaterów. Kocham amerykańską kinematografię za to, że nie ma dla niej rzeczy niemożliwych. Amerykanie potrafią na ekranie spełniać nasze marzenia i tęsknoty, czego my jeszcze przez wiele lat umieć nie będziemy.
Czy jest jakaś rola, której by się pan nie podjął?
- Dla dobrej roli jestem w stanie zrobić wszystko.
Pana droga do aktorstwa nie była oczywista. Zaczął pan studiować prawo...
- Każdy młody człowiek staje przez jakimiś wyborami, co dalej robić ze swoim życiem. Ja nie miałem skonkretyzowanych planów, a jedynie marzenia. Nie chciałem, żeby tylko na nich opierało się moje życie, ale z drugiej strony chciałem je spełnić. Na początku rzeczywiście, za namową rodziców, poszedłem na prawo. To mnie nauczyło, że nie ma się co skupiać na czymś, co kompletnie mnie nie interesuje i nie daje żadnej przyjemności, że może jednak warto spróbować spełnić marzenia... Wtedy postanowiłem przygotować się do szkoły teatralnej, nie mając zupełnie żadnego doświadczenia. Nigdy nie miałem nic wspólnego ze sceną, z wystąpieniami publicznymi czy kółka mi teatralnymi - w ogóle mnie to nie interesowało. Ale za to mnóstwo czasu spędzałem w kinie, uciekałem ze szkoły do kina... I cały czas żyłem marzeniami, żeby kiedyś zostać aktorem lub gwiazdą rocka.
Właśnie - czy wtedy też zaczęła się w pana życiu muzyka?
- Muzyka zawsze była pierwsza. Zająłem się nią bardzo wcześnie. Gdzieś na początku liceum mój gust muzyczny rozpoczął się krystalizować. Zacząłem poszukiwać, doświadczać i odkrywać muzykę. Takie były początki. Prawie każdy chłopak marzy, żeby mieć swoją kapelę i grać koncerty na największych stadionach świata - takie marzenia miałem też i ja. Powstawały pierwsze melodie, utwory, kapele... i tak jest do dnia dzisiejszego - nie potrafiłbym żyć bez muzyki. Mogę śmiało powiedzieć, że to muzyka i poeci rocka ukształtowali w pewien sposób moją osobowość, wrażliwość, to, jakim jestem człowiekiem. Zespół Cochise, w którym jestem wokalistą od 13 lat - to bardzo ważna część mego życia.
Gdyby mógł pan się z muzyki utrzymać, to zostawiłby pan aktorstwo?
- Często o tym myślę. Muzyka to przestrzeń, która mnie inspiruje, w której się realizuję i spełniam. Jeżeli mógłbym na tym zarabiać na tyle, by normalnie egzystować i utrzymać rodzinę, to tak. Długo bym się nie zastanawiał. Chociaż z drugiej strony wolałbym to połączyć jak Jared Leto - aktor i wokalista zespołu 30 Seconds to Mars. To jest piękne rozwiązanie.
A jak jest ze sławą?
- Nigdy o nią nie zabiegałem. Nagle przyszła sama, niosąc ze sobą różne skrajne emocje. Trzeba się było do niej przyzwyczaić. Znalazłem się w odpowiednim miejscu i czasie. Miałem też sporo szczęścia. Prawdą jest, że wniosła trochę słońca w to moje zawodowe życie, choć przyznaję, że zawsze lepiej było mi w cieniu. Nie muszę bywać, by być. Życiowy anarchista z głową w chmurach, twardo stąpający po ziemi, nie wpisuje się raczej w kanon dzisiejszego show-biznesu. Tak naprawdę to wiele hałasu o nic.
Jakie ma pan zawodowe plany?
- Pewnie znów zniknę na parę lat. Cały czas jest Teatr Kwadrat i nowe teatralne premiery. Na jesieni z Cochise wydajemy piątą już płytę "Swans and Lions". Być może powstanie drugi sezon "Belle Epoque", zobaczymy. Jeżeli serial się spodoba, furtka jest otwarta. Spędziliśmy pięć intensywnych i ciężkich miesięcy na planie, starając się zrobić serial inny niż wszystkie, które możemy w tej chwili oglądać. Zawsze wierzę w projekt, w którym biorę udział, ale w dzisiejszych czasach niezbadane są wyroki publiczności. Trzymam kciuki, by się udało.
Maria Wielechowska