Paweł Królikowski: Najpiękniejsza bajka o miłości
Dla wielu już na zawsze pozostanie Kusym z "Rancza". Od kilku lat sprawdza się jako juror w "Twoja Twarz Brzmi Znajomo". Wkrótce wchodzi na plan dziewiątej serii tego show.
"Twoja Twarz Brzmi Znajomo", mało kto wierzył w powodzenie tego programu. Jedną z takich osób był właśnie pan.
Paweł Królikowski: - Wierzyłem, bo dotąd w Polsce nie było programu, który by wymagał takiego przygotowania, poczucia humoru, ogromnego warsztatu wokalnego i aktorskiego i czegoś, co w Polsce jest rzadkością - odwagi artystycznej. Jesteśmy nauczeni poprawności, a tu ludzie ryzykują, czasem są to strzały kulą w płot, ale są też
perełki. Jest radość sowizdrzalstwa, powrotu do młodzieńczości, przyjemności występowania dla ludzi. To urzekające, już po pierwszych występach widziałem, jak ludzie poczuli ten smak. Trzeba się przygotować, wyjść, a potem - w imię ojca i syna! - i już nie ma ratunku. Uda się lub nie - to bardzo ryzykowne rzeczy. Np. Sławomir nie jest podobny do Freddiego Mercury’ego, a wyszedł na scenę i nas zaczarował. To jest magia tego zawodu i siła tego programu.
Więc pewnie ucieszył się pan, że będzie kolejna edycja.
- Wszystko ma swój koniec, więc pewnie i ten program nie będzie trwał wiecznie. Ludzie wciąż mnie pytają, czy powstaną kolejne serie "Rancza". Nie, i bardzo dobrze! To była fajna sprawa i dlatego nie powinno się jej ciągnąć w nieskończoność. To na rozum, ale jeśli chodzi o emocje, to żal jest. Sam bym sobie tego nie zrobił, nie powiedziałbym: "Dość". "Ranczo" kręciliśmy przez 12 lat i ta robota miała sens. Chociaż jeszcze w połowie 1. serii to się nie kleiło, była mała oglądalność, wieszano na nas psy i dopiero, kiedy ludzie zaczęli się orientować i zwoływać do oglądania, okazało się, że to hit. A myśmy z radości skakali dalej niż Adam Małysz!
Serial dał wam, aktorom, ogromną popularność.
- No tak, ale nie będę ukrywał, że jego sukces to także zasługa aktorów. Czasem podbiega do mnie jakaś rozpromieniona nastolatka i woła: "Panie Pawle, poproszę o autograf!" Koledzy patrzą, zazdroszczą, a ona: "Dla mamy lub babci." Ja to już dziś wiem i to mnie strasznie cieszy, że ta historyjka takie wrażenie zrobiła na ludziach dojrzałych.
Trudno rozstawać się ze zgraną ekipą?
- Ta sytuacja ma coś w sobie z wakacyjnej miłości - było fajnie, ale przychodzi 31 sierpnia i trzeba wracać do domu. Spotykamy się na peronach, żegnamy i każdy wsiada w swój pociąg. Obiecujemy, że będziemy się spotykać, pisać, jednak to się rzadko zdarza, choć pamiętać się będziemy do końca życia. Ale takie sytuacje nas budują. Nie chcę mówić za Ilonę Ostrowską, której partnerowałem, ale moim zdaniem myśmy sobie tym serialem opowiedzieli najpiękniejszą bajkę o miłości. Głęboką i mądrą. To właśnie na planie "Rancza" usłyszałem od Leona Niemczyka coś, co utkwiło mi w pamięci. Powiedział: "Wiesz co, w latach 50. zagrać w filmie to było szczęście dla aktora! A dzisiaj?". Byłem już bardzo dojrzałym facetem, miałem za sobą 15 lat kariery i dopiero dowiedziałem się, co to jest praca! Praca, a szczególnie taka, o której człowiek marzył, to szczęście! To ważne, by spotkać człowieka, który da takie natchnienie.
Teraz to pana rola, by dawać rady młodszym kolegom...
- Może i tak. Z pracą i sukcesami jest różnie - czasem jesteśmy zwycięzcami, idziemy całą szerokością ulicy, a czasem przemykamy krzaczorami i tylko my wiemy, jaki mamy podrapany pysk. Kiedyś marzyłem, by dostać się na ukochane studia - dostałem się, ale z trzyletnim opóźnieniem. A jak już na nich byłem, to już wiedziałem, że to na pewno nie będzie jedyny zawód, który będę wykonywał. Dobrze wystartowałem jako aktor, a potem zrezygnowałem z grania na rzecz największej mojej miłości - układania czegoś wg własnego pomysłu. Przez 15 lat robiłem programy w telewizji, reżyserowałem i małe, i duże formy. Kiedyś się przechwalałem, że zrobiłem ich ponad 800. Ale też wiem, jak to jest, kiedy te etapy i pracy, i życia się zmieniają, kiedy człowiek musi na nowo uczyć się siebie, na nowo chodzić od drzwi do drzwi i pytać, czy jest tu dla niego miejsce.
Ale się udało.
- No tak, w większości tak, a co się nie udało, zostawmy.
To wróćmy jeszcze na chwilę do "Twoja Twarz Brzmi Znajomo" - mam wrażenie, że pan się często wzrusza...
- Tak naprawdę, że aż mi było trochę wstyd, to tylko dwa razy - przy Kasi Skrzyneckiej jako Armstrongu i chyba przy Oldze Kowalskiej. Ale tych pięknych wykonań było tyle, że często my, jurorzy, musimy gryźć się w język, żeby nam łzy nie popłynęły. Nie chcemy, by to było źle odebrane, żeby nie było zbyt ckliwie, żeby nikt nie pomyślał, że nam za te wzruszenia płacą.
A prywatnie?
- Na filmach czy reportażach zdarza się, nie ukrywam. Kiedyś Andrzej Sikorowski śpiewał tak: "Łzy to znak, że bije serce, a to przecież żaden wstyd".
A święta pana wzruszają?
- Lubię je, ale wkurza mnie ten długi okres przedświąteczny - te piosenki w sklepach, tłumy ludzi, te Mikołaje, ta udawana radość. Ja lubię po ludzku, całą rodziną dzień święty święcić, a nie cały miesiąc. Bardzo lubię potrawy świąteczne, ale ja się nimi nie zajmuję. W ciągu roku mogę coś ugotować, nawet upiec, ale to jest wyższa szkoła jazdy. To zadanie dla mojej Małgośki, matki i teściowej. W święta staramy się dzielić z innymi, być miłymi dla innych, a mnie się wydaje, że przede wszystkim powinniśmy się lubić tak zwyczajnie, na co dzień.
- Kiedy wiele lat temu robiłem jeszcze "Truskawkowe studio", pojechaliśmy nakręcić reportaż do domu dziecka w Brzegu. Tam spotkaliśmy dziewczynkę, może 6-letnią, którą zapytaliśmy, o czym marzy. Odpowiedziała, że chciałaby jeszcze choć raz w życiu zobaczyć brata, z którym ją rozdzielono. Było tam nas kilku chłopa i wszystkich równo zamurowało i ścisnęło w gardle. Kompletnie nas zaskoczyła. To nam pokazało, co to znaczy kogoś lubić i kochać, i jakie mamy pole do popisu w naprawianiu niedoróbek - czyichś lub losu. Na tym świecie jest wiele do zrobienia, nie tylko od święta.
Ewa Gassen-Piekarska