Paweł Deląg: Nikt nade mną nie stał
- Stawiam sobie bardzo wysoko poprzeczkę. I w takim układzie: aktor-producent pracuje mi się naprawdę dobrze - wyznaje Paweł Deląg, który wyprodukował i zagrał jedną z głównych ról w polsko-czesko-słowackiej koprodukcji "Wszystko albo nic".
"Wszystko albo nic" na podstawie bestsellerowej serii książek Evy Urbaníkovej to pikantnie romantyczna komedia o singlach i miłości, której lepiej nie mieszać z nimfomanią, dietą wege ani zbyt szybkim zakochaniem! Film inspirowany przebojową "Bridget Jones" opowiada o sercowych poszukiwaniach grupy znajomych, których codzienność wygląda jak najlepsze odcinki kultowych "Przyjaciół". O uczucia jednej z pięknych bohaterek (Tatiana Pauhofová) powalczy dwóch amantów polskiego kina - Michał Żebrowski i Paweł Deląg.
Kiedy oficjalnie przyznajesz, że liczysz swoje orgazmy, w nadziei na udany związek zawieszasz nad łóżkiem mandalę seksu, a wszyscy twoi przyjaciele są singlami, którzy bez powodzenia szukają prawdziwej miłości to znaczy, że trzeba coś w życiu zmienić. Lindę od bardzo wczesnego wieku zaczęły interesować książki z półki "tylko dla dorosłych". Obecnie, zrażona do relacji damsko-męskich i mająca na swoim koncie bezpowrotnie zakończony długoletni związek, jest współwłaścicielką księgarni z literaturą, której bliżej do "Kamasutry" niż "Krecika".
Jej partnerką w interesie i najlepszą przyjaciółką jest Vanda - pragnąca przygód nimfomanka, która brzydzi się spotykaniem tego samego mężczyzny dwie noce z rzędu, nie mówiąc już o poznawaniu jego imienia. W prowadzeniu sklepu pomaga im Edzio - ubóstwiający mięsne potrawy gej, który podobnie jak jego dwie koleżanki, w głębi serca pragnie spotkać "tego jedynego". Wszystko zmieni się, gdy do życia grupy przyjaciół wkroczy czterech mężczyzn: wysoki, zadbany i niezwykle wrażliwy (szczególnie na dietę inną niż wegetariańska) Leo, lekko siwiejący i lubujący się w młodszych kobietach profesor uniwersytecki (Krzysztof Tyniec), rozsądny i zabójczo przystojny biznesmen (Michał Żebrowski) oraz romantyczny i czarujący lekarz (Paweł Deląg). Chociaż miłość to same kłopoty, to i tak trójka przyjaciół odda się jej bez reszty.
Pana bohater to mężczyzna idealny - myśli pan, że są jeszcze tacy na świecie?
Paweł Deląg: - Żeby była postać idealna, musi być idealnie wymyślona historia. Akurat ta jest tak zakomponowana, że jej finał należy do granej przeze mnie postaci. Jest dość pasywny, nie podejmuje wyzwania, nie staje w szranki. To mężczyzna z klasą.
Nie zazdrościł pan Michałowi Żebrowskiemu roli Jakuba?
- Już w trakcie castingu, zasugerowałem reżyserce, że najchętniej zagrałbym Jakuba. Ale Marta Ferencová uparcie twierdziła, że powinienem wcielić się w rolę lekarza. Mam w swoim dorobku sporo postaci wielobarwnych, dlatego spokojnie przyjąłem propozycję wcielenia się w tę postać, mimo że była w jednym kolorze. Film, tak jak mówiłem już wcześniej, był dobrze zakomponowany, więc mogła w nim w pełni zabrzmieć.
- A gdybyśmy spojrzeli na mężczyzn z "Wszystko albo nic" - na Jakuba i lekarza, nie od strony aktorskiej kuchni tylko przez pryzmat pewnej postawy, modelu - to "Jakubów", mężczyzn nieposkładanych, takich, których coś gryzie, którzy ewidentnie mają pewien problem z odnalezieniem własnego miejsca w życiu, jego sensu, jest na świecie zdecydowanie więcej. Mój bohater ma "kręgosłup". Biorąc pod uwagę tytuł filmu, to postać grana przeze mnie to jest to "wszystko", a "nic" to bohater grany przez Michała (śmiech). Ale odpuśćmy trochę "Jakubom", dojrzewamy, doroślejemy przecież z biegiem lat, więc i dla nich jest nadzieja.
Jak trafił plan "Wszystko albo nic"?
- Przez casting. Producenci czescy i słowaccy długo szukali odpowiednich aktorów do ról męskich. Niczego nie ujmując, tamtejszy rynek nie jest aż tak głęboki, a oni chcieli znaleźć nowe twarze. Dlatego te poszukiwania rozszerzyli na Polskę. Później narodził się jeszcze pomysł, by stworzyć koprodukcję czesko-słowacko-polską, tak, żeby film mógł dotrzeć do większej liczby widzów. I tak znaleźliśmy się w obsadzie "Wszystko albo nic". To w ogóle był ciekawy projekt, Czesi i Słowacy grali po czesku, a Krzysztof Tyniec, Michał Żebrowski i ja - po polsku.
Gra pan dużo poza granicami Polski. Jakby porównał pan ten plan z tymi, które odwiedził pan w innych częściach Europy?
- Mam wrażenie, że Czesi i Słowacy dużo bardziej cyzelują zdjęcia. Ustawianie sceny zajmuje im w moim odczuciu zdecydowanie więcej czasu. Było trochę więcej dubli, niż zwyczajowo jest w Polsce czy w Rosji. Jedyne filmy, w których grałem i w których zdarzyło się tak dużo powtórek to "Lista Schindlera" Stevena Spielberga i "Viking" Andrey'a Kravchuka. Tam regularnie robiliśmy po sześć, siedem, a czasami i dziewięć dubli na scenę. W "Vikingu" zdarzało się nawet tak, że sceny były przekręcane, ponownie ustawiane i kręcone - po obejrzeniu zapisu. To po pierwsze.
- Po drugie na planie zdjęciowym panował, ale w dobrym tego słowa znaczeniu, pewnego rodzaju luz. Wynika to z tego, że oni mają dużo więcej czasu na wszystko. Podobnie jest w Rosji, tam także jest większy spokój podczas pracy. Nie było nerwowości, jak na planach w Polsce. U nas, często mam takie wrażenie, wszyscy chodzą mocno spięci. Wynika to trochę z naszego charakteru i z tego, że rynek w Polsce jest dosyć wąski. W Czechach kręci się bardzo dużo, dużo się też robi serwisu - mają ekipy, które są świetnie przygotowane do międzynarodowej pracy, do realizacji dużych koprodukcji brytyjskich, francuskich, niemieckich. Sporo filmów kręcą też tam hollywoodzcy reżyserzy.
- A trzecia zauważalna różnica to kuchnia, która jest również odmienna od naszej. Chociaż catering na planach w Polsce często jest już na bardzo wysokim poziomie. Jedyną stałą bolączką polskiego planu filmowego, która jest zauważalna i dość mocno dokuczliwa, to zaplecze socjalne dla aktorów. Francuzi, Rosjanie, Czesi dbają o twórców, zapewniają im warunki, by odpoczęli między ujęciami, Polacy nie bardzo o tym myślą. To jakiś taki rodzaj demokracji, wszyscy na planie mają mieć tak samo. Tylko nie wiem czy to demokracja szlachecka czy robotnicza (śmiech). Aktorzy po prostu nie mogą się poczuć nawet trochę lepiej.
Znał pan wcześniej czeskich i słowackich aktorów grających w filmie?
- Cała obsada składała się z czołówki czeskich i słowackich aktorów. Wcześniej znałem Tatianę, znałem też Zuzanę Kronerovą, czyli filmową matkę Tani. Tatiana to świetna aktorka teatralna i filmowa, Polakom znana między innymi z "Gorejącego krzewu" Agnieszki Holland. Ale na przykład Klara, odtwórczyni roli Vandy, też jest artystką, która gra w produkcjach międzynarodowych. Naprawdę fajne towarzystwo.
Jest pan także koproducentem "Wszystko albo nic" - trudniej się gra z taką odpowiedzialnością za cały projekt?
- Nie, wręcz przeciwnie. Powiem szczerze, że miałem więcej luzu. Byłem w takiej sytuacji, że nikt nade mną nie stał. Zresztą ja sam sobie stawiam bardzo wysoko poprzeczkę. I w takim układzie: aktor-producent pracuje mi się naprawdę dobrze. Mam większą dozę kreatywności, czuję wtedy pozytywny przypływ adrenaliny.