Ostatnie piętro, pierwszy plan
Znamy go z licznych (i pamiętnych) epizodów, jednak dopiero w thrillerze "Ostatnie piętro" Janusz Chabior dostał szansę na stworzenie pierwszoplanowej kreacji. W rozmowie z Tomaszem Bielenia aktor opowiada o wyzwaniu, jakim było zapuszczenie wąsów na potrzeby produkcji, wraca do najtrudniejszej sceny w filmie Tadeusza Króla oraz przypomina niezwykłe zdarzenie, którego był świadkiem podczas maratonu w Oslo.
"Ostatnie piętro" to inspirowana prawdziwymi wydarzeniami historia kapitana Wojska Polskiego, który trafia na ślad afery w swojej jednostce. Dziwne zbiegi okoliczności, interpretacje i domysły doprowadzają go na skraj szaleństwa.
Akcja filmu, rozgrywająca się w prowincjonalnym polskim miasteczku, z minuty na minutę zmienia się z lekkiej opowieści w budzący grozę thriller, po którym na drżących nogach wychodzi się z kina. Scenariusz został oparty są na autentycznych wydarzeniach, które rozegrały się kilka lat temu w niewielkiej miejscowości w Polsce.
Włączyłem radio 11 listopada i słyszę, jak uczestnik Marszu Niepodległości tłumaczy powody swojego zaangażowania: "Ponieważ nie chcę, żeby moje dzieci uczyli w szkole homoseksualiści". Pomyślałem - "Ostatnie piętro"!
- Dobrze pan pomyślał. Derczyński by jeszcze dodał: "Nie chcę, aby moje dziecko pracowało u Niemca". Znalazłoby się jeszcze coś na "żydków, czarnych i pedałów". Niby nie na poważnie, niby w żartobliwej formie, a jednak Derczyński przelewa swoje frustracje na dzieci. Scenariusz filmu jest oparty na faktach. Bereś [Witold - przyp.red.] opisał tę historię w jednym ze swoich opowiadań.
Ciężko polubić kapitana Derczyńskiego...
- Najbardziej interesował mnie w tej postaci proces powolnego rozpadu osobowości. Ważniejsze było dla mnie jego zachowanie - gdy zaczynają się załamywać jego życiowe fundamenty, kiedy traci pracę, przyjaciele się od niego odwracają i kiedy zaczyna pękać to, w co wierzył najbardziej, czyli więzi rodzinne, niż to, jakie ma poglądy. Można przecież odwrócić tę sytuację i zrobić z kapitana Derczyńskiego lewaka i przypatrzeć się, jakim podlega mechanizmom i co się dzieje z jego psychiką. Ale to prawda... bohater nie jest ciepłym misiem. Dla mnie było to duże wyzwanie.
Derczyński wydaje się być na początku ofiarą systemu. Kochający ojciec i troskliwy mąż trafia w pracy na ślad pewnego przekrętu.
- Trafia i - jak w grze w statki - sam zostaje trafiony i zatopiony. Ten system jest bezwzględny. Dzieli się z najbliższym przyjacielem pewnym spostrzeżeniem. To wystarcza, aby jego dotychczasowa stabilizacja legła w gruzach. Dodajmy, że nie jest to jakaś wielka afera paliwowa, węglowa czy waciana ale zwykła aferka na szczeblu powiatowym. To pokazuje jednak czubek góry lodowej. Albo jesteś z nami w stadzie i będziesz bezpieczny, albo zostaniesz sam i rozszarpią cię psy. A Derczyński wierzy w triadę "Bóg, Honor, Ojczyzna".
Prezentując "Ostatnie piętro" na festiwalu w Gdyni przywołał pan słowa Juliusza Machulskiego, który miał powiedzieć, że jak aktor nie zagrał głównej roli przed ukończeniem 40. roku życia, to po 40-stce już jej nie zagra. "Ostatnie piętro" to chyba jednak pański pierwszoplanowy debiut!
- Juliusz mówił o pewnej tendencji... Cieszę się, że może komuś w moim wieku wlałem do serca odrobinę nadziei.
Czuł się pan na planie jakoś inaczej, bardziej szczególnie?
- Pyta się pan, czy gwiazdorzyłem? Jestem skromnym chłopakiem. Tak poważnie, to przeżyłem niesamowitą przygodę, która zaczęła się jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć. Mówię tu o spotkaniach z reżyserem, operatorem, o pracy nad scenariuszem. Rodzi się wtedy pewien rodzaj więzi. Telefony w środku nocy z pomysłem na scenę, sprzeczki, żarty, wspólnie wypalone papierosy. Tworzy się w takim czasie coś na kształt rodziny. Często kosztem bliskich. Moja partnerka widywała mnie w tym czasie dopiero późno w nocy - do tego z wąsami, za którymi delikatnie mówiąc nie przepadała. Ten czas należał do Derczyńskiego. Po zdjęciach pojechaliśmy na wyprawę do Francji. Oczywiście bez wąsów.
Czy niespodziewane użycie kamery 16 mm przy realizacji tego filmu było dla pana zaskoczeniem [operator Tomasz Augustynek był nominowany do Złotej Żaby na tegorocznym festiwalu Camerimage)?
- W dobie powszechnej cyfryzacji nakręcenie filmu na taśmie jest dość oldskulowe. Nie jestem specjalistą w tej dziedzinie, ale nawet najlepsza kamera cyfrowa i zapis dokonany przy jej pomocą nie ma takich walorów jak przy naświetlonym celuloidzie. Przy kręceniu na taśmie potrzeba większej koncentracji. Każdy dubel to kilkanaście metrów, a to kosztuje. Producent jednak dał nam parę rolek więcej, więc można się było pobawić.
Jaka była najtrudniejsza scena w tym filmie?
- Może ta w deszczu, nocą, przy paru stopniach Celsjusza...
Niech pan nie mówi, że trudniej było znieść chłód i wilgoć od dość realistycznego odegrania scen przemocy rodzinnej? Pańska ekranowa żona, Joanna Orleańska, trochę musiała wycierpieć.
- To prawda. Derczyński wprowadził w rodzinie stan wojenny. Posłuszeństwo nagradzał a wszelkie przejawy niesubordynacji karał. Wychowana w kulcie posłuszeństwa mężowi Derczyńska zapłaciła wysoką cenę. Nic więcej nie powiem. Zapraszam do kina.
Pamiętam taki festiwal w Gdyni, kiedy grał pan w sześciu konkursowych filmach. Muszę się przyznać, że jak sprawdzałem pana role z ostatniego roku, zorientowałem się, że w ogóle nie pamiętam pana z "Drogówki"!
- Może dlatego, że w scenie, w której wystąpiłem, kręciło się dużo pięknych roznegliżowanych kobiet. Nie dziwię się panu.
Ze wszystkich ról drugoplanowych, które zagrał pan w tym roku, najbardziej utkwiła mi jednak w pamięci ta ze zrealizowanego przez kilku młodych reżyserów filmu "Stacja Warszawa", który wciąż nie znalazł dystrybutora; nie wiadomo więc, czy w ogóle trafi na kinowe ekrany.
- Mam nadzieję, że trafi, bo to bardzo fajne kino. Ze świetną obsadą,zdjęciami, których autorem jest Arek Tomiak i nowoczesną narracją. Film jest bardzo ciekawym projektem. Został wyreżyserowany przez pięciu debiutantów. Oglądałem "Stację Warszawa" na festiwalu w Ińsku, festiwalowa publiczność "zatopiła" się w tym filmie, śledziła losy bohaterów a potem długo i gorąco dyskutowała na temat tego, co zobaczyła. To dobre kino. Cieszę się, że wystąpiłem w tym projekcie.
Wydaje mi się, że pańska scena z kieliszkami trafi do antologii polskiego kina, umieszczać ją będziemy w jednym rzędzie ze słynnymi momentami "Popiołu i diamentu", czy "Pętli" [bohater Janusza Chabiora wraca do nałogu i zamawia w barze siedem kieliszków wódki, które wypija jeden po drugim - każdy jest dedykowany kolejnym bramkom w spektakularnym zwycięstwie polskich piłkarzy w meczu z Haiti na mundialu w 1974 roku - przyp.red.].
- Ta scena wynikła chyba z tęsknoty za dawnymi osiągnięciami polskiej piłki nożnej.
Przy takiej mnogości projektów, do jakich jest pan angażowany, ma pan jeszcze czas na wyjazdy do Norwegii?
- To bardzo fajna przygoda i ciekawa praca. Scenariusz tego serialu tworzą świetni norwescy pisarze, w tym znany w Polsce Erlend Loe [autor wydanych w Polsce powieści "Muleum" oraz "Kurt i ryba"; autor scenariusza nagrodzonego na Berlinale filmu "Białe szaleństwo" - przyp.red.]. W satyryczny sposób pokazują życie klasy średniej w Oslo. Jest w tym scenariuszu taki skandynawski realizm magiczny, odwołanie do baśni, mitów, przypowieści ludowych. Nie trzymają się przyziemnych tematów i to jest właśnie fajne w tym projekcie.
Gra pan po norwesku?
- Czasami. Mój bohater jest Polakiem, który mieszka w Norwegii już 7 lat i prowadzi w Oslo interesy. Nie wiedziałem, że w Norwegii jest tylu naszych rodaków. Są bardzo cenieni jako dobrzy, sumienni pracownicy. Wielu pracuje w budownictwie i z tego, co słyszałem, mają bardzo dobrą opinię. We wrześniu odbywał się tam wielki maraton. Tysiące biegaczy. Nagle z tego tłumu wyskakują dwie prześliczne dziewczyny "O, pan Janusz, pan Janusz, możemy sobie zdjęcie zrobić?". Ja do nich, że im przeciwniczki uciekają, a one, że "maraton jakoś dogonią a pana możemy już nie spotkać". Śmieszne to było.
Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!