Olivier Assayas: Kręcenie filmów to kwintesencja życia na krawędzi
"Jestem malarzem cieni, skrobiącym coś w kajecie rzemieślnikiem, szkicuję tylko" - mówi skromnie o sobie jeden z najbardziej znanych współczesnych francuskich reżyserów - Olivier Assayas. Jego filmy pokazywane były na najważniejszych europejskich i światowych festiwalach filmowych, od Cannes, Wenecję i San Sebastian po Toronto i Nowy Jork. Prawie wszystkie miały premierę również w Polsce. Jego najnowsza produkcja, "Podwójne życie", trafi na ekrany polskich kin 17 maja.
Olivier Assayas jako były recenzent legendarnego francuskiego czasopisma poświęconego kinu, "Cahiers du Cinéma" za każdym razem podejmuje intrygujący dialog z widzem sprawiając, że jego kolejne obrazy zdają się być jednocześnie bardzo współczesne co ponadczasowe.
Ku zdumieniu kolegów z branży, kilka lat temu dał szansę zabłysnąć w nieoczywistym repertuarze amerykańskiej gwiazdce sagi dla młodzieży "Zmierzch" - Kristen Stewart, pozwalając jej rozwinąć skrzydła w ambitniejszym kinie ("Sils Maria").
Najnowszy, świetnie przyjęty film Assayasa "Podwójne życie", to opowieść o grupie znajomych z paryskiej bohemy, którzy podczas wspólnych spotkań ochoczo wymieniają się poglądami na życie w otoczeniu nowinek technologicznych, jednak to, co najważniejsze, pozostawiają głęboko w ukryciu.
Nazywana czasem muzą twórcy Juliette Binoche - tu w fenomenalnym, autoironicznym występie, gra aktorkę serialową marzącą o rolach w kinie na miarę własnego talentu.
Magdalena Maksimiuk: Niektórzy twierdzą, że robienie filmów o intelektualistach to nie najlepszy pomysł na budowanie kariery w dzisiejszych czasach. Co pan na to? I skąd pana zdaniem takie niepochlebne opinie?
Olivier Assayas: - Moje filmy nie zawsze są o intelektualistach, ja tak o nich nie myślę. Raczej o ideach. Dzięki temu wpisują się w szerszą dyskusję o transformacji współczesnych społeczeństw. Oczywiście jedno się organicznie łączy z drugim: robiąc filmy o ideach płynnie przechodzimy do ich bohaterów, którymi niechybnie będą intelektualiści, więc koło się zamyka. Uwielbiam pokazywać postaci, którzy potrafią w wysublimowany sposób opowiadać o sobie i swojej codzienności.
- "Podwójne życie", mój ostatni film, powstał z potrzeby eksperymentowania, z potrzeby opowiedzenia o tym, czym zajmuje się niewielu twórców i niewiele dzieł. Idee stanowią przyczynek do prowadzenia debaty, a to niekoniecznie sexy temat (śmiech). Kiedy jest za dużo dialogów, widzowie skarżą się, że film jest przegadany, coś takiego nie zdobędzie ich serca, nie dzisiaj. Takie zarzuty słyszałem nawet pod adresem "Avengersów" (śmiech).
Czy sprawia panu przyjemność podejmowanie gry z publicznością, rzucanie jej wyzwania i inspirowanie do zadawania trudnych pytań?
- Tego dotyczy sztuka w ogóle, nieprawdaż? Nasz stosunek do dzieła sztuki czy książki obejmuje tak naprawdę wiele płaszczyzn. Coś w takiej relacji dostajemy, ale coś musimy też oddać. Jestem gorącym orędownikiem tej idei.
Oglądanie pana filmów jest niczym śledzenie rozwoju ludzkiego doświadczenia w różnych szerokościach geograficznych, w różnych konfiguracjach.
- Bardzo często zastanawiam się nad ludzkim doświadczeniem, ale przyzna pani, to dość szerokie ujęcie, by dało się je opisać w kilku zaledwie zdaniach. Dla mnie najistotniejsze jest uchwycenie różnych warstw tego doświadczenia - odbywającego się na styku świata materialnego, wyobraźni, fantazji, snów i świadomości.
Jak w ideę uchwycenia tych wszystkich warstw i momentów wpisuje się język? Dialog? Jak na olbrzymią ilość tekstu do zapamiętania i przekazania reagują aktorzy, których pan zaprasza do współpracy?
- To oczywiście zależy od sceny i aktora. Niektórzy czują się lepiej improwizując. Inni potrzebują zakorzenienia, ramy, w której mogą się swobodnie poruszać.
- Pracując nad "Podwójnym życiem" kilka razy udało się moim aktorom mnie szczerze zadziwić. Myślałem, że będzie dużo więcej improwizacji. Ostatecznie okazało się, że niemal cały scenariusz znalazł się w gotowym filmie. Dialogi piszę seriami, bo dla mnie zabawy językiem to jeden z najważniejszych elementów pracy. Ale takie seryjne dialogi to też problem, bo aby film nie był nudny czy przegadany trzeba też bardzo pilnować tempa, jak w muzyce!
Jak na to pańskie nastawienie do języka, formy i ramy reagowali aktorzy w "Podwójnym życiu", z Juliette Binoche i Guillaume'm Canetem na czele?
- To są asy! Oczywiście ich obecność jest dla filmu kluczowa. Zawsze daję moim aktorom dużo swobody i wolności. Nasza praca musi mieć sens, nie możemy się wzajemnie ograniczać. Oni wypełniają marną powłokę papierowych bohaterów mięśniami, krwią, materią. Fizyczność, obecność są dużo bardziej istotne niż jakieś tam gryzmoły na papierze.
- Ja jestem malarzem cieni, skrobiącym coś w kajecie rzemieślnikiem, szkicuję tylko. Postaci pojawiają się żywe i prawdziwe właśnie dzięki Juliette, Guillaume'owi, Vincentowi Macaigne. To oni ładują je emocjami i sprawiają, że suche zdania wydają się naturalne, zwyczajne, zabawne.
W pana dialogach mnóstwo jest czarnego humoru. Doskonale pamiętamy najlepsze jego przejawy na przykład w kontrowersyjnym "Personal Shopper" z Kristen Stewart. Poza tym pana filmy wydają się funkcjonować poza wszelkimi ustalonymi gatunkami. Jak to się robi?
- Za każdym razem staram się odnaleźć najlepsze instrumentarium do konkretnej historii. Mieszam gatunki o ile jest mi to potrzebne, konstrukcji filmoznawczych używam więc według uznania, utylitarnie. Nie podobają mi się ograniczenia, staram się nie traktować tak narzędzi, które pomagają mi stworzyć coś własnego, autorskiego. Ustalam własne reguły.
Wobec tego musi pan uwielbiać ryzyko.
- Oczywiście, kręcenie filmów to kwintesencja życia na krawędzi! Jeśli się tego nie robi, jest się zwykłym nudziarzem. Trzeba się wciąż poruszać, próbować nowych rzeczy, podejmować wyzwania, inaczej to wszystko w ogóle nie ma sensu. Interpretacja i reinterpretacja to chyba słowa klucze. Albo wytrychy (śmiech).
Claire Denis dopiero co nakręciła film science-fiction "High Life". Pan cały czas próbuje nowych rzeczy, wymykających się klasyfikacjom. Może science-fiction to by było coś dla pana?
- Byłoby cudownie! Rozmawialiśmy o tym z Claire bardzo dawno temu. Jedna z naszych długich rozmów o życiu i sztuce dotyczyła właśnie gatunku science-fiction, na który oboje byliśmy swego czasu mocno zafiksowani. Planowaliśmy wybudowanie w studio filmowym ogromnego statku kosmicznego i potem zamierzaliśmy oboje nakręcić wokół niego i z nim w roli głównej swoje filmy. Każdy inny, choć statek byłby ten sam.
- Z czasem ja zacząłem się coraz bardziej oddalać od tego pomysłu eksplorując złożoność ludzkiego charakteru, a Claire w końcu dopięła swego. Tak, z Claire potrafimy wciąż toczyć niekończące się dysputy. Myślę, że jeszcze mnie namówi do powrotu do tego naszego pomysłu z zamierzchłej przeszłości! (śmiech)
Jako jeden z pierwszych europejskich reżyserów dał pan szansę gwieździe sagi "Zmierzch" Kristen Stewart, akurat w momencie, gdy rodziła się w niej niezależna siła i świadomość. Kiedy pojawiła się w "Sils Maria" wiadomo było, że to nie tylko ładna buzia i obyczajowe skandale. Jak udało się panu wyczuć potencjał tej aktorki? Po raz kolejny - sporo pan ryzykował.
- Dzisiaj to już w miarę oczywiste, ale kiedy w 2014 roku kręciliśmy "Sils Maria", obecność aktorów i aktorek w mediach społecznościowych na ogromną skalę dopiero zaczynała być tak widoczna. Zwróćmy uwagę, że dziś nie jest się tylko aktorem na planie, ale trzeba naprawdę ciężko pracować także i poza nim. To praktycznie druga praca, która potrafi dać w kość. Moim zdaniem wszystko zależy od tego, jak się do tego podchodzi.
- Są ludzie, którzy żywią się zainteresowaniem mediów i nie mogą oddychać bez aparatu wycelowanego w ich twarz. Są też i tacy, którzy wykorzystują takie zainteresowanie do innych celów. Kristen jest bez wątpienia jedną z takich osób. Używa swojej sławy, statusu ikony mody i kontraktów z różnymi słynnymi markami po to, by zyskać wolność na innych polach, przede wszystkim w kinie. Podejrzewam, a podejrzenie to graniczy z pewnością, że gdyby nie reklama dla Chanel, nie mogłaby wziąć udziału w kilku bardzo małych, ale artystycznie spełnionych perełkach. Takie kontrakty sprawiają, że Kristen ma luksus wybierania skromnych projektów, sama wspiera niezależne produkcje i chętnie angażuje się społecznie.
Kristen Stewart nie ma zwykle zbyt dobrej prasy, ale w pana karierze też bywały filmy, które nie cieszyły się świetnym przyjęciem. Z drugiej strony wiele z nich było uznanych za arcydzieła. Odczuwa pan presję dobrej recenzji? Jak radzi pan sobie z krytyką?
- Jasne, że nie zawsze dostaję dobre recenzje, ale dla mnie cały ten mechanizm oceny jest bardzo interesujący. Sam pisałem swego czasu o filmach, więc dialog z widzem nie jest mi obcy. Każdemu twórcy jest też moim zdaniem bardzo potrzebny. W dzisiejszych czasach to się wszystko trochę pokomplikowało ze względu na liczbę recenzentów. Są ich dziś miliony! Wystarczy tak naprawdę napisać krótkiego tweeta i już, gotowe. Nasze zdanie ruszyło w świat.
- Szczerze mówiąc, nie czytam już tak dużo recenzji swoich filmów jak kiedyś. Wydaje mi się, że krytyka mimo wszystko w pewnym stopniu wpływa na moją inspirację. Jeśli czytam słabe recenzje, niespecjalnie się nad tym zastanawiam i na pewno nie biorę ich do siebie, jednak mam wrażenie, że gdzieś podprogowo złe słowo we mnie zostaje. Na tego rodzaju lęki nie mogę sobie pozwolić.
Luca Guadagnino, reżyser "Tamtych dni, tamtych nocy" i "Suspirii" też zaczynał jako dziennikarz filmowy. Czy sądzi pan, że taka przeszłość zmienia perspektywę?
- Jeśli o mnie chodzi, to nazwałbym się wyznawcą teorii sztuki, niekoniecznie filmoznawstwa. Generalnie jest dla mnie ważne, by rozwijać w sobie jakąkolwiek myśl, ideę. Trzeba być na czasie i wiedzieć, co się dzieje na świecie, bo nigdy nie wiadomo, z której strony nadejdzie inspiracja. Moje przygotowanie filmoznawcze na pewno sprawiło, że jestem wyposażony w niezbędne narzędzia, że mam pewną ramę, po której mogę się swobodnie poruszać. Ale cała reszta to już kwestia wyobraźni i ciężkiej pracy. No i oczywiście szczęścia.
Rozmawiała Magdalena Maksimiuk