Olaf Lubaszenko: Prawdziwi mężczyźni mogą płakać
- Teraz ludzie są nastawieni do mnie przyjaźniej, nawet autorzy anonimowych komentarzy w internecie - mówi Olaf Lubaszenko, pytany o to, jak Polacy zareagowali na jego biografię. Na kartach książki "Chłopaki niech płaczą" opowiada m.in. o swoich problemach zdrowotnych.
Okładkę książki zdobi bardzo oryginalne zdjęcie. Jaka jest jego historia?
Olaf Lubaszenko: - To zdjęcie wykonano podczas sesji, jaką zorganizowano przy okazji wywiadu dla "Newsweeka". Przyznałem się w nim do tego, że cierpiałem na depresję i zmagam się z różnymi problemami zdrowotnymi. Wcześniej milczałem na ten temat. Publikacja okazała się być wstępem do książki. Nie miałem wpływu na wybór zdjęcia. Jedynie je zaakceptowałem. Uważam jednak, że jest w porządku. Na zdjęciu mam trochę prowokacyjny wyraz twarzy, ale, mam nadzieję, nie wyglądam na aroganta. Uwagę zwracają też moje okulary. W pewnym sensie odgradzają mnie od świata.
Czy prawdziwi mężczyźni mogą płakać? Czy często się pan wzrusza?
- Oczywiście mogą płakać, bo skoro walczymy o równouprawnienie, to walczmy o nie konsekwentnie. Jeśli zdarza mi się uronić łzę, to zwykle dzieje się to w okolicznościach artystycznych albo sportowych - kiedy piłkarze wygrywają z Niemcami, albo kiedy szczypiorniści strzelają bramkę Hiszpanii w ostatniej sekundzie meczu o brązowy medal mistrzostw świata.
Czy łatwo wydobywa pan z pamięci obrazy z przeszłości?
- Podczas tworzenia tej książki przypomniałem sobie wiele faktów z przeszłości. Pierwsze dwa, trzy spotkania były takim wstępem do głębszej rozmowy. Potem w mojej pamięci otworzyły się przestrzenie, których istnienia nawet nie podejrzewałem.
W książce, która ma format wywiadu-rzeki, rozmawia pan z dziennikarzem Pawłem Piotrowiczem. Kiedy się poznaliście?
- Poznaliśmy się rok wcześniej przy okazji wywiadu. To była dla mnie wartościowa rozmowa. Uznałem, że pomysł, by to on został współautorem książki, jest dobry. Moim zdaniem atutem Pawła jest to, że nie jest członkiem naszego środowiska. Nie jest aktorem, ani dziennikarzem na co dzień piszącym o filmie. Nie był kimś, kto miał wyrobione zdanie na każdy temat, o którym mieliśmy rozmawiać. Pewnych rzeczy dowiadywał się w trakcie i chciał się ich dowiedzieć. To było dla mnie dużą wartością.
Co skłoniło pana do tego, by podjąć pracę nad książką?
- Czułem duży niedosyt, jeśli chodzi o możliwość komunikacji z publicznością, z czytelnikami, widzami. Ubolewam nad tym, w jaki sposób znane osoby przedstawiane są w tabloidach i portalach plotkarskich. Publikacje na nasz temat często mijają się z prawdą i mają karykaturalną formę. Inna kwestia - ta książka była podróżą w głąb siebie, była szansą na zrozumienie samego siebie. Instynktownie czułem, że taka rozmowa jest mi potrzebna. Teraz czuję się lepiej.
Czy spotkał się pan z jakimiś ciekawymi reakcjami osób, które przeczytały książkę?
- Już kilka razy podchodzili do mnie ludzie i pytali o sprawy związane ze zdrowiem, np. zaburzeniami nastroju, cukrzycą i otyłością. Kierowałem ich do specjalistów. Teraz ludzie są nastawieni do mnie przyjaźniej, nawet autorzy anonimowych komentarzy w internecie. Wiedzą, że stan, w jakim się znalazłem, nie był efektem np. obżarstwa, pijaństwa czy arogancji wobec widzów.
Czy w trakcie pracy nad książką dowiedział się pan o sobie czegoś nowego?
- Paru rzeczy, na przykład tego, że miewam silną wolę. Wywiad powstawał w znakomitej pizzerii, która mieści się obok mojego warszawskiego mieszkania, na Lesznie. Mimo że odbyliśmy tam 30 rozmów, nie zjadłem ani jednej pizzy.
Jakie książki biograficzne zabrałby pan na bezludną wyspę?
- Fascynujące są biografie niechlubnych bohaterów lat 30-tych i 40-tych, zarówno po stronie niemieckiej, jak i radzieckiej. Ale na bezludnej wyspie lepiej sprawdziłaby się książka o kimś z pozytywną energią, np. o Einsteinie, Twainie czy Dickensie.
Rozmawiał Andrzej Grabarczuk