Reklama

Nieprzeciętna uroda, seksowny głos. W latach 70. i 80. podbijała polskie kino

Talent, nieprzeciętna uroda oraz charakterystyczny, zachrypnięty głos - to atrybuty, które uczyniły z Ewy Szykulskiej jedną z najpopularniejszych polskich aktorek lat 70. i 80. XX wieku. Niedawno na ekrany kin trafiły dwa filmy z jej udziałem - "Uwierz w Mikołaja" i "Powstaniec 1863". "Czuję się stara i mało potrzebna. Od lat oswajałam własne zanikanie" - mówi otwarcie 74-letnia gwiazda polskiego kina.

Talent, nieprzeciętna uroda oraz charakterystyczny, zachrypnięty głos - to atrybuty, które uczyniły z Ewy Szykulskiej jedną z najpopularniejszych polskich aktorek lat 70. i 80. XX wieku. Niedawno na ekrany kin trafiły dwa filmy z jej udziałem - "Uwierz w Mikołaja" i "Powstaniec 1863". "Czuję się stara i mało potrzebna. Od lat oswajałam własne zanikanie" - mówi otwarcie 74-letnia gwiazda polskiego kina.
Ewa Szykulska /Źródło: AIM

Ewa Szykulska - aktorka filmowa, teatralna, telewizyjna. Popularność zyskała w latach 70. i 80. XX wieku, dzięki rolom w produkcjach filmowych takich, jak "Hydrozagadka", "Samochodzik i templariusze", "Dziewczyny do wzięcia""Kariera Nikodema Dyzmy""Vabank", "Jan Serce". Wystąpiła w wideoklipach nagranych przez Skaldów do piosenek "Wszystko mi mówi, że mnie ktoś pokochał" (1968) i "Prześliczna wiolonczelistka" (1969). Związana z wieloma warszawskimi teatrami. Ostatnio zagrała w serialu "Agent", komedii "Uwierz w Mikołaja" i dramacie "Powstaniec 1863". Jej pierwszym mężem był reżyser Janusz Kondratiuk, drugim - inżynier Zbigniew Pernej, który zmarł w grudniu 2021 roku.

Reklama

Ogląda pani czasem stare filmy, w których pani grała?

- Lata całe nie oglądałam. Nie dlatego, żebym w jakiś szczególny sposób siebie nie akceptowała, po prostu nie ciągnęło mnie. Ale teraz czasami do nich wracam. Nie odrzucają mnie te rzeczy, które nakręciłam. Ale dzisiaj patrzę na to, jakbym to nie była ja, tylko jakaś inna kobieta, która wyglądała jak Ewa, mówiła moim głosem. Obca osoba, ale przyglądam się jej z dużą sympatią i rzadko ją karcę.

Pół Polski kochało się w pani po filmie "Pan Samochodzik i templariusze". Mężczyźni szaleli na pani punkcie, kobiety odsądzały od czci za to, że zbyt prowokacyjnie wyglądała pani na ekranie. Łatwiej być urodziwą?

- Co za pytanie? Dużo łatwiej. Można oczywiście różnie reagować, zżymać się, akceptować, uśmiechać, ale łatwiej się żyje, jak jest się otoczoną wianuszkiem adoratorów. Bardzo to pomaga. Chociaż ja jakoś specjalnie nie byłam w sobie zakochana.

Urodziwe kobiety gorzej znoszą starzenie?

- Kiedy czas zabierze urodę, pozostaje wszystko to, co istnieje poza urodą. Janusz Kondratiuk, mój pierwszy mąż, wskazywał na starsze koleżanki aktorki i mówił, że jak dorosnę i będę tak samo mądra, to wtedy stanę się prawdziwą kobietą. W tym zawodzie trudno starzeć się z godnością. Ludzie mają o nas pewne wyobrażenia i nie chcą z nich zrezygnować, dlatego reagują ze zdziwieniem: "Jak ona wygląda?", "Ale się zestarzała".

- Mężczyźni mają trochę łatwiej, ale też się z tym mierzą. Kojarzy pani Jacka Wszołę? Jakiż on był przystojny! Do szaleństwa piękny. Uroda męska nie jest dla mnie rzeczą istotną, niemniej on był takim mężczyzną, że nie sposób było się w niego nie wpatrywać. I dlatego dużo boleśniej się zestarzał dla oka niektórych pań niż ci mniej przystojni w młodości.

- Urodziwe kobiety mają jeszcze gorzej. Ileż to było różnych komentarzy o Ani Dymnej?! To zderzenie świata realnego i tego z dawnych filmów jest trudne. A jak ja się zestarzałam? Myślę, że dosyć boleśnie. I nie mówię teraz o swoich odczuciach, tylko o tych, którzy mnie obserwują przez dziesiątki lat. Kiedyś niewątpliwie byłam estetyczną kobietką, dziś jak jest, każdy widzi. Ale kiedy świat oszalał na punkcie poprawiania urody i dał nam różne możliwości, nigdy nie wpadłam na pomysł, żeby majstrować przy swoim wyglądzie. To w ogóle nie leży w moim charakterze. Choć czasami patrzę w lustro, to nie jest mi wesoło. Ale żyję, uśmiecham się i staram się być przynajmniej przez momenty szczęśliwa.

- Widzę, że z niektórymi koleżankami czas obchodzi się dużo łagodniej niż ze mną. Niedawno zagrałam w takiej komedii "Uwierz w Mikołaja" i tam na planie spotkałam się z Elą Starostecką. Jak ona cudownie wygląda! Drobna, filigranowa dziewczynka. Patrzyłam na Elę, która wyglądała jakby przed sekundą zeszła z planu w "Trędowatej" i sama poczułam się jak w bajce.

Ten film ma w sobie niezwykłe ciepło i czar. Chyba w żadnym polskim filmie nie zgromadzono tak wielu starszych aktorek i aktorek.

- Bardzo żałuję, że nie mogłam być na premierze, zdrowie mi nie pozwoliło. Naprawdę, z prawdziwą rozkoszą zagrałam w "Mikołaju". Bardzo to było odświeżające, cudowne, że nie tylko młode dziewczyny zapełniły ekran. Byliśmy za to my, delikatnie starsi, z filmowego domu seniora "Happy End". Mówię o tym filmowym domu starców nie złośliwie, tylko pieszczotliwie. Zobaczycie, że jak powymieramy, to będzie wam smutno - przynajmniej przez parę minut. Teraz, kiedy o tym mówię, uświadomiłam sobie, że Maciek Damięcki, który razem z nami grał, zmarł pod koniec ubiegłego roku. Ostatni raz spotkaliśmy się z Maćkiem na badaniach w tym samym szpitalu. Co chwilę słyszę, że ktoś z nas odszedł. Ostatnio straciłam najbliższe mi osoby, ukochaną młodszą siostrę, męża, zostałam sama. Czuję się stara i mało potrzebna.

Trochę pani teraz kokietuje z tym wiekiem. W filmowym domu starców była pani jedną z młodszych pensjonariuszek.

- Teresa Lipowska co chwilę przypominała nam, że jest z nas najstarsza (śmiech). Ale w pewnym wieku to już nie ma znaczenia, te pięć lat w jedną stronę czy dekada w drugą. Kiedy zaczyna szwankować nasza głowa, jak zaczyna brakować nam słów, jak nogi gorzej nas noszą, to na początku przyglądamy się temu ze zdziwieniem, nie wiemy, dlaczego tak się dzieje. Ale w którymś momencie dociera do nas, że to jednak jest starość. Najpierw się przed nią bronimy. Kiedyś zastanawiałam się, dlaczego w sklepie ludzie mi proponują: "A może pomóc pani przenieść torbę do samochodu?". Nawet trochę złościłam się: "Cholera jasna, to tak widać?!". Cóż, widocznie widać. Dziś uśmiecham się i nie mówię: "Och nie, nie trzeba", tylko korzystam z pomocy, jeżeli rzeczywiście jej potrzebuję. Przyzwyczajam się. Od lat oswajałam własne zanikanie. Nie boleję nad tym, nie płaczę, nie uskarżam się, tylko stwierdzam, że tak jest i cześć.

Co znaczy "oswajam własnego zanikanie"?

- Przyzwyczajamy się, że nie zwracamy na siebie uwagi, tak jak dawniej, nie budzimy już tego zainteresowania, chyba, że niezdrową ciekawość. Jak mówiła Kryśka Sienkiewicz: "Cud, że w pewnym momencie wzrok mamy coraz słabszy, bo nie patrzymy z takim wstrętem w lustro". Zawsze chciałam grać role dojrzalszych osób, niż byłam w danym momencie. Chyba poprzez role oswajałam czas. W realnym życiu też lubiłam sobie dodać trochę lat. Miałam taką zabawną historię. Kiedyś było modne, żeby chodzić z koleżankami do łaźni miejskiej. Po kąpielach polegiwałyśmy sobie na leżankach, popijając mocno osłodzoną herbatę z cytryną. Można było też wziąć masaż. Ja też się na to zdecydowałam. Pamiętam, że pochyliła się nade mną wąsata masażystka z dużym biustem i zapytała: "Ile ma lat?". Zdrętwiałam, zrozumiałam, że jest niedobrze, więc na wszelki wypadek dorzuciłam sobie prawie dekadę. Popatrzyła na mnie i mówi: "No nie, jak na swój wiek to nieźle zakonserwowana".

Znów pani kokietuje. Janusz Kondratiuk, pani pierwszy mąż mówił, że ma pani "najgładsze ciałko na świecie".

- To prawda, tylko kiedy to było? Mama nauczyła mnie dbać o ciało. Robiła specjalną miksturę - z sody kuchennej, cytryny i oleju lnianego. Cóż, teraz zrobiło się koszmarne z różnych powodów. Godzę się z tym, bo nie ma wyjścia. Pierwsze są zmarszczki cudowne, a potem ruina. I co można na to poradzić? Uśmiech tylko zostaje.

Życie jest podróżą. Niektórzy podróżują krótko i intensywnie, inni wolą podróżować wolniej, ale spokojniej.

- A nie można długo i intensywnie? Każda podróż się kiedyś kończy, ale przecież droga jest ważniejsza niż cel. Tylko trzeba ją umieć umiejętnie wykorzystać. Ciekawe, ale w filmach pamiętałam wszystko, co wydarzyło się, zanim padł pierwszy klaps.

Lubiła pani podróżować?

- Bardzo. Całe życie w jakimś wirze, w ruchu. Niedawno obejrzałam zadziwiający dokument o Tony Haliku. On wyrobił sobie przymus podróży. Coś takiego w tym było, że zaczęłam to traktować jako podróże na pokaz. Dobrze, że obejrzałam ten film dopiero teraz, a nie kilkadziesiąt lat temu. (...)

Jakie ma pani wspomnienia z domu rodzinnego?

- Cudowne. Długo byłam traktowana jak dziecko, otoczona opieką mamy, taty, różnych babć i ciotek. Dopiero, kiedy zdałam na studia, zostałam spuszczona ze smyczy. Ale gwałtownie nie nadużywałam tej wolności, chociaż oczywiście bardzo mi się spodobało, że mogę sama decydować o tym, w którą stronę pójdę. Ale nawet kiedy już się wyprowadziłam, to całe życie wracałam do rodzicielskiego domu. Do dzisiaj mam to mieszkanie. Potem oczywiście były różne domy, mieszkania, w których żyłam ze swoimi mężczyznami, bo jakoś tak się składało, że całe życie byłam w związku.

Nigdy nie była pani sama?

- Dopiero teraz, odkąd odszedł mój mąż, jestem sama. Cały czas próbuje uspokoić emocje. Różnie mi to wychodzi... Byliśmy razem 44 lata. Wcześniej miałam dość intensywne życie uczuciowe. Ale generalnie uważam, że miałam bardzo dużo szczęścia do swoich panów. Uczyłam się od nich życia, a jak próbowali dowodzić mną zbyt agresywnie, to wtedy zmieniałam faceta. Wydaje mi się, że to ja chyba ich wybierałam, a może to oni mnie? Wspomnienia sprawiają, że od razu się uśmiecham. Przyznam się, że byłam całkowicie nieprzyzwyczajona, żeby być sama, bo moi faceci byli także "moimi ochroniarzami", w najlepszym tego słowa znaczeniu. (...)

I jak pani sobie radzi w obecnym życiu?

- Raczej marnie. Ale mam przyjaciół, którzy mnie nawiedzają, pomagają i jest wspaniale. Natomiast nie ma się do kogo przytulić, brakuje dotyku, wtulenia się w ukochany siwy łeb mojego męża. Tak dobrze jest mieć do kogo mówić: "moja stara, mój stary", jak w filmie Andrzeja Kondratiuka.

Na szczęście ma pani zawód, który można wykonywać bez względu na wiek.

- Lubię sobie poaktorzyć. Całe życie mówiłam, że lubię grać epizody. Niektórzy koledzy tego nie cierpią, uważają, że im nie wypada, ale ja lubię rzeczy maleńkie. To fantastyczne, że przywitamy się z widzami, nie zdążymy powiedzieć "do widzenia" i już nas nie ma. Ze mną w filmach było podobnie. A jeszcze jakimś dziwnym trafem bardzo często podobno zapadam w pamięć. No i epizody są świetne dla starszych aktorów, przynajmniej człowiek się nie zmęczy.

Jak pani wypełnia dzień?

- Robię wszystko, żeby się poruszać, w sensie dosłownym także. Pracuję zrywami. Całe życie tak robiłam. Zawsze pracowałam do upadłego, a potem odpoczywałam. Inna sprawa - i to jest wkurzające w tej starości, że teraz te same czynności wymagają znacznie więcej czasu, od kąpieli pod prysznicem do założenie butów, wyprowadzenia samochodu, do szczęśliwego momentu, że już można usiąść w kawiarni na krzesełku. Zresztą nie uważam, żeby siedzenie i myślenie było czasem straconym.

Robi pani plany na przyszłość?

- Nie robię. Nie miewam marzeń o zagraniu wymarzonej roli. Raczej wiedziałam, w czym nie chcę zagrać. Odmawianie wcale nie jest takie proste. Wszystko to jest bardziej skomplikowane, niż się nam wydaje.

Ale podobno uparła się pani, żeby zagrać w "Dziewczynach do wzięcia"?

- To co innego, prapoczątek wszystkiego. Cóż, z reżyserem spaliśmy w jednym łóżku, to było prostsze. Trochę to brzmi bez sensu, ale tak było. Kiedy jesteś żoną reżysera, to ma to różne konsekwencje. Zawsze są jakieś antypatie, sympatie, animozje. Ludzie, którzy nie lubili Janusza Kondratiuka, nie chcieli też pracować ze mną. Kondratiuk był silnym mężczyzną, próbował mnie formować. Pamiętam, jaki był niezadowolony, kiedy robiłam coś, czego on nie chciał. Kiedyś kręciliśmy film, a w tym samym czasie Stefan Bratkowski robił do telewizji "Pierwszy dzień wolności". Wspaniała obsada: Seniuk, Gajos, Kamas, Wołłejko. Bardzo chciałam w tym zagrać, w tajemnicy przed Kondratiukiem jeździłam na próby. Kiedy się dowiedział, oczywiście się wściekł, że znikam mu z planu, a mam być tylko do jego dyspozycji. Bo przecież odkąd jesteśmy razem, mamy wspólne plany, a ja zadecydowałam sama.

A kiedy grała pani u jego brata Andrzeja Kondratiuka, nie był zły?

- Wtedy było cudownie. Oni byli o siebie zazdrośni, ale bardzo się cenili i wspierali.

Pani drugi mąż, z którym była pani 44 lata, był inżynierem.

- Był człowiekiem z zupełnie innego środowiska, co też było mi potrzebne, żeby to nie było cały czas monotematycznie, że jesteśmy w filmie, teatrze, że obracamy się tylko w tym samym ludzkim kręgu. Potrzebne mi było takie zwyczajne życie. On był moim głębokim oddechem. Przez całe życie stał pół kroku za mną, jak był potrzebny, zawsze się zjawiał, wspierał, doradzał, po prostu był. Istniało między nami coś takiego, jak wzajemne uzależnienie emocjonalne. Podstawa wszystkiego. Czasem wkładam jego sweter i czuję się tak, jakby był obok. Jeszcze nie potrafię się pozbyć z domu rzeczy męża. Może nigdy tego nie zrobię? (...) Nigdy mi nie przeszkadzała samotność we dwoje czy milczenie we dwoje, jeśli to miało miejsce. Już od kilkudziesięciu lat gadam do siebie. Jak miałam 10, 12 lat ojciec z siostrą na spacerach szli z przodu i rozmawiali, a ja z tyłu człapałam, milcząc, albo mówiłam do siebie. To mi zostało. Ale nie, żebym tak bardzo lubiła słuchać swojego głosu.

Głos ma pani bardzo charakterystyczny.

- Plotkowano, że za dużo piję, bo jak się jeszcze doda do tego te moje wory pod oczami, które miałam od zawsze, to jak można nie pić? A to jest genetyczne. Moja mama i siostra też miały gdzieś w tembrze podobne tony, tylko troszkę na innych wysokościach. Jednak to palenie trochę mi głos obniżyło. Nie mówiąc o tym, że miałam dwie operację na strunach głosowych.

W aktorstwie pani głos nie przeszkadzał?

- Już na egzaminach kazano mi zaliczyć wizytę u laryngologa. Okazało się, że moje struny głosowe są inaczej zbudowane niż zwykle - po prostu są krótsze. Mnie mój głos nie przeszkadzał, zdawałam sobie sprawę, że jest inny. To trochę tak jak długością włosów. W moich czasach chłopcy mieli krótkie włosy, dziewczynki warkoczyki. W dzieciństwie często mówili do mnie: "chłopczyku", bo miałam krótko ścięte włosy. Potem zwracali się: "kawalerze", a później: "proszę pana", zwłaszcza przez telefon. Teraz zresztą też się to zdarza. Kocham to. Zwłaszcza, jeżeli ktoś dzwoni, żeby mi coś sprzedać.

Interesuje się pani światem za oknem? Polityka panią obchodzi?

- Trudno się nie interesować. Żyjemy w wielkim chaosie. Polityka nas oblepia. A ja chciałabym mieszkać w bardzo nudnym kraju, takim jak na przykład Szwajcaria. Ale żeby ta Szwajcaria była tutaj, w tej szerokości geograficznej i żeby ten nasz teatr nie był taki dramatycznie dramatyczny, tylko klasycznie rozważny i odważny.

Nic nie wskazuje na to, żeby zrobiło się nudno.

- Boże, ale czy wolno mi pomarzyć?

Ma pani jakieś plany?

- W tej chwili nie mam żadnych propozycji filmowych, zero zainteresowania. Natomiast mam propozycje teatralne, ale tu najczęściej mówię "nie". Zdaję sobie sprawę, że chyba nie dałabym rady dwie godziny szaleć na scenie. Fizycznie, bo aktorsko sobie poradzę. Ostatni raz grałam na scenie dwa lata temu, bardzo brakuje mi teatru. Teraz leżą u mnie dwa teksty, cudowne role. Scena jest magią, uruchamia się w człowieku jakiś piąty bieg i dopóki kurtyna nie opadnie, to jakoś nadludzkim wysiłkiem człowiek wszystko wytrzymuje. Zastanawiam się, jeszcze nie wiem, co zrobię. Zobaczymy - czy się jeszcze zobaczymy. I czy publiczność miałaby ochotę mnie zobaczyć?

Rozmawiała Iza Komendołowicz

PAP life
Dowiedz się więcej na temat: Ewa Szykulska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy