Reklama

Nie jestem starym pierdołą

Wielki polski aktor Andrzej Seweryn w 2006 roku zadebiutował jako reżyser filmowy. Na temat swego pierwszego filmu "Kto nigdy nie żył..." wybrał historię o młodym katolickim księdzu Janie (Michał Żebrowski), który dowiaduje się, że jest zarażony wirusem HIV. Film pokazuje intymną walkę głównego bohatera z chorobą, utratą wiary oraz poddaniem w wątpliwość sensu swego dotychczasowego życia (Jan pracuje z trudną młodzieżą).

O wpływie klasyki na współczesność, o filmowej Dogmie oraz o tym, dlaczego Michał Żebrowski to według twórcy "Kto nigdy nie żył..." najbardziej utalentowany polski aktor, w rozmowie z Tomaszem Bielenia opowiedział Andrzej Seweryn.

Reklama

Chciałbym rozpocząć naszą rozmowę nie od najbardziej oczywistego pytania, jakie nasuwa się jeszcze przed oglądnięciem "Kto nigdy nie żył..." - czyli dlaczego wziął się Pan za reżyserię filmową - tylko od pytania o wybór Polski na miejsce jego realizacji. Nie byłoby panu łatwiej nakręcić go we Francji?

Andrzej Seweryn: Nie zrobiłem tego filmu we Francji, bo żaden francuski producent nie znał scenariusza, ani też nikt nie zaproponował mi tam zrobienia czegoś podobnego. Powód jest prosty - żaden francuski producent nie byłby prawdopodobnie zainteresowany taką wizją polskiego księdza. Myślę też, że ten film ma większą wagę w Polsce, niż miałby we Francji. Tam byłby traktowany jako pseudo-skandalizujący, byłby potwierdzeniem pewnych manipulacji, których tamtejsze media dopuszczają się wobec instytucji kościoła katolickiego.

Moim zdaniem w Polsce nie będzie on odbierany jako film skandalizujący, bo nie jest to jego celem, ale jako film proponujący pewną refleksję na temat miłości, cierpienia i odpowiedzialności. Uważam natomiast, ze jestem w stanie zrobić film we Francji, jestem do tego przygotowany.

Podczas festiwalu w Moskwie, gdzie wyświetlany był "Kto nigdy nie żył...", znalazły się głosy uznające ten obraz za ostentacyjną, agresywną propagandę katolicką.

Andrzej Seweryn: Była to wypowiedź marginesowa; ja znam dziesiątki innych opinii o tym filmie ze strony Rosjan i na szczęście ta jedna wypowiedź nie została potraktowana jako reprezentatywna, bądź przeważająca wśród Rosjan.

Dla kogo nakręcił Pan ten film?

Andrzej Seweryn: Realizując go nie myślałem o jakiejś konkretnej grupie społecznej, religijnej, zawodowej czy wiekowej. Ja po prostu opowiedziałem historię, która została napisana przez Macieja Strzebmosza i Jolantę Hartwig-Sosnowską, i tyle. Oczywiście, skoro pokazuję grupę młodzieży, to chciałem to zrobić w sposób nie-sztampowy, ale jednocześnie prawdziwy. Stąd pewne elementy w filmie, które przybliżają młodemu widzowi naszych bohaterów.

No, ale to tylko jeden z elementów - oprócz tego są też w filmie inne, o których trudno powiedzieć, że są skierowane tylko do młodzieży.

Mówiąc o filmie "Kto nigdy nie żył.." użył pan takiego sformułowania, że jest Pan w "służbie tego, kto wcześniej napisał tekst". Wspomniał Pan też, że wziął się za reżyserię, aby wziąć większą odpowiedzialność za dzieło filmowe. Kim jest więc reżyser - wykonawcą wizji scenarzysty czy pełnoprawnym autorem swego dzieła?

Andrzej Seweryn: Mówiąc to chciałem jedynie zasygnalizować, że będąc reżyserem filmowym, jednocześnie żywię szacunek dla osoby, która jest u źródeł projektu, która wymyśliła historię. Po drugie, publicznie często powtarzam za moim mistrzem, Andrzejem Wajdą, że jeżeli film jest sukcesem, to jest to zasługa całego zespołu, a jeśli jest klęską - to jest to wina reżysera.

A jaki jest Pana stosunek do obecnej jakiś czas temu na łamach polskiej prasy debaty na temat prawomocności ingerencji niektórych reżyserów teatralnych w klasyczne teksty sceniczne? Pytam o to, bo Pana bohater przypomina trochę postać, która realizuje pewien tekst, czyli Ewangelię. I czyni to w sposób niezbyt ortodoksyjny.

Andrzej Seweryn: Absolutna wierność autorowi nie istnieje. Był jeden autor na świecie, który nie pozwalał nigdzie wystawiać swoich przedstawień, jeśli nie są uwzględnione jego wymagania - kolor dekoracji, ruchy aktorów - chodzi o Samuela Becketta. I to nie skończyło się po jego śmierci, bo spadkobiercy Becketta ciągle mają prawo do ingerencji w teatralne adaptacje jego tekstów scenicznych, jeżeli przedstawienia są robione inaczej, niż życzył sobie tego autor. To jest sytuacja szczególna, choć moim zdaniem zrozumiała. Ale to jest wyjątek

Wierność Szekspirowi czy Molierowi jest pojęciem bardzo względnym. Więc reżyser nie tyle ma prawo do ingerencji, co jest do niej zmuszony. Jest to nieuniknione. Kwestia polega więc na zdrowym rozsądku, bo trudno stwierdzić, gdzie jest ta granica między wiernością a niewiernością - można się jej jedynie domyślać.

Gdy pytano Pana o to, dlaczego bohater filmu jest nosicielem wirusa HIV, a nie ma - powiedzmy - raka, odpowiedział pan, że zależało mu na oddaniu atmosfery potępienia, która wiąże się z tą chorobą. Wydaje mi się jednak, że poza jedną sceną - wizyty Jana w domu rodzinnym i przyznaniu się do choroby - tego akurat brakuje w pana filmie. Nie interesowało Pana głębsze zanalizowanie polskiej katolickiej zaściankowości?

Andrzej Seweryn: Nie taki był scenariusz, nie to było przedmiotem. Przedmiotem scenariusza był Jan, a nie świat wokół niego. Można pewnie zrobić taki interwencyjny film - i nie mam na myśli pejoratywnego znaczenia tego słowa - no, ale ja miałem inny tekst. Zgodzę się, że jeśliby w tym filmie zabrakło tej sceny obiadu u matki - to byłoby niezrozumiale. Tylko że ta scena z matką, kiedy ona - gdy dowiaduje się, że jej syn jest chory i mówi: "Jak mogłeś mi coś takiego zrobić?" - to jest właśnie ten świat, w którym AIDS funkcjonuje jako grzech i skandal.

Ja po prostu przedstawiłem to w dość skondensowany sposób

A nie korciło Pana, by samemu napisać scenariusz, który by pan później wyreżyserował?

Andrzej Seweryn: Korciło mnie, ale niewystarczająco. Nie jestem pisarzem i nie mam takich ambicji. Próbowałem kiedyś pisać wiersze i skończyło się to na 10 linijkach. Nie mam więc do siebie zaufania w tej materii i czekam na pomoc kolegów.

W Pana filmie główną rolę zagrał Michał Żebrowski, z którym miał już pan dwukrotnie przyjemność pracować wcześniej w teatrze. Co jest takiego w tym aktorze, że tak często powierza mu pan role?

Andrzej Seweryn: Po raz pierwszy zobaczyłem go w spektaklu dyplomowym "Miłość i gniew" i wtedy dostrzegłem absolutną prawdę jego słowa. Nie było w tym nic sztucznego, co często zdarza się świeżo upieczonym absolwentom szkół teatralnych. Jego słowo było pełne, prawdziwe a jednocześnie – w najlepszym tego słowa znaczeniu - teatralne. Poza tym jego ciało jest bardzo plastyczne, ma wspaniałą, zmieniającą się twarz, jest człowiekiem przystojnym - to jest też dla mnie coś istotnego.

Myślę, że w nim są niezwykłe pokłady, wielki potencjał, który nie został jeszcze wykorzystany. Ale on sam na pewno do tego dojdzie. To wszystko sprawia, że jeśli tylko będę mieć taką możliwość, to nasza współpraca będzie kontynuowana.

A pomysł ze zrzuceniem - wzorem metody Actors Studio - 15 kilogramów do roli? Czy to był Pana pomysł czy Michała Żebrowskiego?

Andrzej Seweryn: Chyba wspólnie na to wpadliśmy, w każdym razie wydawało nam się to konieczne. Wiedzieliśmy, że jakaś praca nad samym ciałem musi zostać wykonana.

W swym filmie zagrał Pan epizod, w którym wciela się w postać lekarza informującego głównego bohatera o jego chorobie. Skąd ten pomysł?

Andrzej Seweryn: To była przede wszystkim sugestia scenarzysty i producenta. Ja na początku nie myślałem o zagraniu jakiejś roli, tym bardziej, że wydawało mi się, że reżyserowanie utrudnia granie, a granie nie pomaga reżyserii. Natomiast jestem zadowolony z tej sceny.

Znany jest Pan z podejmowania wielkich, klasycznych tematów teatralnych. Czy wierność klasyce nie osłabia przypadkiem zainteresowania współczesnością?

Andrzej Seweryn: W najmniejszym nawet stopniu! Nie wydaje mi się, żeby słusznym było robienie ze mnie jakiegoś konserwatysty, zaślepionego tradycjonalisty, osoby, która odwraca się od współczesności. To prawda, że powiedziałem kiedyś publicznie, że nie interesuje mnie współczesność, ale wyznałem to w kontekście rozmowy o współczesnym teatrze interwencyjnym. I rzeczywiście taki teatr mnie nie interesuje.

Robią to lepiej ci, którzy w taki właśnie sposób realizują swój teatr w Polsce. Mają oni swoją publiczność. Ja natomiast mniej znam tą rzeczywistość, wydaje mi się ona mniej interesująca. Dlatego też chętnie wracam do wielkich nazwisk i tytułów z przeszłości. Stanowczo więc protestuję przeciwko robieniu ze mnie starego pierdoły, który zajmuje się tylko tekstami napisanymi 200, 300 bądź 2500 lat temu. To jest nieprawda.

A mógłby Pan wskazać powody, dla których adaptowanie klasycznych tematów wydaje się panu ważne?

Andrzej Seweryn: Dlaczego gra się ciągle klasykę? Myślę, że ciągle odnajdujemy tam tematy, które nas interesują, które nami poruszają. Ja od 6 lat pracuje z moimi francuskimi studentami nad tekstami Greków. Przerobiłem z nimi wszystkie sztuki Ajschylosa i czytając je dzisiaj, przypominając je sobie, stwierdzam, że są to po prostu fantastyczne, głębokie, uniwersalne, zarówno w czasie i przestrzeni teksty.

Warto o tych tekstach nie zapominać, warto je przypominać ludziom, żeby mogli oni tę podróż w czasie 2,5 tysiąca lat wstecz odbyli. Żeby się zastanowili nad tym, co to był za świat i z takiej refleksji budowali swoją przyszłość. To nie jest odwrót od współczesności, to jest próba wzbogacenia współczesności poprzez analizę przeszłości.

Czy posunąłby się Pan do stwierdzenia, że film "Kto nigdy nie żył..." jest współczesną wersją księgi Hioba?

Andrzej Seweryn: Bałbym się tak daleko pójść w autoreklamie. Są momenty, w których mój bohater stawia sobie podobne pytania. On nie rozumie swojego cierpienia, nie rozumie, dlaczego został nim dotknięty. Proszę jednak zwrócić uwagę, że Hiob obraża i wyklina Boga, odwraca się od niego - Jan czegoś takiego nie robi, Jan odsuwa się od świata, od swoich przyjaciół i próbuje robić co innego.

To tylko jedna z różnic między Janem a Hiobem. W stwierdzeniu, że chciałem zrobić film, który byłby współczesną wersją księgi Hioba, byłoby coś nieskromnego, a przede wszystkim nieprawdziwego.

Pana film zaczyna się od zaskakującego, wręcz zrealizowanego w stylu Dogmy ujęcia. Jaki jest Pana stosunek do współczesnego kina?

Andrzej Seweryn: Proszę pana, tylko młodym widzom może się wydawać, ze Dogma wymyśliła coś zupełnie nowego. Z Teresą Budzisz-Krzyżanowską graliśmy kiedyś w filmie Kieślowskiego "Podziemne przejście" i proszę mi wierzyć, ze Krzysztof wraz z ekipą stosowali pewne środki realizacji filmowej, które można bez trudu odnaleźć po prawie 30 latach w twórczości ludzi związanych z Dogmą.

Jeśli zaś chodzi o "Kto nigdy nie żył...", to sposób fotografowania w pierwszej części filmu jest sposobem, który odpowiada sytuacji naszego bohatera. Kamera w ręku, kolory przybrudzone - w takiej to rozchwianej rzeczywistości pracuje nasz bohater. Proszę zwrócić uwagę, że w drugiej części sposób filmowania się zmienia, ale nadal jest echem sytuacji bohatera - oddalenia się od miejsca, w którym pracował. I tak samo trzecia część.

Więc jeśli chodzi o tą pierwszą, "energiczną" część, to powiedziałbym tak: "Umiem to". Dokonałem natomiast wyboru, żeby później takiego sposobu filmowania już nie było.

A co się Panu podoba we współczesnym kinie?

Andrzej Seweryn: Muszę powiedzieć, że nie mam wystarczających informacji na temat nie tylko polskiego, ale też światowego kina. Nie mam czasu codziennie chodzić do kina, bo pracuję u siebie w teatrze. Jestem pełen szacunku do młodości, ale mam również pewien dystans do reakcji młodych osób.

To nie znaczy, że ja się od młodych odsuwam. Z moimi francuskimi studentami pracuję bardzo intensywnie i otwarcie, rozmawiamy o wszystkim i ich bunty są dla mnie źródłem informacji o nich, natomiast daję sobie prawo do niezgody z nimi...[długa pauza] Szacunek dla starca w Afryce wydaje mi się czymś bardzo istotnym.

Czy ma Pan w planach kolejną filmową produkcję?

Andrzej Seweryn: Mam pewien projekt wielkiego, epickiego filmu. Powstaje w tej chwili scenariusz, piękny temat, ale niestety w tej chwili nie mogę więcej zdradzić. Myślę, że to będzie koprodukcja. Na pewno bardzo bym chciał kontynuować przygodę z reżyserią filmową.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy