Nie jestem reżyserem do wynajęcia
Najpierw trzy lata próbował odnaleźć się w scenariuszu, który otrzymał od Macieja Sobieszczańskiego. Potem, już na etapie postprodukcji swego debiutanckiego filmu "Prosta historia o miłości", przez rok starał się wyrzucić swoją osobę poza ekran.
Znany z wielu filmowych ról (m.in. w filmach Wojciecha Smarzowskiego) Arkadiusz Jakubik w rozmowie z Tomaszem Bielenia opowiedział o wewnętrznym konflikcie, związanym z jednoczesnym byciem aktorem i reżyserem, "psychoanalitycznej kanapce", którą poczęstował aktorów swojego filmu oraz legendarnym wagonie Edwarda Gierka, którym ekipa filmu podróżowała na trasie Warszawa-Kraków-Warszawa.
INTERIA.PL: Nie wiem, czy się pan ze mną zgodzi, ale w kine nieczęsto zdarza się, żeby opowiadać historię z punktu widzenia scenarzysty. Tym bardziej więc zdumiał mnie fakt, że to nie pana nazwisko znalazło się w napisach końcowych jako nazwisko autora scenariusza.
Arkadiusz Jakubik: - Pięć lat temu dostałem od Maćka Sobieszczańskiego tekst scenariusza pod tytułem "Nic słodkiego". Trzy lata spędziliśmy na poprawkach. Pracowaliśmy razem, dopasowując ten tekst do moich uwag, dochodząc do trzydziestu wersji scenariusza . Dwa lata temu, jakieś 2-3 miesiące przed rozpoczęciem zdjęć, powiedziałem Maćkowi: "Maćku, to jest ten moment, kiedy doszliśmy razem do ściany. Ja już więcej z ciebie nie wycisnę. Muszę ci teraz ten scenariusz zabrać, muszę naznaczyć go sobą. Zaczynam próby z aktorami i już nie będę do ciebie dzwonił. Zaproszę cię dopiero na kolejną montażową okładkę".
- Pytają się mnie ludzie, dlaczego nie podpisuję się pod tym scenariuszem jako współautor. Uważam, że każdy reżyser jest w jakiś sposób autorem filmu, próbując przerobić na film gotowy scenariusz. Uczciwością zawodową jest to, że autor scenariusza jest jeden. Reżyser i tak to później robi po swojemu, naznacza tekst swoim piętnem. To nie jest powód, żeby dopisywać swoje nazwisko do scenariusza.
- Pana zdziwienie wynika pewnie stąd, że ja ten film, tak jak każdą rzecz, którą robię w życiu, przepuszczam przez siebie, traktuję bardzo intymnie, wchodzę w to na 100%. "Prosta historia..." to jest moja historia. Identyfikuję się z tym reżyserem, którego gra Bartek Topa. Podobnie jest z autorami scenariusza, czyli narratorami, których w tym filmie gramy razem z moją żoną. To też jest nasz świat, to też są nasze rozmowy o scenariuszach, które odbywaliśmy w restauracyjnym "Warsie".
- Jak przeczytałem pierwszą wersję tego scenariusza, czułem się jakby Maciek to napisał specjalnie dla mnie. Mówiłem mu: "Stary , to jest o mnie, ja jestem w środku tego scenariusza. Zacznijmy go teraz zmieniać, poprawiać". Ale wiedziałem już wtedy, że to jest moja historia.
- To jest idealna sytuacja, bo ja się nie nadaję, jako reżyser, do wynajęcia. Miałem kilka propozycji obcych scenariuszy, ale chyba nie jestem taką osobą, która z takim scenariuszem profesjonalnie zrobi swoją pracę. Ja muszę emocjami wejść w środek filmu. Poczuć, że to jest mój świat, że mam coś na ten temat do powiedzenia. A w "Prostej historii..." to jest mój świat.
"Prosta historia o miłości" może i jest prosta, ale na pewno nie jest prosto opowiedziana.
- Tytuł tego filmu dosyć zręcznie oddaje to, o czym rzecz traktuje. "Prosta..." - to wcale nie jest taka prosta historia, jak mogłoby się wydawać.
- "Historia" - jest to również film o opowiadaniu. Zaletą tego filmu jest właśnie wielopłaszczyznowa narracja. Ten film wymyśla nam para scenarzystów, on powstaje na naszych oczach. Na początku jakaś magma, jakiś nieostry obrazek, z którego wykluwa się jakiś kształt, potem okazuje się, że to jakaś postać, następnie dowiadujemy się, że jest to para bohaterów. Ten obrazek niknie i mamy białą kartkę. Tabula rasa, która jest zapełniana na naszych oczach przez dwójkę scenarzystów jako demiurgów tej historii.
- Na początku są aktorzy z egzemplarzami scenariusza, teatralna sala prób, którą scenarzyści zagęszczają elementami scenografii. Tej scenografii jest coraz więcej, ta kartka jest coraz bardziej zapełniana kolejnymi elementami świata, który wymyślają nam scenarzyści. Aż w końcu niezauważalnie ten umowny świat zamienia się w świat realny. Narratorzy doprowadzają do takiego momentu, kiedy bohaterowie mogą już żyć własnym życiem, mogą sami opowiadać tę historię.
- Ostatnie słowo - "miłość"... No tak, to jest film o miłości. Bazą tej opowieści jest klasyczna love story. Jest młody mężczyzna Alex (Rafał Maćkowiak), jest młoda kobieta Magda (Magda Popławska). Oboje maja się ku sobie. Oglądamy rodzące się między nimi uczucie. Jest jeszcze ten trzeci, ten zły - reżyser Patryk (Bartek Topa), który staje na drodze ich uczucia. To jest ta płaszczyzna skierowana dla najszerszego, masowego widza, ale mam nadzieję, że bardziej wyrobiona publiczność, tzw. festiwalowa, także będzie czerpać przyjemność, odnajdując inne poziomy filmu.
To czego pan nie powiedział o swoim filmie, to jego dość wyraźny autotematyzm. "Prostą historię o miłości" można odebrać również jako film o robieniu kina. Mogłaby nosić przecież tytuł "Jak to się robi?". Nie do przeoczenia są również nawiązania do klasycznych polskich filmów. To rodzaj hołdu dla filmów, które pan lubi i ceni?
- Hołd polskiemu kinu składał głównie Maciek Sobieszczański. Te wszystkie niuanse, które wychwyci widz: nawiązanie do "Ostatniego dnia lata", czy - w oczywisty sposób - "Pociągu" Kawalerowicza. Paproch, który wpada do oka Magdzie Popławskiej... Kto pamięta scenę z Lucyna Winnicką, czy kto pamięta plakat filmu "Pociąg", który w "Prostej historii..." pojawia się w ostatniej scenie... To są smaczki dla wyrobionego widza. Ja bardziej czerpię z kina światowego.
Scena z masowaniem stóp wzięta z "Pulp fiction".
- Jest jeszcze hołd dla von Triera: cytat z "Europy", zapożyczenie z "Dogville"... Godard kiedyś powiedział, że film musi mieć początek, rozwinięcie i zakończenie. Ale niekoniecznie w tej kolejności. I to jest motto, które przyświecało temu filmowi. Proszę zauważyć, że tu jest sporo zaburzeń chronologicznych .
- Jest ciągła zabawa w przestawianie klocków. Widz musi być bardzo czujny, żeby się nie zgubić w tym świecie otwierania kolejnych szkatułek. To kolejna z płaszczyzn tego filmu... Zatarcie granicy między światem realnym a światem umownym. Widz nie wie, czy ta scena miłosna dzieje się tylko w filmie, czy oni udają, czy naprawdę się kochają... Taka zabawa, to wpuszczanie widza w maliny bardzo mi się podoba i daje mi dużo radości.
Widzom pewnie też, zwłaszcza sceny "making of", które włącza pan w strukturę narracyjną "Prostej historii o miłości".
- Na ten pomysł wpadłem tuż przed samymi zdjęciami. Zaproponowałem aktorom pewien rodzaj gry, którą - chwała im za to - podjęli... Gdybym taki "making of" chciał nakręcić po zdjęciach, pewnie nikt by się na to nie zgodził, ale emocje związane ze zdjęciami - duża ilość wspólnie spędzonych godzin, zmęczenie materiału - trochę osłabiło ich czujność...
- Co ja im zaproponowałem? Posadziłem ich przed kamerą i powiedziałem: "Teraz zaciera się granica między postacią, którą grasz w moim filmie, a tobą samym. Rozmawiamy o twojej prywatności, ale przez pryzmat postaci, którą grasz. Najważniejsza zasada w naszej rozmowie jest taka: kiedy włączam kamerę i zadaję ci pytanie - ty mówisz prawdę. Jeżeli złapię cię na sekundzie kłamstwa, wyłączamy kamerę i jakby nie było rozmowy".
- Wszyscy weszli w tą grę, choć to rodzaj takiej kanapki psychoanalitycznej , ale efekty... Byłem bardzo zaskoczony. Nie wiedziałem, czy to aktorzy się pootwierali, czy bohaterowie się pootwierali... Zaburzył mi się błędnik. Gdzie jestem? Czy to casting z aktorem, czy spotkanie z postacią? Kiedy główny bohater nagle zaczyna w trakcie tej rozmowy płakać, bo jakaś czuła struna została dotknięta, to wiem, że mam tę najprawdziwszą prawdę bycia przed kamerą, a nie udawania. To jest mój ideał: nie grać przed kamerą, tylko być.
Wspomniał pan o wyczerpującym okresie zdjęciowym. Naprawdę kręciliście to w pociągu, który jechał nad morze?
- Naprawdę wyglądało to w ten sposób, że połowa okresu zdjęciowego przeznaczonego "na pociągi", to były wagony doczepiane do składu relacji Warszawa - Kraków. Taki dzień zdjęciowy, tam i z powrotem, miał około 16 godzin. Zdjęcia w pociągu są strasznie ciężkie. Nie chodzi tylko o dźwięk...
- Zawsze było tak, że jak już byliśmy gotowi do ujęcia, wszystko gotowe, jest to napięcie, które aktorzy mają w sobie, ekipa na posterunku, zaraz będzie klaps - to oczywiście wtedy pociąg zawsze zatrzymywał się na jakiejś stacji i to powietrze z balonu jednym ukłuciem - "bach!" - uciekało.
- Połowę zdjęć zdecydowaliśmy się w związku z tym zrobić na stojącym pociągu, w zajezdni w Szczęśliwicach. Ustawialiśmy green-boksy przed oknami. Cała tajemnica, żeby udać jadący pociąg - chodzi generalnie o ten rodzaj bezwładu... A to bardzo prosty pomysł. Najgenialniejsze są te najprostsze pomysły. Bierze się długi stalowy pręt, wkłada w resory wagonów, kilku krzepkich mężczyzn bierze się za ten pręt i rusza nim w górę i w dół, a kamera widzi kołyszących się w rytm turkoczących kół aktorów. No i wszystko się zgadza. Na postprodukcji "wsadzamy" mijany krajobraz i duża nagroda dla tego, kto zgadnie, które sceny kręcone były w jadącym pociągu, a które "na stojąco".
- Mieliśmy jeszcze bonus ze strony Polskich Kolei Państwowych, czyli legendarny wagon Edwarda Gierka, który to w latach 70. wraz ze swoimi przyjaciółmi z Komitetu Centralnego jeździł nim po całym kraju ze słowem do narodu. Ten wagon to naprawdę niezły wypas. Cały podzielony na pół: jedna połowa to ogromna salonka, w której można zrobić imprezę dla przynajmniej 100 osób; druga część jest pasażersko-noclegowa: ogromne pokoje, sypialnie - wszystko widać w "Prostej historii o miłości". Te sypialnie mają rozkładane tapczany, biurka, szafy i - dla nas to było najważniejsze - toaletę. W normalnej pociągowej toalecie nie można nakręcić zdjęć, bo po prostu nie ma miejsca. Tam jest ogromna toaleta, do której prowadzi dwoje drzwi i gdzie jest prysznic... Tylko kafelków brakuje!
Autorem zdjęć jest Mirosław Jakubik. Rodzina?
- Oczywiście. Brat rodzony.
Debiut?
- Właśnie skończył operatorkę w łódzkiej "filmówce"... Gdyby nie on, to ten film by nie powstał. To dzięki niemu dostaliśmy wsparcie jednej z telewizji. Aportem dostaliśmy sprzęt: kamery, światło... On też zorganizował ekipę techniczną - przyjaciół, znajomych - zawodowców, którzy pracowali już na różnych planach filmowych, ale... Wiadomo, że myśmy ten film robili za swoje pieniądze, wszyscy więc , mimo że są profesjonalistami, pracowali na zasadzie: "witaj, filmowa przygodo!". W podobny sposób w jaki brat Mirosław zorganizował ekipę techniczną, ja załatwiłem ekipę aktorską.
Rafał Maćkowiak, Bartłomiej Topa, Magdalena Popławska... Obsadzał pan role w swym filmie "po znajomości"?
- Będąc aktorem i pracując jako reżyser w teatrze, chcąc nie chcąc znam większość środowiska... Powiem jednak szczerze, że gdybym miał dzisiaj normalne pieniądze na realizację tego filmu, to nie zamieniłbym ani jednej osoby z obsady. Początkiem albo końcem rozmowy z aktorami jest scenariusz. Albo ktoś uwierzy w ten tekst, albo kończymy rozmowę. Do tego oczywiście dochodzi jeszcze urok osobisty reżysera i jego determinacja - to czy wie, o czym i jak chce zrobić film.
- Jedyną osobą. Którą znałem wcześniej, był Bartek Topa, z którym grałem m.in w filmach Wojtka Smarzowskiego. Magdę Popławska zobaczyłem w spektaklu "Taśma" w Starej ProchOFFni, tam mnie zachwyciła, porozmawiałem z nią, no i zgodziła się. Z Rafałem Maćkowiakiem zawsze chciałem pracować, bo to jest genialny aktor... Znajomości? Nie do końca... Może to pomaga, jak się kogoś zna po imieniu, ale ja musiałem mieć profesjonalny atut po swojej stronie. To scenariusz ich przekonał.
Zastanawia mnie dlaczego oparł się pan pokusie wystąpienia w roli reżysera. Z drugiej strony trzyma pan Hitchcockowską pieczę nad swoim filmem, pojawiając się co jakiś czas w tle "Prostej historii...".
- W robienie filmu wpisany jest kreatywny konflikt między reżyserem i aktorami. Każdy aktor musi walczyć o to, żeby jego rola była najważniejsza w filmie, żeby jego postaci było jak najwięcej na ekranie. Musi mieć w sobie determinację walki o każdą kwestię. Zadaniem reżysera jest z kolei, żeby te wszystkie klocki poukładać w całość. To on posiada świadomość kompletnego filmu. Teraz proszę sobie wyobrazić, co by się działo, gdybym obsadził się w roli reżysera. On by w tym filmie grał pierwsze skrzypce! Nie schodziłby z ekranu. Podejrzewam, że aktor wziąłby we mnie górę nad reżyserem. Wiedząc to zawczasu zaproponowałem tę rolę Bartkowi Topie, który stworzył wspaniałą kreację .
- W tym konkretnym przypadku - "Prostej historii o miłości" - miałem jednak podobny dylemat. Gram w tym filmie ze swoją żoną Agnieszka Matysiak narratorów. Proszę sobie wyobrazić, że w pierwszej wersji tego filmu narratorzy byli pierwszoplanowymi postaciami! Nakręciliśmy mnóstwo materiału, gdzie oni fizycznie wchodzą w sceny z Aleksem i Martą, spacerują korytarzami, ingerują w to co się dzieje na planie filmowym. Taka też była pierwsza okładka tego filmu! Rok czasu zajęło mi, żeby wyrzucić siebie z tego filmu. Żeby znaleźć prawidłową odpowiedź na pytanie kto jest prawdziwym bohaterem tego filmu. Proszę mi uwierzyć, że dla aktora, którym jestem, straszną męką jest wycięcie siebie z własnego filmu. Zajęło mi to rok czasu ale myślę, że była to słuszna decyzja.
Jedyna scena, w której grany przez pana narrator ma mówioną kwestię, to ta w teatrze, w której skarży się pan, że dany spektakl kosztował go wątrobę. Ostatnie pytanie dotyczy więc szkód odniesionych przy realizacji "Prostej historii o miłości".
- Jestem przekonany, że nie tylko moja wątroba musiała odchorować zdjęcia do tego filmu. Parę innych wątrób też ucierpiało. Ale warto było!
Dziękuję za rozmowę.