Reklama

Najlepszy polski aktor?

- Nie wiem, czy chcę jeszcze przed kamerą przeżywać takie emocje - mówi Marcin Dorociński, wspominając pracę przy filmach "Róża" i "Lęk wysokości". Czy niektóre role są psychicznie zbyt wymagające nawet dla wybitnych aktorów?

Emilia Chmielińska: Na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni pokazano w tym roku dwie produkcje z pana udziałem: "Lęk wysokości" Bartosza Konopki i "Różę" Wojciecha Smarzowskiego. Za kreację w tym drugim obrazie otrzymał pan nagrodę za najlepszą pierwszoplanową rolę męską. Jak to się stało, że został pan filmowym Tadeuszem?

Marcin Dorociński: - Rolę w "Róży" dostałem po zakończeniu zdjęć do "Lęku wysokości". Właściwie najpierw otrzymałem propozycję udziału w zdjęciach próbnych, na które poleciałem zresztą, jak na skrzydłach, no bo który z aktorów nie chciałby zagrać u Wojtka Smarzowskiego?

Reklama

- Ja chciałem i to bardzo. To była bardzo trudna, niesamowicie wyczerpująca przygoda, ale myślę, że było warto. I szczerze mówiąc, już tęsknię do takiej pracy. Kiedy jury gdyńskiego festiwalu uhonorowało moją rolę w "Róży", bardzo się wzruszyłem. Ale to wzruszenie zawdzięczam wielu osobom, z którymi pracowałem na planie. Ta nagroda jest także dla nich.

Czytaj recenzję "Róży" na stronach INTERIA.PL

Wspomniał pan o "Lęku wysokości". To obraz opisujący niezwykle emocjonalną, trudną - bo naznaczoną przez chorobę psychiczną, relację - ojca z synem. Praca nad tym filmem z pewnością także wiele pana kosztowała?

- Ja, mój filmowy ojciec - Krzysztof Stroiński i reżyser Bartek Konopka, długo rozmawialiśmy o życiu i o filmie. Tak naprawdę chodziło nam o to, żeby zrobić jakąś dziwną love story na temat ojca i syna. Zamierzaliśmy zrealizować taką historię, żeby każdy, kto będzie ją oglądał, mógł się z nią w pewien sposób utożsamić.

- To, co chcieliśmy przede wszystkim osiągnąć i na czym nam najbardziej zależało, to pokazanie uczucia, relacji między ojcem a synem - czegoś, co wydaje się niemożliwe do nazwania. Ta praca była bardzo emocjonalna. Kiedy oglądałem "Lęk wysokości" po raz pierwszy, kosztowało mnie to bardzo dużo.

Czytaj recenzję "Lęku wysokości" na stronach INTERIA.PL

- Nie oceniam i nie wartościuję tego filmu, ani tego, co ja tam zrobiłem. Jednak to, co ten film uczynił ze mną, jest bardzo trudne do opisania. Nie wiem, czy chcę jeszcze przed kamerą takie emocje przeżywać.

Jak dokładnie wyglądała pańska praca nad tymi dwoma kreacjami?

- W obu filmach trzeba się było maksymalnie skupić . W efekcie niemal cały czas czułem się, jakbym był podłączony do wysokiego napięcia. Taki stan strasznie wyczerpuje, bardzo dużo kosztuje - fizycznie i psychicznie. Ale ja lubię tak pracować, a przede wszystkim lubię swoją pracę. Kiedy widzę reakcje ludzi po obejrzeniu moich filmów, zauważam, że coś im one dają - jakiś rodzaj duchowego, artystycznego przeżycia. To mnie motywuje, dopinguje i będę dalej tak pracował.

Każdy z aktorów ma własny sposób pracy nad rolą, swój warsztat. Jak to wygląda w pana przypadku?

- Nie chcę zdradzać swojego warsztatu, to zbyt osobiste. Istotny jest efekt na ekranie. I czy ten efekt działa na widza. A sposób dochodzenia do niego, niech pozostanie tajemnicą. Nie umiem i nie lubię, o tym opowiadać. Wchodząc w każdą rolę, ogromnie dużo daję z siebie, masę sił mnie to kosztuje - i to, co się ze mną wtedy dzieje, nawet trudno nazwać. Jak już wcześniej powiedziałem, najważniejsze jest to, żeby film wzruszył, może rozśmieszył i dał do myślenia, żeby coś po sobie pozostawił.

Zarówno w "Lęku wysokości", jak i w "Róży" partnerowali panu fantastyczni aktorzy - Krzysztof Stroiński oraz Agata Kulesza. Jak pan postrzega ich rolę w tych projektach?

- Partnerzy są bardzo istotni. Gdybym miał grać sam, to zrobiłbym monodram. Dla mnie ważny jest człowiek, ważne są scenariusze o ludziach, o ich słabościach, tęsknotach. Takie tematy lubię najbardziej. Zarówno w "Róży", jak i w "Lęku wysokości" miałem przyjemność grać ze wspaniałymi aktorami. Z tego powodu jestem po raz kolejny wdzięczny losowi za to, że właśnie tak układa mi zawodowe życie i pozwala spotykać się w pracy z cudownymi osobami.

- Bardzo wierzę w ludzi, szanuję ich. Przy pracy w obu obrazach spotkałem fantastyczne, wspaniałe osoby, które są zarazem świetnymi aktorami. To ważne, by mieć dobrego partnera, bo znacząco wpływa na to, co ja daję od siebie i w jaki sposób to przekazuję.

W ciągu minionego roku strasznie dużo pan pracował. Oprócz dwóch wspomnianych filmów, pojawi się pan także we wchodzącym na ekrany polskich kin obrazie "Kobieta, która pragnęła mężczyzny".

- Szczerze mówiąc, wolę tytuł "Kobieta, która śniła o mężczyźnie". Dostałem do przeczytania świetny scenariusz, poszedłem na zdjęcia próbne i zostałem wybrany. Dodatkowo współpracowałem ze wspaniałym reżyserem - Perem Fly, którego wcześniej znałem z tej drugiej strony - jako widz. Oglądałem trzy jego poprzednie filmy. Poza tym granie ze wspaniałą duńską aktorką Sonją Richter to była ogromna przyjemność. Reasumując, praca nad tym filmem stanowiła dla mnie niezwykłe doświadczenie.

Czytaj recenzję filmu "Kobieta, która pragnęła mężczyzny" na stronach INTERIA.PL

W zwiastunach tego filmu, które do nas trafiały, widzieliśmy sporo scen erotycznych. Czy prezentowanie się nago na ekranie jest dla pana w jakiś sposób kłopotliwe?

- Nie mam z tym problemu, to jest po prostu moja praca. Mam zadanie do wykonania i to robię. Najważniejsze jest to, co pojawia się na ekranie, a nie ewentualne problemy, które mogą zaistnieć przy pracy nad filmem.

W wielu wywiadach podkreśla pan, że najważniejszy jest dla pana scenariusz. I tak naprawdę od niego wszystko się zaczyna. Jednak efektem przełożenia pojawiających się w nim zapisków na ekran, często są nagrody. Czy odgrywają one w pana życiu jakąś szczególną rolę?

- Lubię być zainspirowany przez ciekawy scenariusz, przez kogoś, kto mi da do przeczytania fajną historię, za którą można podążyć. Filmy robi się jednak dla ludzi, nie dla nagród. Oczywiście, dobrze jest je dostawać, bo w każdej pracy trzeba być docenionym. W parze z nagrodami idą też często pieniądze... To wszystko jest potrzebne - można pomóc sobie, rodzinie, poprawić sytuację materialną. Jednak najistotniejszy i najważniejszy jest odbiór duchowy i artystyczny naszej pracy - to, czy film widza porusza i zachwyca, czy nie.

Skoro o nagrodach mowa, to ma pan ich na swoim koncie całkiem sporo, w tym kilka otrzymanych na festiwalu w Gdyni. Czy któraś z nich istotnie wpłynęła na rozwój pana zawodowego życia?

- Nie robię żadnych list ani rankingów. Mam wielkie szczęście spotykać w swoim życiu bardzo mądrych i ciekawych ludzi, z którymi chcę pracować dalej, i którym wiele zawdzięczam. Każdej roli oddaję cząstkę siebie. Chcę być rodzajem łącznika, który przekazuje emocje widzom. Ale jestem tylko aktorem i po prostu staram się wykonywać swoją pracę najlepiej, jak potrafię. Żeby nartki niosły...

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Marcin Dorociński | Wiem | Lęk wysokości | polscy aktorzy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama