Mieczysław Hryniewicz: Miałem 51 lat, kiedy przysięgałem miłość

Mieczysław Hryniewicz z żoną Ewą Strebejko /Bartosz Krupa /East News

Sławę przyniosła mu rola taksówkarza Jacka Żytkiewicza w „Zmiennikach” Stanisława Barei. W 2000 r. ożenił się po raz drugi, z Ewą Strebejko, scenografką i malarką. Zakochał się w – jak mówi – „ciepłych i mądrych” oczach swej przyszłej żony. Nie przeszło mu do dziś.

Od 15 sezonów gra pan w serialu "Na Wspólnej". To kawał aktorskiego życia!

Mieczysław Hryniewicz: - Nie inaczej i proszę mi życzyć kolejnych 15 lat spędzonych "Na Wspólnej", bo nie zamierzam odpoczywać. Kilka lat temu przyznano mi status emeryta, ale nie potrafiłbym siedzieć na kanapie i rozmyślać. Dopóki mam zdrowie i ciekawość życia, nie będę się oszczędzał.

Udowodnił pan, że szczęśliwa miłość po 50-tce jest możliwa. Pamięta pan pierwsze spotkanie z przyszłą żoną?

- W 1978 r. spotkaliśmy się na bankiecie we Wrocławiu. Ewa, ubrana w modny wtedy dżins, od razu zwróciła moją uwagę, ale oboje byliśmy w związkach, więc nie było mowy o jakiejkolwiek relacji. Po raz kolejny spotkaliśmy się 20 lat później w Teatrze Polskim w Poznaniu. Oboje wolni, choć już niemłodzi, postanowiliśmy iść razem przez życie.

Miłość od drugiego wejrzenia?

- Na pewno fascynacja. Urzekło mnie w Ewie wszystko, od urody po wielki talent. Zakochałem się w jej mądrych i ciepłych oczach, w jej pasji do malarstwa, teatru i scenografii, bo Ewa zajmowała się, i nadal zajmuje, scenografią.

Czy biorąc ślub, miał pan poczucie, że stworzycie dojrzały, udany związek?

- Z perspektywy czasu uważam, że mężczyzna powinien brać ślub dopiero po 40-tce. Wtedy przychodzi ta dojrzałość, w której nie ma miejsca na nietrafione decyzje, podejmowane często pod wpływem chwili i ulotnych emocji. Nie chciałbym generalizować; zdarza się, że tę dojrzałość osiągają mężczyźni przed 30-tką, a czasem ci 50-letni nie są w stanie stworzyć dobrego związku i mówią: "Panu Bogu kawalerski stan jest miły". Miałem 51 lat, kiedy przysięgałem Ewie miłość i to był właściwy moment na taką deklarację.

Czy ma pan w sobie jeszcze głód grania?

- Cały czas mówię, że tęsknię za teatrem, ale nie robię nic, żeby w tym teatrze się znaleźć. Od czasu do czasu uprawiam gawędę poetycką "Poezja może uratować świat" i opowiadam o poetach, których znam i sporo im zawdzięczam. Tytusowi Czyżewskiemu chociażby zawdzięczam dostanie się do szkoły teatralnej, ale równie ważni są dla mnie Tadeusz Holender, Wojciech Bąk, Kazimiera Iłłakowiczówna, Witold Różański, Stanisław Grochowiak czy Zbigniew Jerzyna. Zawód aktora ma tę zaletę, że można go uprawiać właściwie dożywotnio.

Pan od kilku lat jest na emeryturze i nadal gra!

Reklama

- Szczęśliwie myślałem o emeryturze na długo przed osiągnięciem stosownego wieku i stażu pracy. Miesiąc w miesiąc odprowadzałem składki do ZUS i dziś nie użalam się ani nad swoim losem, ani nad portfelem.

Udany związek, praca, spokój finansowy, piękny dom. Mam pan poczucie, że los panu sprzyja?

- Moja koleżanka mawiała, że jak ktoś jest szczęśliwy, to głupi. Wolę jednak być szczęśliwy i ostatni w kolejce narzekających. Uważam też, że szczęście jest zaraźliwie, więc noszę w sobie tego wirusa i, mam nadzieję, zarażam innych.

Czy ta pogoda ducha leży w pańskiej naturze, czy jest raczej wynikiem pozytywnych życiowych doświadczeń lub pracy nad sobą?

- Podejrzewam, że na zewnątrz to znacznie lepiej wygląda niż w środku. Tam w rzeczywistości jest dość marnie, bo jeśli człowiek ma trochę więcej niż dwa zwoje mózgowe i uważnie przygląda się światu, to nie wygląda to zbyt optymistycznie. Mam wrażenie, że czaruję trochę to swoje życie i czuję się szczęściarzem.

Co zatem pana martwi?

- Świat mnie martwi, polityka, gospodarka. Życzyłbym sobie i innym, żebyśmy żyli w spokojnej rzeczywistości, choć patrząc na to, co się dzieje, mam nieprzyjemne wrażenie déja vu. Ale błagam, zostawmy politykę!

Jednak w naszym polskim kodzie genetycznym zapisany jest pewnego rodzaju pesymizm, czarnowidztwo i narzekanie.

- Także taki bywam. Byłem już po 60-tce, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem wodospad Niagara i pomyślałem wtedy, że gdybym go zobaczył jako nastolatek, byłbym zupełnie innym człowiekiem. A tak, jeździłem tylko palcem po mapie. Miało to oczywiście swoje plusy: byłem dobry z geografii, bo wiedziałem, gdzie leżą Antyle czy Baleary i potrafiłem wymienić wszystkie wyspy Archipelagu Kanaryjskiego.

Czy nadal przesiaduje pan w swoim warsztacie stolarskim?

- Coraz mniej, choć ostatnio zrobiłem budkę dla ptaków. Ja jestem z siebie zadowolony, a i żona mnie chwali. W naszym domu sporo jest starych mebli i nie oczekujemy, żeby błyszczały. Jakieś krzesło już długo czeka na sklejenie, ale jeszcze musi poczekać.

Co zatem robi pan z wolnym czasem?

- Uczę się tekstów, bo jak to Bogdan Łazuka mówił: "znajomość tekstu nie przeszkadza aktorowi w grze", a ja podchodzę do swojej pracy rzetelnie. Mamy z Ewą duży ogród, w który wkładamy masę energii, a ten ogród nam ją oddaje. Przyjemnie jest zerwać rzodkiewkę czy szczypiorek i zjeść śniadanie na tarasie.

Wiele osób na emeryturze sprzedaje domy i przeprowadza się z powrotem do bloku. Państwo nie macie takiego zamiaru?

- Czasem mam wrażenie, że u mnie wszystko dzieje się później niż u innych. Ożeniłem się szczęśliwie po 50-tce, dom wybudowałem dopiero przed 60-tką. Musieliśmy oboje dojrzeć do tej decyzji i w ubiegłym roku spędzaliśmy w nim ósmą już gwiazdkę.

Robi pan plany, czy żyje "tu i teraz"?

- Zdecydowanie wybieram opcję "carpe diem" .

Ola Siudowska/AKPA

Życie na Gorąco Retro
Dowiedz się więcej na temat: Mieczysław Hryniewicz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy