Mieczysław Hryniewicz: Jestem taki szczęśliwy!
Dzisiaj znamy go jako Włodka Ziębę z „Na Wspólnej”, ale dla wielu Mieczysław Hryniewicz na zawsze pozostanie nieco nieporadnym taksówkarzem ze „Zmienników”.
Widuje pan czasem taksówkę 1313?
Mieczysław Hryniewicz: - W Warszawie jest ich kilka, należą do małej korporacji. Parę razy widziałem je na postoju, ale nie podchodziłem. W Poznaniu jest fantastyczny gość z Akademii Wychowania Fizycznego. Chyba ze 4 lata temu zadzwonił do mnie, że ma taksówkę 1313, odpicowaną, i zapytał, czy bym go nie zawiózł do ślubu. Zgodziłem się, czemu nie, wszystkie gazety wtedy o tym pisały. Ludzie wciąż mnie pamiętają jako Jacka ze "Zmienników", co mnie dziwi, bo jednak się trochę zmieniłem.
Jacek był "mistrzem ciętej riposty" - zapamiętał pan szczególnie jakieś jego powiedzenie?
- Była scena, w której Kasia (Ewa Błaszczyk) woła do mnie, że urwał mi się dekiel od samochodu. Ja nie do końca rozumiem, o co jej chodzi i dopiero po chwili, kiedy ona już odjeżdża, znajduję odpowiedź: "Takie kółko metalowe, to je sobie wsadź na głowę!".
Pan miał kiedyś fiata 125p?
- Nie, ale kiedyś jeździłem samochodem narzeczonej, która miała auto, a nie miała prawa jazdy. Poza tym ludzie jakoś mi ufali, nie bali się, że im je zepsuję, więc mi pożyczali swoje. A teraz nie przepadam za jeżdżeniem. Mam opanowaną komunikację miejską, a jak ktoś mnie zaczepi i się dziwi, to mówię, że zbieram na bardzo dobry samochód.
A często zaczepiają?
- Kłaniają się, uśmiechają, czasem zrobią zdjęcie. Bardzo dobrze sobie z tym radzę. Cieszę się z sympatii, z tego, że mam fajną rolę, przez którą dla wielu facetów źle traktowanych przez żony jestem bohaterem. Ostatnio na Pradze usłyszałem: "Panie, pan jest moim bohaterem!". Więc już wiem mniej więcej, jakie ma życie.
Pana bohater z "Na Wspólnej" - Włodek Zięba, w końcu jednak nie wytrzymał dominacji żony i wystąpił o rozwód.
- Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. To była dla mnie i dla Bożeny ciężka lekcja. Kiedy graliśmy te sceny kłótni byliśmy tak zmęczeni, że szkoda gadać. Były bardzo kosztowne emocjonalnie, a przecież to było tylko granie...
Serialowy kryzys rozpoczął się od tego, że Maria wyrzuciła wędki Włodka...
- Tak, to była straszna rzecz, kropla, która przelała czarę. Bardzo mnie ten wątek rozbawił, bo znam taką historię z życia, a w życiu bywa często jeszcze zabawniej.
Z Bożeną Dykiel, która gra Marię, jesteście jak stare, dobre małżeństwo - znacie się kilkadziesiąt lat...
- Za dwa lata będziemy obchodzić 50-lecie naszej znajomości. Była chyba o rok wyżej ode mnie w szkole teatralnej. Zabawne jest to, że wcześniej niż ona poznałem jej przyszłego męża i czasem ją szantażuję, że jak będzie niedobra, to poskarżę się Rysiowi. Po szkole z Bożeną trafiliśmy do Teatru Narodowego i razem zagraliśmy prawie 400 przedstawień "Balladyny". Jak można się z kimś takim nie lubić? To fantastyczne, nie wyobrażam sobie innej sytuacji. Nawet gdyby ona miała jakieś fochy, to robiłbym wszystko, żeby ją ugłaskać, nie dolewałbym oliwy do ognia, tylko gasił. Zresztą, przez tyle lat nauczyliśmy się uznawać prawo drugiego człowieka do humorów, do własnego zdania, do wszystkiego.
Czyli nie jest pan konfliktowy?
- Nie wyobrażam sobie pracy w konflikcie. Dla mnie to jest ohydne. Niektórzy mają przyjemność w tym, że kogoś gnębią, ale ja tego nie rozumiem. Zresztą, z tym trzeba uważać. Czasem się wydaje, że człowiek jest uległy, a potem okazuje się, że niekoniecznie. To tak jak z jazdą konną. Koń wydaje się spokojny, a jak nagle trzaśnie zadem, to jeździec nawet nie zauważy, kiedy już leży na ziemi.
Ostrzega pan, że jednak nie da sobie wejść na głowę?
- Wolałbym się z taką sytuacją nie spotkać, ale myślę, że miałbym odwagę odpowiednio zareagować.
Wyobrażał pan sobie, że w "Na Wspólnej" spędzi pan tyle lat?
- A skąd! Ale jestem z tego bardzo zadowolony i wołam: "Chwilo, trwaj!". Jestem w tym niewielkim procencie aktorów, którym się powiodło. Wstyd się przyznawać, ale jestem szczęśliwym człowiekiem. Zawsze miałem marzenia o teatrze, ale ponieważ teraz teatr tak się zmienił, to już nawet nie żałuję, że w nim nie gram. Idę do teatru i widzę faceta, który nago wygłasza monolog, obok siedzi moja wnuczka i nie wiem, co zrobić. Czuję się zażenowany i następnym razem wybieram filharmonię, bo tam czuję się bezpieczniej.
Ale coś mi mówi, że chyba najbezpieczniej czuje się pan w domu pod Poznaniem - swoim ukochanym miejscu na ziemi?
- Tak, mam jeszcze chałupkę nad morzem i mieszkanie w Warszawie, ale to właśnie nasz dom pod Poznaniem jest najważniejszy. Mieszkamy w nim od 7 lat, jest duży, we francuskim stylu. Chyba nie wypadło to źle i nie zepsuliśmy krajobrazu, bo jeden nasz sąsiad, taki miejscowy, mówi: "Ta wasza chałupa, to jakby tu sto lat stojała!".
Sporo pan tam sam zrobił - z zawodu jest pan technikiem budowlanym...
- Dzięki temu nigdy nie miałem strachu, że zostanę bez pracy, bo wiedziałem, że będę potrafił na siebie zarobić. Kiedy powiedziałem tacie, że idę do szkoły teatralnej, stwierdził: "Masz fach w ręce i chcesz to zmarnować?". Ale kiedy był w Narodowym na "Trzy po trzy" Fredry i oglądał mnie stojącego na scenie obok największych aktorów, to jednak był zadowolony. Opowiadał potem z dumą: "Pan Hanuszkiewicz, pan Łapicki, pan Opaliński - i między nimi pałęta się mój syn!".
Ale to dzięki temu "pałętaniu" osiągnął pan sukces.
- Bardzo mi się w życiu udało. Nie uważam się za superbogatego człowieka, ale jestem taki szczęśliwy! Na początku z pierwszym małżeństwem mi nie wyszło, ale drugie jest idealne. Naprawdę mam piękne, ciekawe i nie takie krótkie już życie. I daj Boże, żeby jeszcze trochę potrwało. Pamiętam, że mój ojciec ciągle przygotowywał się na śmierć, co mnie denerwowało, bo po co planować coś, co i tak nas dopadnie? Kiedyś taki człowiek, który przeżył Oświęcim, powiedział mi: "Niech pan żyje i planuje tak, jakby miał pan żyć 100 lat!". I ja się tego trzymam.
Rozmawiała Ewa Gassen-Piekarska.