Reklama

Michał Meyer: Sztuka kamuflażu

Michał Meyer pożegnał się z serialem "Zakochani po uszy", który przyniósł mu nie tylko popularność, ale i miłość do Kamili Kamińskiej. Aktor, specjalizujący się w doskonałych parodiach znanych postaci, świetnie poradził też sobie w programie "Twoja Twarz Brzmi Znajomo".

Michał Meyer pożegnał się z serialem "Zakochani po uszy", który przyniósł mu nie tylko popularność, ale i miłość do Kamili Kamińskiej. Aktor, specjalizujący się w doskonałych parodiach znanych postaci, świetnie poradził też sobie w programie "Twoja Twarz Brzmi Znajomo".
Michał Meyer rozpoczynał karierę w programie "Szymon Majewski Show", gdzie parodiował m.in. Kubę Wojewódzkiego /Niemiec /AKPA

Po 2,5 roku pożegnałeś się z serialem "Zakochani po uszy" i rolą Piotra Nowaka. To była twoja decyzja czy scenarzystów?

Michał Meyer: - To była moja decyzja. Oswajaliśmy widzów z odejściem Piotra stopniowo - najpierw mój bohater był w śpiączce, dopiero na zakończenie się wybudził. Nie zostałem więc uśmiercony, ale powrotu już nie będzie, ponieważ serial finiszuje. To ostatni sezon.

Jak wspominasz ten czas na planie w Krakowie?

- "Zakochani po uszy" to kawałek mojego życia i wiele fajnych wspomnień, mnóstwo emocji, intensywnej pracy i życia na dwa miasta, bo przez ten czas kursowałem przecież Pendolino między Warszawą a Krakowem. Aż trudno uwierzyć, że to już minęło. Tyle się wydarzyło, poznałem wspaniałych ludzi.

Wśród nich także swoją dziewczynę, Kamilę Kamińską. W serialu wam nie wyszło, za to prywatnie znaleźliście do siebie drogę...

Reklama

- To prawda, serial przyniósł nam miłość, ale nie lubię opowiadać o swoim życiu prywatnym. Tak, jesteśmy szczęśliwi, jest super.


Kończy się również twoja przygoda z programem "Twoja Twarz Brzmi Znajomo". Miałeś niepowtarzalną okazję przedzierzgnąć się m.in. w Krzysztofa Krawczyka, Little Richarda, ZAZ, Stevena Tylera z Aerosmith czy Davida Bowie. Niezła lekcja muzyki!

- Rzeczywiście, miałem do czynienia z popem, rockiem, polską estradą, francusko-hiszpańskim etnofolkiem, funky bluesem. Wcielałem się w największe ikony muzyki i zmieniałem płeć na potrzeby programu. Trudny moment. Fajnie było też obserwować kolegów, którym golono ręce i nogi. To tak, jakby ktoś pozbawiał nas ważnego atrybutu męskości. Na szczęście włosy na nogach odrastają, wierzę, że jeszcze mocniejsze.

Świetne metamorfozy, zwłaszcza rola Krzysztofa Krawczyka!

- To było niesamowite przeżycie. Miałem ten zaszczyt, że mój występ zdążył jeszcze skomentował sam Krzysztof Krawczyk. Mojemu wcielaniu się w tę legendę towarzyszył przedziwny splot wydarzeń i emocji. W tej postaci miałem okazję najbardziej się rozgościć, również po występie. Charakteryzacja w tym programie jest kluczowa. Nie raz pojawiało się zaskoczenie i satysfakcja na swój widok w lustrze. Druga istotna rzecz to barwa głosu. Nie wszyscy przecież kojarzą teledyski czy występy koncertowe. Tu pomoc trenerów była bezcenna. "Zmień vibrato", "Zwróć uwagę na samogłoski" - instruowała Agnieszka Hekiert i już wiedziałem na czym się koncentrować. Wiele się nauczyłem, a każde z wcieleń było dla mnie niesamowitą przygodą.

Wcześniej z muzyką byłeś za pan brat czy na bakier?

- Czasami było nam po drodze. W liceum założyłem z przyjaciółmi grupę rockową. Chyba dobrze, że nagrania z tych występów się nie zachowały. Z muzyką miałem do czynienia oczywiście w szkole teatralnej, w związku z zajęciami, egzaminami i przy różnych zawodowych projektach w teatrze. Najbardziej profesjonalny pod względem muzycznym był musical "Herosi transformacji"- we współpracy z Karoliną Czarnecką i Ralphem Kamińskim - gdzie śpiewałem jako Balcero, czyli Leszek Balcerowicz.

Sztukę kamuflażu, pastiszu i parodii opanowałeś w programie "Szymon Majewski Show", naśladując m.in. Kubę Wojewódzkiego, Tomasza Kammela, Colina Farella, Pascala Brodnickiego, Grzegorza Napieralskiego czy Justina Biebera.

- Tak, z rozrzewnieniem wspominam ten program, w którym po raz pierwszy spotkałem moich idoli z młodości. Oglądałem go w liceum, uwielbiając i podziwiając zarówno Szymona Majewskiego, jak i Katarzynę Kwiatkowską, Michała Zielińskiego czy Aldonę Jankowską, którą potem spotykałem w wielu projektach, ostatnio w "Zakochanych po uszy". Z Michałem Zielińskim nasze drogi zawodowe skrzyżowały się w "SNL Polska" i w Budapeszcie, na planie dubbingu "Deadpoola" - Michał był Deadpoolem, a ja hinduskim taksówkarzem.

Co dalej, jakie projekty na ciebie czekają?

- Pracuję na planie filmu Michała Kondrata o prymasie Stefanie Wyszyńskim. Akcja toczy się na przestrzeni kilkunastu lat. Gram człowieka, który chcąc zadbać o swoją rodzinę, podejmuje się współpracy z komunistyczną władzą, wykorzystuje fakt, że jest fotografem i robi zdjęcia dla UB. Tragiczny bohater, który ma szansę się potem zrehabilitować. Moją żonę gra Katarzyna Zawadzka. Czekam też na odwieszenie czterech projektów teatralnych. Są wśród nich "Cwaniary" w reżyserii Agnieszki Glińskiej w Teatrze Polonia, "Kumulacja" - francuska komedia w reżyserii Tomasza Sapryka, z Marysią Dębską, Izą Dąbrowską i Marcinem Bosakiem w obsadzie - o tym, co się dzieje z człowiekiem, gdy wygra dużo pieniędzy. Ponadto objazdowy spektakl "Boeing, boeing" i "Goło i wesoło" w odświeżonym składzie.

A ty, gdybyś wygrał dużo pieniędzy, to w co byś zainwestował?

- W dzisiejszych czasach? Zainwestowałbym w ziemię, jakieś bezpieczne miejsce za miastem. Coraz bardziej ciągnie mnie do natury. Chciałbym mieć swój azyl, kilka grządek, na których mógłbym uprawiać warzywa. Kontakt z naturą bardzo pomaga, to doskonałe remedium na naszą "przebodźcowaną" rzeczywistość.

Ewa Jaśkiewicz

AKPA
Dowiedz się więcej na temat: Michał Meyer
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy