Michał Marczak: Młoda Warszawa
Najważniejszym pytaniem, jakie zadaje sobie widz w trakcie seansu "Wszystkich nieprzespanych nocy", jest kwestia gatunkowej przynależności tego dzieła. Wszystko zaczyna się jak fabuła - poznajemy głównego bohatera, który w oknie swego warszawskiego mieszkania przygląda się fajerwerkom nad Pałacem Kultury i Nauki. Obrazowi towarzyszy wewnętrzny monolog bohatera, ale - inaczej niż w klasycznej introdukcji - nie dowiemy się z niego nic ani o jego rodzinie, ani o jego przeszłości; wiemy tylko, że jest młody i lubi dobrą zabawę. Następnie reżyser zabiera nas wraz z nim i jego kolegą w narkotyczną podróż po imprezowej, nocnej Warszawie.
Odtwórców głównych ról - Krzysztofa Bagińskiego i Michała Huszczę - reżyser "Wszystkich nieprzespanych nocy" spotkał na jednej z imprez. Niemający żadnego aktorskiego doświadczenia chłopcy zgodzili się na udział w nietypowym eksperymencie: są przed kamerą zarazem sobą, równocześnie wcielają się w przygotowane dla nich przez reżysera role. W trakcie seansu, podczas nieustannych narkotycznych peregrynacji po klubach i domówkach stolicy, obserwujemy rozwój ich relacji, poznawanie nowych miłości, erotyczne przygody i życiowe dylematy. Tematyka i sposób realizacji czynią ze "Wszystkich nieprzespanych nocy" idealny materiał na tzw. film kultowy.
Film Marczaka ma poszatkowaną strukturę, brak w nim linearnie opowiedzianej historii: rytm wydarzeń wyznaczają tu raczej wspomnienia i emocje, których spoiwem jest towarzysząca nam nieustannie muzyka - nie mniej ważna od dialogów, często wręcz je zagłuszająca. Teledyskowa forma filmu narzuca sposób jego odbioru: bardziej niż do zrozumienia, są "Wszystkie nieprzespane noce" dziełem do przeżycia.
Raczej nie jest to - jak chce część krytyków - portret pokolenia na miarę "Niewinnych czarodziejów" Wajdy. Marczak co prawda umieszcza swoich bohaterów w konkretnych miejscach (bywalcy nocnego życia Warszawy z pewnością rozpoznają wiele lokalizacji), jak najdalszy jest jednak od przeprowadzania socjologicznej analizy. Ważniejsze jest dla niego zadawane przez bohaterów pytanie: "czy to gra, czy życie?", będące echem odbiorczej konfuzji - czy mamy do czynienia z wykreowaną fikcją, czy dokumentalną rejestracją.
Zacznijmy od początku - skąd się wzięły "Wszystkie nieprzespane noce"?
Michał Marczak: - Zacząłem myśleć o tym filmie, kiedy zdałem sobie sprawę, że Warszawa zmieniła się od czasów mojej młodości. Zacząłem sobie spacerować po mieście i zdałem sobie sprawę, że nie mam w ogóle młodych znajomych. Trochę mnie to zaniepokoiło, bo bardzo lubię mieć poczucie międzypokoleniowej łączności. Zacząłem się wiec przyglądać tym młodym osobom i przez to niejako wróciłem do czasów swojej młodości, gdy sam miałem 25 lat.
- Zaciekawiło mnie, w jaki sposób pamiętam ten okres w moim życiu. Jedna z pierwszych refleksji była taka, że moja pamięć wyparła ten okres... A przecież dużo nieprzespanych nocy, prawdziwych przyjaźni, ulotnych chwil... Zacząłem sobie dużo takich momentów przypominać i przyszło mi do głowy, że fajnym pomysłem byłoby zrobienie o tym filmu. Filmu, który zbudowany byłby wokół emocji, wokół niekonkretnych i niełączących się ze sobą w wyraźny sposób wydarzeń. Właśnie trochę tak, ja sam sobie ten okres w moim życiu wspominałem. Żeby właśnie ta funkcja pamięci była montażowym punktem wyjścia. Żeby stworzyć kolaż momentów, który rządzi się oczywiście jakimiś dramaturgicznymi zasadami, ale aby można interpretować je na wiele sposobów.
- Więc, z jednej strony, chęć poznania młodego pokolenia, a po drugie - pomysł, aby opowiedzieć o nim w rytmie nostalgicznego powrotu do przeszłości.
Najpierw musiałeś jednak znaleźć aktorów.
- Od początku chciałem, żeby to była historia dwójki przyjaciół. Ważne było, aby jeden z nich dopiero wchodził w ten świat, aby złapać jego zachwyt młodością.
- Proces szukania bohaterów był dość długotrwały. Po pół roku byłem bliski zrezygnowania, bo czułem, że jeśli mam zrobić ten film - a nie miałem znowu jakiejś dużej presji - to tylko po warunkiem, że znajdę osoby, które mnie "wciągną" w tę historię. Rozpuściłem wieści wśród znajomych, byłem zapraszany na wiele imprez, w trakcie których poznawałem nowych ludzi. W ten sposób trafiłem na Michała i Krzysztofa, spędziliśmy wspólnie wieczór i od razu poczułem, że to oni.
Oni się znali?
- Chciałem, żeby w tym filmie wystąpili prawdziwi przyjaciele. Z jednej strony mieli spełniać scenariuszowe założenia, z drugiej liczyłem na dynamikę ich relacji; chciałem, aby w trakcie pracy nad filmem dodali dużo od siebie, ze swojego życia.
No właśnie. Realizacja tego filmu odbiegała od typowych kinowych produkcji, kiedy okres zdjęciowy trwa zazwyczaj parę tygodni.
- U nas było to półtorej roku. Udało się dzięki temu uchwycić autentyczną przemianę bohaterów.
Jak kręciliście "Wszystkie nieprzespane noce"? Po prostu brałeś swoich bohaterów i wbijaliście na warszawskie imprezy?
- Ciężko mówić tu o jednym systemie, bo niemal każda scena w filmie została nakręcona w trochę inny sposób i przy wykorzystaniu innej techniki. Były sceny, które zostały wcześniej napisane, bywało, że kręciliśmy kilkanaście dubli. Innym razem wiedzieliśmy, jaką chcemy mieć pogodę lub aurę; kiedy przychodziliśmy a tego nie było, to rezygnowaliśmy. Cały film kręciliśmy bowiem w naturalnym oświetleniu. Czekaliśmy więc trzy dni na ten magiczny moment z wymarzoną przez nas atmosferą. Były też sceny dokumentalne, kiedy mieliśmy jakieś założenia, ale drugi plan w ogóle nie wiedział, co robimy - więc wychodziła żywa i prawdziwa interakcja. Były sceny, gdzie zadawaliśmy aktorom temat i oczekiwali od nich improwizacji. Były wreszcie klasyczne fabularne sceny z napisanymi dialogami.
- Zależało mi na autentyczności, ale przełamanej pewnym rodzajem bajkowości - nazwijmy go marzycielstwem. Pogodzenie tych dwóch światów nie zawsze było łatwe - z jednej strony prawdziwość i autentyzm, z drugiej metafora i brak dosłowności. To było chyba największe wyzwanie przy realizacji tego filmu - jak połączyć te dwa tak odległe światy, aby na ekranie stworzyły pewną spójną kinematograficznie całość.
Przyznałeś podczas konferencji prasowej na Festiwalu Filmowym w Gdyni, że Krzysztof Bagiński tak bardzo zaangażował się w proces powstawania filmu, że momentami pełnił nawet obowiązki drugiego reżysera. Mnie zastanawia wygląd jego bohatera - te podwinięte rękawki w białym tiszercie, fryzura, zawadiackie spojrzenie - wszystko to przypominało mi buntowniczy wizerunek Jamesa Deana.
- Bardzo dużo pracowaliśmy nad tą postacią. Żeby zobaczyć, jak bardzo może się rozwinąć. Granica między tym, kim naprawdę jest Krzysztof a tym, kim jest jego bohater - bardzo szybko się zatarła. W niektórych scenach jest sobą, w innych - jest taką alternatywno-paralelną wersją siebie.
- Bardzo lubię czerpać z rzeczywistości, więc jeśli idzie o garderobę, to, co noszą w filmie było jakąś wariacją na temat ich prawdziwych ubrań. W czym się czują dobrze, jak chcieliby wyglądać. Stąd też pomysł, by pracować z nieprofesjonalnymi aktorami, aby to właśnie od nich, z ich przeżyć, czerpać inspirację. Wybierałem więc do tego filmu osoby, które - po pierwsze -nie boją się odkryć, po drugie zaś - chcą się sobą podzielić.
Widzowie "Wszystkich nieprzespanych nocy" mogą być lekko zdezorientowani, czy oglądają dokument, czy film fabularny. Ty chyba przychylasz się do stwierdzenia, że element kreacyjny bierze tu jednak górę nad warstwą dokumentalną. Sam tez przyznałeś, że odtwórcy głównych ról pod koniec filmu stali się aktorami.
- To wszystko jest wykreowane. Bazujemy na ich przeżyciach i emocjach, na tym, jacy ludzie teraz są na ulicach Warszawy.
- Nie lubię jednak klasyfikacji. Niektóre z filmów można dość łatwo zaszufladkować, z innymi jest większy problem. Dla mnie to jest rodzaj filmowego przeżycia. To, czy oni na ekranie po prostu są sobą, czy też tak dobrze grają - trochę mnie już nie obchodzi.
Domyślam się, że realizacja tego filmu była rodzajem kinematograficznej wyprawy w nieznane.
- Wiedziałem, jak chciałbym, żeby się ta historia skończyła, ale wcale nie byłem pewien, czy uda się nam - mnie, aktorom, ekipie - tam dotrzeć. Czy uda nam się zachować ten poziom autentyzmu...
- Obawiałem się też tej onirycznej konstrukcji filmu; domyślałem się, że niektórych widzów może ona wkurzyć. Ewidentnie pewne wątki są tu pominięte - nie wiemy, skąd pochodzą nasi bohaterowie, skąd mają pieniądze, czy mają rodzinę... Nie ma tu tego typu punktu odniesienia. Lubimy tłumaczyć zachowania bohaterów prostą psychologią lub socjologicznym tłem ich sytuacji - mnie to jednak razi sztucznością. Ludzie są o wiele bardziej skomplikowani. Takie proste odpowiedzi mnie nie satysfakcjonują. Pozbyłem się więc celowo wszystkiego, co mogłoby widzowi ułatwić społeczną nawigację, całość stała się w związku z tym bardziej enigmatyczna, ale właśnie na tym mi najbardziej zależało.
Dialogi dogrywaliście na postsynchronach. Dlaczego?
- Chodziło o osiągnięcie pewnego rodzaju filmowości. Włożyliśmy w to dużo pracy. Zależało mi, aby mieć pełną kontrolę nad tym światem. Tak samo muzyka. Ścieżka dźwiękowa była bardzo precyzyjnie zmontowana. Te miksy są czasem dość skompresowane, w jednej scenie może być pomieszanych parę różnych utworów. Widz odnosi wrażenie, że to didżej w tle zmienia klimat, ale tak naprawdę to my to robimy. Taki nieoczywisty emocjonalny soundtrack.
Jeśli mówimy o muzyce. Widzowie na festiwalu Sundance obejrzeli ten film z nieco odmienna ścieżką dźwiękową.
Musieliśmy dość szybko skończyć film na Sundance. Do paru utworów mieliśmy tylko wstępne pozwolenie na wykorzystanie, mogliśmy ich użyć tylko na te festiwalowe pokazy. Potem tych praw nie udało się niestety załatwić trwale, koszt na cały świat był za wysoki, więc - z powodów ekonomicznych - byliśmy zmuszeni zmienić parę utworów. Ale to jest dosłownie parę miejsc.
Już po amerykańskiej premierze "Wszystkich nieprzespanych nocy" zostałeś wybrany przez zespół Radiohead, aby zrealizować winietkę do jednego z utworów ich ostatniego albumu. Jak do tego doszło?
- Okazało się, że na festiwal Sundance przyjeżdża wielu przedstawicieli wytwórni muzycznych. Dostałem po prostu parę mejli po festiwalu, czy nie byłbym zainteresowany nakręceniem jakichś klipów. Zacząłem tez dostawać konkretne kompozycje. No i tu się zdziwiłem, bo to były zajebiste kawałki i do tego autorstwa niezłych gwiazd. Ale nie podpalałem się, to jest oczywiście ciekawe, ale zacząłem już wtedy pisać nowy film, głowę miałem już pochłoniętą nowymi rzeczami, to nie było aż takie ważne...
- Słuchałem sobie więc tych kawałków, aż nagle dostałem utwór, który mocniej na mnie zadziałał, od razu pojawiły się w głowie jakieś obrazy, no i to właśnie był Mark Pritchard z gościnnym udziałem Thoma Yorke’a. Jak pojechałem do Oxfordu do Thoma Yorke’a, żeby nagrać skanerem jego twarz, to mu się spodobało i tydzień później przysłał mi mejla, czy nie chciałbym zrobić czegoś dla Radiohead... Taka śmieszna przygoda - zawsze byłem ich fanem, wychowałem się na tej muzyce, ale nigdy nie przypuszczałem, że kiedykolwiek będziemy współpracować.