Michał Koterski: Aniołem nigdy nie byłem
W młodości Michał Koterski nie chwalił się tym, że jego ojciec jest uwielbianym reżyserem. - Gdy w szkole pytali mnie, kim jest mój tata, nie wiedziałem, co powiedzieć. Wszyscy rodzice wychodzili na ósmą do pracy, a mój ojciec siedział w domu i coś tam skrobał. Bardzo się tego wstydziłem. Inni mieli rodziców lekarzy, policjantów, taksówkarzy. A reżyser? Co to dla dziecka znaczy "reżyser"? - opowiada. Dziś jednak do kina podchodzi z tą samą pasją, co tata. - Cieszę się, że teraz mogę grać i role dramatyczne, i role komediowe. Zwłaszcza po tylu latach grania "po warunkach" - przekonuje w naszej rozmowie.
Od twojego pamiętnego debiutu w "Dniu świra" minęło 17 lat. Od tego czasu sporo się w twoim życiu wydarzyło - m.in. sam zostałeś ojcem. Rozumiesz teraz bardziej Adasia Miauczyńskiego?
Michał Koterski: - Myślę, że każdy może znaleźć w sobie coś z Adasia Miauczyńskiego, nieważny jest tu wiek. Już jako młody chłopak, bodajże od filmu "Nic śmiesznego", czytając scenariusze taty, identyfikowałem się z tą postacią. Miałem nawet takie dojrzewające marzenie, że może kiedyś ja będę miał okazję wcielić się w Miauczyńskiego. Paradoks sytuacji - przy okazji ostatniego filmu, "Siedem uczuć", gdy to marzenie się ziściło, ciężko mi było odnaleźć się w tej roli. Dlaczego? Ponieważ to jest człowiek, który przegrał życie - stracił wszystko - a ja byłem w najlepszym momencie mojego życia. Wstąpiłem w nie na trzeźwo, poznałem kobietę, którą kocham, byłem w momencie, kiedy rodził mi się syn. I musiałem nagle wejść w buty sfrustrowanego, zniszczonego człowieka.
- Dzisiaj więc już trudniej mi zidentyfikować się z Adasiem. Jedyne co mi pozostało to lęk o przyszłość. Gdy pojawił się mój syn, zacząłem się bać o jego zdrowie i jego poczucie bezpieczeństwa. To inny rodzaj lęku. Wydaje mi się, że jest już we mnie mniej Miauczyńskiego, niż dawniej (śmiech).
A masz swoje natręctwa?
- Najśmieszniejsze jest to, że nie! Miałem ostatnio jedynie taką sytuację, że wychodząc z domu, musiałem zostawić klucz pod wycieraczką dla sprzątaczki. A w tym samym momencie wychodził z mieszkania naprzeciwko mój sąsiad - młody chłopak, student. I jak na złość zamykał te drzwi i zamykał, sprawdzał klamkę. A ja stoję z workiem na śmieci, chcę wepchnąć klucz pod wycieraczkę i udaję że wiążę buty, żeby nie zostawiać tego klucza na jego widoku. No scena z "Dnia świra"! Nawyków natomiast nie mam. Jestem nawet dość nieostrożny pod tym względem - czasem zapomnę zamknąć okno w czasie deszczu, czasem zostawię otwarty samochód...
W takim razie największy lęk, jaki ci teraz towarzyszy, to lęk o bezpieczeństwo syna...
- To prawda. Bezpieczeństwo syna jest na pierwszym miejscu. To poczucie odpowiedzialności za życie drugiego człowieka mogą zrozumieć chyba tylko rodzice. Każdy z nas zna to powiedzenie z ust naszych mam: "Zobaczysz, jak będziesz miał własne dzieci". I myślisz sobie: "Dobra, niech sobie pogada" (albo śladem Sylwusia: "Ja nigdy nie będę miał dzieci"), a jednak gdy twoje dziecko się rodzi, ten lęk staje się czymś codziennym. Chociaż mój jest i tak tysiąc razy mniejszy, niż lęk matki - mojej Marceli.
Lęk jest także tym, co wyznacza rytm życia bohatera twojego najnowszego filmu - krótkometrażowego "Syna". Bohater posiada w swoim mieszkaniu inteligentny system, który pomaga mu w walce z nim. Skąd ten pomysł?
- Zgłosiła się do mnie firma FIBARO z propozycją takiego projektu. Tworzą system do obsługi "inteligentnego" domu. Przeprowadzili badania, według których człowiek stresuje się trzy razy mniej, gdy ma świadomość, że dom "sam" się o siebie troszczy. Ze względu na pracę mnie często nie ma w mieszkaniu, więc moja partnerka zostaje z naszym synem sama. A taki system dba o ich bezpieczeństwo pod moją nieobecność. Marcelina miała wcześniej lęki - mieszkamy na nowym osiedlu, gdzie sąsiadów jest niewielu, zdarzało jej się nie spać po nocach ze stresu. Gdy ja szukałem rozwiązania tego problemu, pojawił się ten pomysł. Nie mogłem odmówić.
Twój bohater z "Syna" mieszka w wielkim domu, ma piękną dziewczynę, a do tego jest... nauczycielem angielskiego.
- Prywatnym! Z pensji nauczyciela państwowej szkoły chyba by tego domu nie utrzymał... Nie bez powodu te ostatnie strajki.
Ta rola to spora gra z wizerunkiem, który wykreowałeś w "Dniu świra"...
- Wiadomo, "Dzień świra" to kultowy film, Sylwuś to kultowy bohater, a ja odegrałem kultowe sceny, które do dziś przetrwały próbę czasu, i uznaję sobie to za powód do dumy, że nawet młodzi ludzie, którzy nie mają już pojęcia, czym jest "Miś", "Rozmowy kontrolowane" czy "Seksmisja", znają i pamiętają tę postać. Wielu ludzi ma do tego filmu sentyment. Gdy jednak twórcy proponują mi nawiązywanie do "Dnia świra", unikam tego jak ognia. Pamiętam słowa ojca, który mówił, by nie dotykać tego, co kiedyś zostało zrobione perfekcyjnie - a z takim filmem jak "Dzień świra" trudno konkurować.
- W tym przypadku dostałem jednak scenariusz, który był pozornie podobny, ale w gruncie rzeczy całkiem inny, niż "Dzień świra". To film, w którym śledzimy losy takiego współczesnego Adasia Miauczyńskiego, w całkiem nowych realiach, pokazujący, że te lęki mimo postępującej technologii wciąż w nas są. Myślę, że w "Synie" udało nam się uniknąć prostego podrabiania, w zamian pokazując jak aktualny jest dziś "Dzień świra" - nawet w takich tematach, jak polityka. Jest też powiedzenie, że im więcej posiadasz tym więcej masz do stracenia - więc te lęki z biegiem czasu i rozwojem technologii zamiast się zmniejszać, wzmagają się.
W filmie partneruje ci twoja dziewczyna - Marcelina Leszczak, na dodatek w scenach, które można nazwać "łóżkowymi". Jak pracowało wam się razem? Pomagałeś Marceli poradzić sobie z wyzwaniami aktorskimi?
- Zawsze się cieszę na współpracę z Marcelą. Mam już z nią to doświadczenie z planu "Siedmiu uczuć" i wspominam to znakomicie. Ona dała postaci Panny Krysi jakąś "nadwartość", świetnie sobie tę rolę zbudowała. Przy tej produkcji miałem więc świadomość, że Marcela już sprawdziła się aktorsko, w ogóle się o nią nie bałem. Może gdyby nie poradziła sobie wcześniej pomyślałbym "Jezu, kocham ją, ale znowu przez to przechodzić nie chcę" (śmiech). A tak cieszyłem się przede wszystkim na kolejną fajną przygodę i dobrą zabawę - bo bawiliśmy się na planie znakomicie.
- Jestem z niej dumny, bo poradziła sobie w najtrudniejszych możliwych scenach - czyli scenach łóżkowych. Dla wielu aktorów są to sceny najbardziej krępujące. Nie ma nic mniej intymnego, niż scena łóżkowa pośród trzydziestu osób, które kręcą się na planie... Marceli na pewno pomogło doświadczenie w modelingu, gdzie też trzeba zachowywać się przed obiektywem bardzo swobodnie. Przeniosła to przed kamerę i dało znakomity rezultat.
A jaki wpływ na wybór twoich projektów ma twój tata - Marek Koterski? Jako uznany reżyser służy ci wsparciem przy wyborach czy wolisz pozostać niezależny?
- Mój ojciec nigdy się w moje wybory nie wtrącał, ale ja wiedząc, że jest to człowiek, która zna się znakomicie na swoim zawodzie, podchodzi do kina z ogromną pasją i jest jednym z nielicznych "autorów" w polskim kinie, zawsze liczyłem się z jego zdaniem. Mimo że nie zawsze się zgadzamy... Często scenariusze, które podsyłam ojcu, mnie niezwykle ekscytują, a on mówi mi szczerze, że to "nie jest jego bajka", że tego nie rozumie. To sprawia, że bardzo chcę z nim konfrontować swoje decyzje, bo wiem, że zawsze odpowie mi szczerze. Tylko wybitny twórca potrafi przyznać, że się na czymś nie zna i że nie jest wszechwiedzący. Dlatego każdy scenariusz ojcu wysyłam, słucham jego wskazówek. Stety czy niestety, potem i tak przychodzisz na deski teatru lub przed kamerę, i zostajesz tylko ty, ekipa i Pan Bóg - musisz sobie radzić sam, nikt za ciebie tej roboty nie wykona.
Niedawno jednak mieliście okazję z tatą ponownie spotkać się na planie - przy filmie "7 uczuć", w którym wcieliłeś się w Adasia Miauczyńskiego. Jak wspominasz to spotkanie?
- To, jak się pracuje z moim ojcem, co może potwierdzić chyba każdy aktor, jest czymś naprawdę niezwykłym. Mało reżyserów w Polsce może sobie pozwolić na taki komfort pracy jak on. Mieliśmy 36 dni zdjęciowych, 8-godzinny tryb pracy, gdzie teraz daje się twórcom połowę mniej czasu i zdjęcia od rana do nocy, byle jak najwięcej materiału zrealizować jednego dnia. Zapomina się, że film to sztuka. A ojciec już wiele miesięcy przed zdjęciami zaczyna przygotowania - od rozpisania pełnej biografii bohaterów, aż po próby. Na planie natomiast nigdy nie narzuca aktorom swojej wizji. Lubi, gdy aktor daje "błysk", coś więcej, niż on widział w postaci. Nieraz widziałem nawet z tego powodu łzy wzruszenia w jego oczach. To są najpiękniejsze chwile. Nie dziwię się, że chce u niego grać czołówka polskich aktorów, nawet pojawiając się na jedną scenę, jak Magdalena Cielecka w "Siedmiu uczuciach". Bo ojciec w pełni wie, co robi.
Co jest dla ciebie przy pracy z nim najtrudniejsze?
- Oddzielenie się od tego, że pracuję z rodzicem. Trudno jednak dzieciom od tego uciec - zawsze chcemy być zauważani i chwaleni przez swoich rodziców. Mimo tylu zrealizowanych wspólnie projektów, to pragnienie dalej gdzieś u mnie, dorosłego faceta, jest. I przychodziłem później do domu, do Marceli, narzekając: "Kurcze, a mógł mnie jeszcze pochwalić..." (śmiech). Być może to wynikało też ze świadomości, jak bardzo kultowa jest postać, w którą mam się wcielić. Czułem presję i musiałem sobie z nią poradzić. Później jednak Marcela wytłumaczyła mi, że największą pochwałą było to, jak daleko już zaszedłem i jak bardzo się rozwinąłem - zarówno jako człowiek, jak i aktor - na tyle, że ojciec powierzył mi tę rolę. I kiedy już niemal zapomniałem o tym marzeniu o wcieleniu się w Miauczyńskiego, ono się spełniło. Jak to mówią: "Uważaj o czym marzysz, bo się może spełnić". A wtedy trzeba to dźwignąć (śmiech).
Nie mógłbym nie zapytać o powrót do postaci Adasia Miauczyńskiego - planowaliście już kolejne projekty?
- Czy Miauczyński będzie wracał w kolejnych filmach, tego nie wiem. Tego nikt nie wie, nawet mój ojciec - choć mówił już o tym, że ma pomysły na dwa następne filmy. On jednak po każdym projekcie zawiesza buty na przysłowiowym kołku i potrzebuje czasu na odpoczynek. Czasami może to trwać, tak jak przed "Siedmioma uczuciami", aż siedem lat. W zamian można zobaczyć inny projekt z Adasiem Miauczyńskim - musicalowo-operową odsłonę "Dnia świra" w reżyserii Marcina Kołaczkowskiego. Miałem przyjemność zagrać Sylwusia ponownie, ale... wyśpiewującego wszystkie swoje kwestie. Było to naprawdę niesamowite. Trudność polegała na tym, że jest to śpiew operowy. Przez pół roku chodziłem więc specjalnie na lekcje, bo na scenie występuję razem z Maćkiem Miecznikowskim, znakomitym śpiewakiem. Nie chciałem dać plamy. Dziś uwielbiam jeździć z tym spektaklem po Polsce, bo dostrzegam, jak muzyka łagodzi obyczaje. Jest to oczyszczające doświadczenie.
Czujesz się aktorsko spełniony?
- Chyba jeszcze nie do końca... Po tym jak zagrałem tę kultową rolę, z tak wybitnymi aktorami, myślałem, że będę mógł przebierać w propozycjach i "wyżyję" się aktorsko. Motywowało mnie szczególnie to, że za rolę Adasia Miauczyńskiego odebrałem z rąk samego Bogusława Lindy nagrodę dla najlepszego aktora podczas Festiwalu Aktorstwa Filmowego, przyznawaną przez aktorów dla aktorów. Na kolejne projekty musiałem jednak chwilę poczekać - dopiero teraz jest ich tak dużo, że nie wiem w co ręce włożyć!
- Od dziecka kochałem aktorów. Byłem w nich zapatrzony. Pamiętam, że gdy w szkole pytali mnie, kim jest mój tata, nie wiedziałem, co powiedzieć. Wszyscy rodzice wychodzili na ósmą do pracy, a mój ojciec siedział w domu i coś tam skrobał. Bardzo się tego wstydziłem, bo nie potrafiłem powiedzieć, co to znaczy "reżyser". Inni mieli rodziców lekarzy, policjantów, taksówkarzy. A reżyser? Co to dla dziecka znaczy, że dorosły facet siedzi i coś tam bazgroli w pokoju? Moment przełomowy przyszedł, gdy byłem w drugiej klasie podstawówki. Tego dnia wracam do domu, patrzę i widzę... a tutaj z moim ojcem siedzi sam Pan Kleks. Dla mnie to nie był wtedy żaden Piotr Fronczewski, miał akurat długą brodę, więc natychmiast skojarzyłem go z tą postacią. I pamiętam, jak sobie pomyślałem: "Jeju, nie wiem, kim jest ten mój ojciec, ale zna Pana Kleksa". Potem w szkole już wprost mówiłem, że nie wiem, czym zajmuje się mój tata, ale wiem jedno - zna Pana Kleksa (śmiech).
Miałeś więcej takich fascynacji?
- Oczywiście! Później byłem zakochany we Franzu Maurerze. Każdy chciał nim być. Wtedy, dla chłopaka z ósmej klasy, to też nie był aktor Bogusław Linda, a Franz Maurer, ten prawdziwy facet, kozak. I pamiętam znów, jak po schodach wytwórni filmowej, gdzie szliśmy na pokaz filmu, schodził Franz Maurer, a mój ojciec uścisnął mu dłoń. Dokładnie pamiętam nawet, jak Linda był wtedy ubrany - dżinsy, kowbojki i dług czarny płaszcz... Gdy odbierałem wspomnianą nagrodę z jego rąk, powiedziałem mu o tej fascynacji. Widziałem, że Linda patrzył na mnie podejrzliwie, chyba przekonany, że zmyślam. Rzucił nawet parę kąśliwych uwag. Ale gdy opisałem mu ze szczegółami ten obraz, kiedy pierwszy raz go zobaczyłem, w tym twardzielu coś się przełamało - i zobaczyłem, że do oczu napłynęły mu łzy.
W twojej filmografii nie brak zaskakujących wyborów - już we wrześniu będziemy cię mogli zobaczyć w przewrotnej roli w serialu "39 i pół tygodnia". Jak wspominasz to doświadczenie?
- Pamiętam, że gdy dostałem scenariusz z propozycją roli niedoszłego samobójcy, pomyślałem sobie "No nie. Już do końca życia będę grał albo uzależnionych, albo nienormalnych" (śmiech). Ale gdy przeczytałem ten tekst, okazało się, że to świetnie skonstruowana postać z tajemnicą. A że Tomka Karolaka bardzo lubię, graliśmy już nawet wspólnie parę gejów, stwierdziłem, że to może być fajne doświadczenie. I takie też było. Jestem niezwykle ciekawy, jaki będzie ekranowy efekt.
Zarówno w "39 i pół tygodnia", jak i w "Synie" sporo jest elementów komediowych. Dla ciebie jako aktora takie role są ciekawsze, niż role dramatyczne?
- Kiedyś wydawało mi się, że wolę role komediowe, bo jako młody chłopak znalazłem sobie na nie sposób. Potrafiłem to zrobić tak, że wszyscy potem myśleli, że naprawdę taki jestem, jak te moje postaci: lekko głupawy czy nawet, jak potrafili napisać "hejterzy", upośledzony. Bardzo to swego czasu przeżywałem. Dopiero później zrozumiałem, że ta nienawiść nie bierze się z niczego i że "hejterzy" to bardzo sfrustrowani ludzie. Dziś więc bardziej mi ich żal. Ich komentarze były jednak dla mnie dowodem, że te role komediowe przychodzą mi z jakąś łatwością. Całe życie marzyłem natomiast, żeby zagrać gangstera. I parę razy się to udało - czy to w serialu "Odwróceni", czy u wybitnego wizjonera - świętej pamięci Marcina Wrony.
Od teraz więc będziesz grał tylko w dramatach?
- Na pewno nie! (śmiech) Ale szykuję się właśnie do takiej roli. Nie mogę o niej zbyt wiele powiedzieć, bo jesteśmy dopiero na etapie przygotowań. Trenuję muay thai i wszyscy są przekonani, że planuję występ w "Fame MMA". Ale zaprzeczam - nie będzie mnie tam (śmiech). Tej roli natomiast bardzo się początkowo bałem, myślałem, że nie dam rady, a podczas prób pracuje mi się świetnie. Większym wyzwaniem była ostatnio dla mnie jedna z ról komediowych. Myślałem, że poradzę sobie z nią bez problemu, a zauważyłem, że w gruncie rzeczy rozśmieszyć widza to ogromna sztuka. I że jest to najtrudniejsze aktorskie zadanie. Oczywiście, ciśnienie, lęk i presja są przed wykonaniem każdej roli tak samo duże, ale mimo to cieszę się, że dziś mogę grać i role dramatyczne, i role komediowe. Zwłaszcza po tylu latach grania "po warunkach".
A co z projektami takimi jak "Agent". Planujesz jeszcze udział w jakimś reality show?
- Udział w takim show trudno sobie planować, trzeba czekać na zaproszenie! Ale ja już po pierwszym z nich, "Jak oni śpiewają", powiedziałem sobie "nigdy więcej". Nie umiałem śpiewać, fałszowałem jak zdarta płyta, a przechodziłem z odcinka na odcinek dzięki głosom widzów. Nie mogłem już w pewnym momencie znieść tego poczucia zażenowania i zrezygnowałem, żeby zdolniejsi ludzie mogli dalej śpiewać. Potem był "Taniec z gwiazdami" - i było to samo. Też powiedziałem sobie "ostatni raz". Bo z tańcem niestety radziłem sobie podobnie jak ze śpiewaniem (śmiech). Na całe szczęście odpadłem gdzieś w połowie - widzowie chyba wyczuli, że się męczę.
- Do "Agenta" podszedłem więc bardzo sceptycznie. I nie ukrywam, że była to początkowo decyzja czysto finansowa. Dopiero później okazała się przygodą mojego życia. Do dziś spotykam się z sympatią ludzi, którzy przychodzą i mówią, że mi kibicowali. To dla mnie cenne, bo prawdą jest, że w reality show nie da się udawać. Można udawać jeden lub drugi odcinek, ale prędzej czy później wyjdzie na jaw, kim naprawdę jesteś. A wygląda na to, że widzowie obdarzyli mnie sporą sympatią. Sam nie uważam, żebym zachowywał się w tym programie, jak anioł, ale cóż - aniołem nigdy nie byłem (śmiech). Czy wezmę udział w innym tego typu show? Czas pokaże...