Michał Fajbusiewicz: 30 lat ze zbrodnią
Gdzie się pojawi, ludzie węszą przestępstwo. Policja skuła go raz kajdankami. Efektem pracy dziennikarza są znakomite programy o zbrodniach i zbrodniarzach.
Chociaż widzom kojarzy się przede wszystkim z tropieniem nieuchwytnych zbrodniarzy, Michał Fajbusiewicz realizował też reportaże i relacje z podróży, kręcił nawet programy o... modzie. Teraz przybliża okoliczności najgłośniejszych morderstw w Polsce.
Wrócił pan niedawno na antenę z programem "Cała prawda o zbrodni". Historie w nim pokazane nie dotyczą jednak nierozwikłanych przestępstw. Dlaczego?
Michał Fajbusiewicz: - Rzeczywiście po raz pierwszy w swojej karierze opisuję zbrodnie, w których sprawcy okrutnych morderstw zostali złapani i surowo osądzeni. To do mnie trochę niepodobne, bo zawsze zajmowałem się niewyjaśnionymi przypadkami, zdaję sobie jednak sprawę, że część telewidzów interesują motywy działania najgroźniejszych przestępców. Dlatego w "Całej prawdzie o zbrodni" dokładnie analizujemy najbardziej tajemnicze zabójstwa, które wstrząsnęły Polską w ostatnich latach. Mówiliśmy już o wampirze z Bytowa, a niebawem przedstawimy szczegóły makabrycznej zbrodni, której ofiarą padł malarz Zdzisław Beksiński.
Po raz pierwszy w studiu towarzyszy też panu kobieta. Skąd pomysł, by współprowadzącą był psycholog śledczy?
- Justynę Poznańską, którą bardzo cenię za profesjonalizm, odkryłem kilka lat temu, kiedy współpracowała z policyjnym, pomorskim Archiwum X, zajmującym się niewykrytymi zbrodniami. Jej pojawienie się zdecydowanie ożywiło nasz program, bo szukając odpowiedzi, dlaczego ktoś popełnił zbrodnię, nie skupia się ona jedynie na naukowych teoriach i badaniach, ale - co ważne - polega też na swojej intuicji. Do studia zapraszamy również specjalistów, którzy pracowali nad daną sprawą. Są wśród nich psycholodzy, kryminolodzy, patomorfolodzy, ale też wychowawcy więzienni.
Kryminalną tematyką zajmuje się pan od ponad trzydziestu lat. Nie czuje pan znużenia?
- W swoim życiu zajmowałem się nie tylko tego rodzaju tematami. Działałem na różnych, często przeciwstawnych polach, dlatego trudno mi mówić o zmęczeniu czy nawet rutynie. W "Ekspresie Reporterów" zrealizowałem dla TVP 2 ponad sześćdziesiąt reportaży, prowadziłem podróżniczy cykl "Dookoła świata" oraz program o modzie "Nasza szafa". Na swoim koncie mam także prawie dwieście filmów dokumentalnych i krótkometrażowych. Część z nich pokazywana była na festiwalach.
Znane nazwisko ułatwiało pracę?
- Raczej tak, gdyż do wielu swoich bohaterów docierałem dzięki zatrudnieniu w telewizji. Zazwyczaj decydował o tym jednak zupełny przypadek, bo nigdy nic z góry nie planowałem. Temat pojawiał się nagle, jako splot różnych okoliczności. Tak było choćby w przypadku profesora Jana Karskiego, kiedy realizowałem reportaż o nowojorskich policjantach.
Ludzi nie dziwiło, że Michał Fajbusiewicz nie tylko przedstawia głośne zbrodnie, ale jest także dokumentalistą i reporterem?
- Zaskoczenie i niedowierzanie było czymś powszechnym i często z tego powodu dochodziło do zabawnych sytuacji. Pamiętam, jak w 1995 roku, podczas realizacji filmu o kontrowersyjnym malarzu Tadeuszu Mysłowskim, pojawiłem się w warszawskim Muzeum Narodowym na otwarciu jego wystawy. Trochę się spóźniłem i kiedy dyrektor placówki zobaczył mnie z kamerą, przerwał swoje wystąpienie.
Dlaczego?
- Sądził, że doszło do jakiejś krwawej zbrodni na terenie muzeum, lecz szybko wyprowadziłem go z błędu. Innym razem, podczas kręcenia materiału o likwidacji łódzkiego getta, na cmentarzu żydowskim poznałem starszą panią, która przyjechała z Kolonii. Odwiedziliśmy jej dom z dzieciństwa. Obecna właścicielka lokum przywitała mnie radośnie słowami: "Wreszcie pan jest! Tyle razy pisałam do telewizji, by coś zrobili z tym moim grzybem w mieszkaniu!"
To nie budziło irytacji, że kojarzono pana głównie z magazynem kryminalnym "997"?
- To prawda, że zapakowano mnie niczym w filmie "Kingsajz" Juliusza Machulskiego w pewną ciasną szufladę. Nie zamknąłem się jednak w hermetycznym świecie zbrodni. Cały czas dużo podróżowałem po świecie - zarówno zawodowo, jak i prywatnie. W galeriach wystawiano moje fotografie, a w telewizji nie ma właściwie redakcji, w której bym nie pracował.
Do Warszawy się pan nie przeprowadził...
- Nie byłem specjalnie przekonany do tego miasta, choć propozycje, żebym opuścił Łódź, oczywiście się zdarzały. Ten brak entuzjazmu miał swoje dobre strony, bo dzięki temu, że działem poza stolicą, ominęły mnie różne polityczne burze i zawirowania, nie mówiąc już o zwolnieniach. Poza tym w Warszawie byłbym jednym z wielu. A z rodzinną Łodzią zawsze byłem związany emocjonalnie. Lubię jej przedwojenny klimat i specyficzny urok, gdzie do dziś na niektórych klatkach schodowych czuć gotowaną kapustę. W tym mieście nadal są kwartały, na których z powodzeniem można kręcić filmy o II wojnie światowej.
Wróćmy jeszcze do "997". W trakcie jego prowadzenia zarzucano panu, że program to instruktaż dla przestępców.
- Nigdy się z podobnymi stwierdzeniami nie zgadzałem, tym bardziej że nikt w kraju nie przyznał, iż pod wpływem programu popełnił jakiekolwiek, choćby najmniejsze przestępstwo. Zawsze natomiast chciałem, żeby "Magazyn 997", prócz oczywiście schwytania winnych popełnionych zbrodni, spełniał prewencyjną rolę dla telewidzów. Dlatego w naszym cyklu "Żyj bezpiecznie" gościliśmy czołówkę polskich aktorów, którzy uświadamiali widzom istniejące zagrożenia i ostrzegali przed nimi.
Zdjęcia z rekonstrukcji zbrodni kręcono w całej Polsce. Pamięta pan jakąś niecodzienną sytuację?
- Szczególnie jedna z nich wryła mi się mocno w pamięć. Pod koniec lat 90. odtwarzaliśmy napady na stacje benzynowe. Dwóch aktorów z długą bronią musiało chyba niezwykle przekonująco grać groźnych bandytów, bo ktoś widząc ich w akcji, zadzwonił po stróżów prawa. Zbliżała się godzina trzecia w nocy, mieliśmy właśnie kończyć zdjęcia, kiedy nieoczekiwanie pojawiła się policyjna nyska. Wyskoczyło z niej kilku mundurowych z pistoletami gotowymi do strzału i całą telewizyjną ekipę rzucono na ziemię i skuto kajdankami.
Jak skończyła się ta heca?
- Byliśmy przekonani, że ktoś zrobił nam ponury żart, gdyż zobaczyliśmy jegomościa w piżamie, który, jak się wkrótce okazało, był komendantem miejscowej policji. W środku nocy obudzono go i wyciągnięto z domu, informując, że złapano wreszcie "tych" przestępców. Traf chciał, że od kilku tygodni w okolicy grasowała banda rabująca stacje benzynowe. Początkowo nie chciano nam uwierzyć, że jesteśmy z "997" i trochę trwało, nim puszczono nas wolno...
Myśli pan już o emeryturze?
- Sądzę, że jeszcze wiele przede mną, ale odpoczywać także lubię. Trzy lata temu na Pojezierzu Drawskim postawiłem dom, uwiłem sobie przytulne rodzinne gniazdko. To moja mała ojczyzna, gdzie nikt się nie spieszy, a ludzie żyją innymi problemami niż w wielkomiejskim hałasie i zgiełku. Mam tam ciszę, lasy, świeże powietrze i święty spokój!
Nie ma pan natomiast Facebooka...
- Bardzo cenię sobie prywatność i niekiedy jest z tym mały problem. Jestem kolekcjonerem maszyn do pisania, posiadam ponad 600 egzemplarzy i często ktoś z mediów chce je sfotografować i opisać. Wtedy w mojej głowie pojawia się czerwona lampka, czy wpuścić kogoś obcego do domu. Zazwyczaj otwieram jednak przed gościem drzwi, bo mam szacunek do pracy innych.
Artur Krasicki