Mathieu Amalric: Za niski na Bonda
Znamy go z filmów: "Monachium", "Motyl i skafander", "007 Quantum of Solace", "Wenus w futrze" czy "Grand Budapest Hotel". "Zdarzało się, że wycinano kluczową z mojego punktu widzenia scenę w montażu, albo reżyser dawał najgorszy dubel z moim udziałem" - mówi francuski aktor Mathieu Amalric.
Mathieu Amalric to francuski aktor, reżyser, producent filmowy i teatralny. Urodził się w 1965 roku w Neuilly-sur-Seine. Ma na koncie m.in. trzy aktorskie Cezary ("O co chodzi w seksie?", "Królowie i królowa", "Motyl i skafander") i nagrodę za najlepszą reżyserię filmu "Tournee" odebraną w Cannes w 2010 roku. Znane produkcje z jego udziałem to m.in. "Monachium" Stevena Spielberga, "Motyl i skafander" Juliana Schnabla, "007 Quantum of Solace" Marka Forstera, Wenus w futrze" Romana Polańskiego czy "Grand Budapest Hotel" Wesa Andersona. Ojciec dwóch synów.
Z aktorem rozmawiała Anna Serdiukow.
Wchodzę do eleganckiego pokoju hotelowego. Cisza, nawet telewizor nie szumi. Firanka złowrogo powiewa, drzwi od balkonu są uchylone. Słyszałam, że nie lubi wywiadów, ale żeby aż do tego stopnia, by skakać? Sprawdzam w łazience, tutaj też nic. Już chcę wychodzić, gdy nagle słyszę przeciągły rumor: Mathieu Amalric objawia się na środku pomieszczenia. Jest przemoczony, ale uśmiechnięty. Ach, więc to jest ten słynny czar...
Mathieu Amalric: - Widzi pani do czego nałóg doprowadza człowieka.
No właśnie nie widzę i trochę żałuję.
- Sterczę jak uczniak na balkonie, niemal po kryjomu, i palę na deszczu.
Może trzeba było zarezerwować pokój dla palących?
- Całe piętro objęte jest zakazem palenia. To sprawka mojego agenta, stara się wyjść naprzeciw mojej walce z nałogiem. To on umawiał mnie z panią na wywiad.
Dowcipniś.
- Proszę w to nie brnąć. W poprzednim hotelu, gdzie miałem zorganizowane spotkania, w ogóle nie można było otworzyć okien.
I jak pan reaguje w takich sytuacjach?
- Myślę o tym, by zapalić dla rozluźnienia. [śmiech] Sama pani widzi, jestem beznadziejnym przypadkiem.
Nikt mnie nie uprzedzał, że będzie tak ciężko. Może to stres?
- Życie wiąże się ze stresem. Trzeba tak żyć, by eliminować te stany. A swoją drogą, wywiady są piekielnie stresujące - ja zawsze wolałem pracować niż rozmawiać o pracy. Skądinąd, gdy pracuję też palę.
Ile lat w nałogu?
- Kilkadziesiąt. Zawsze to lubiłem. No, ale przekroczyłem już dawno wiek, kiedy można by było wmawiać otoczeniu, że palenie to wybór podyktowany sympatią do papierosów. Ewidentnie one lubią mnie bardziej. [śmiech]
Jakieś inne pasje?
- Kino. To zdrowsze upodobanie.
Przygotowując się do tego wywiadu przejrzałam pana dorobek.
- Zabrzmiało fatalnie.
Dlaczego?
- No skoro musiała pani przypomnieć sobie w czym grałem, to znaczy, że chyba nic nie warte było zapamiętania.
Tego nie powiedziałam. Nie da się zapomnieć takich filmów jak "Monachium" Spielberga, "Motyl czy skafander" Schnabla, czy "Grand Budapest Hotel" Andersona. To nie kokieteria.
- Cieszę się to słysząc. Aktorsko, przytrafiły mi się najpiękniejsze z przygód, mam tego świadomość. Tak różni reżyserzy, tak odmienne gatunki... Człowiek daje z siebie to, co ma najlepsze - nawet grając epizod - co nie zawsze widać na ekranie. Przyczyny są różne, nie ma sensu szukać winnych. Zdarzało się, że wycinano kluczową z mojego punktu widzenia scenę w montażu, albo reżyser dawał najgorszy - znów, według mnie - dubel z moim udziałem. I co? I nic. Trzeba umieć odpuścić i iść dalej.
Zawsze miał pan w sobie taką pokorę?
- Nie. Odkąd reżyseruję, widzę jak różne zdania można mieć odnośnie jednej sceny, montażu, dialogu. Teraz to rozumiem. Nie zawsze to, co ja uznaję za najciekawsze i najlepsze, podoba się też moim aktorom, czy producentom. Kwestia gustu, chociaż nie tylko... uważam że czasami warto przespać się z jakimś pomysłem, odpocząć od tematu i wrócić do rozmów kilka dni później. Jestem za pokojowymi rozwiązaniami.
A jak takie się kończą?
- Reżyser powinien mieć zdanie decydujące. Mówię to i jako reżyser i jako aktor. Trudno, może pogrążam się teraz wśród kolegów i koleżanek.
To samo uważa Roman Polański. Zagrał pan w jego filmie "Wenus w futrze". Czy reżyser rzeczywiście miał ostatnie słowo na planie, czy w tym przypadku raczej żona reżysera, Emmanuelle Seigner?
- Reżyser! No dobrze, czasem Emmanuelle, ale robiła to tak, że wszyscy myśleliśmy, że to decyzje Romana. Dopiero potem - czasem nawet mijały dni - dochodziło do nas, że tak naprawdę udało jej się nabrać całą ekipę. [śmiech]
- Akurat z Emmanuelle znaliśmy się już wcześniej, z planu chociażby "Motyla i skafandra". Wiedziałem, że to znakomita aktorka, zawsze świetnie przygotowana, która potrafi wykorzystać tak swój warsztat, jak i polegać na intuicji. Uwielbiam ludzi, którzy mają odwagę pójść za swoim wewnętrznym głosem. To ryzykowne, nie zawsze się opłaca, bywa że wiele kosztuje.
- A to, że Emmanuelle walczy o swoją pozycję, przekonania i zdanie... U Schnabla było podobnie. Tyle że tam nikt nie mógł jej zarzucić, że wchodzi reżyserowi na głowę, bo to nie był jej mąż. Jest silną kobietą, to walczy. Pewnie lepiej byłoby, by odpuszczała, tym bardziej, gdy za kamerą stoi Polański. A ja właśnie to w niej cenię, że nie ugina się pod żadną presją i nie robi tego, co wypada. To takie niepoprawne. Rzadko kto może sobie na to pozwolić.
Był pan tak samo wyrozumiały dla swojej żony?
- Pyta pani o nasze relacje na planie "Barbary"? [film opowiada o słynnej francuskiej piosenkarce - przyp. red.] No, łatwo nie było. To zresztą zawsze do mnie wraca - jak zachować dystans i zdrowe relacje, gdy pracuje się z tak bliską osobą? Jeanne [aktorka Jeanne Balibar, żona Amalrica - przyp. red.] zagrała tytułową rolę, ja reżyserowałem, ale też wcielałem się w pewną ważną postać. Jak to ująć... Umiejętność pracy z osobą, którą zna się na wylot, nie jest dana wszystkim. Trzeba mieć klasę, profesjonalizm, zimną krew, gdy stoi przed tobą człowiek, o którym wiesz tak dużo... To jest bardzo trudne. W zasadzie niemożliwe.
- Ludzie, którzy żyją ze sobą na co dzień od lat, znają się z lepszej i gorszej strony, nie zawsze potrafią wyłączyć prywatne emocje. W takich sytuacjach nie ma żadnej ściemy. Nie ma także na przykład takiego elementu, który często pomaga w pracy, że ktoś kogoś czaruje, gra coś przed kimś, lepiej się sprzedaje, udaje kogoś kim nie jest, chce wywrzeć wrażenie... W sytuacji, gdy pracujesz z małżonkiem, siostrą, matką, wujem jakiekolwiek kłamstwo, iluzję, obiecankę bez pokrycia czy grę wyczujesz od razu. Również to, że ktoś odpuszcza. Po prostu wiesz, na co stać tę drugą stronę.
- Paradoksalnie nam z żoną pomogło to, że byliśmy już w separacji, gdy pracowaliśmy nad tym filmem. [śmiech] Nie zdradzam żadnych tajemnic, gazety były bardziej niż my na bieżąco. A ja zawsze chciałem pracować z Jeanne, to świetna aktorka, i na moją ocenę nie miały wpływu nasze prywatne sprawy. Wiedziałem że wcześniej czy później zrealizujemy "Barbarę" wspólnie.
To chyba w krytyce też człowiek jest w stanie posunąć się dalej, gdy pracuje z kimś bliskim?
- Jak najbardziej. Tak samo w faworyzowaniu, czy premiowaniu takiej osoby. Takie współistnienie na planie i w życiu, to bardzo delikatna sprawa. Zdaje się, że nieliczni w tej branży potrafią łączyć te dwie sfery. Ale znam ludzi, którzy rozumieją się bez słów, tak w domu jak i w zawodzie - co ma swoje minusy, czasami nawet nie trzeba pół słowa, by temperatura między nimi wzrosła. [śmiech] Tego też można zazdrościć, by po latach umieć z taką pasją rozmawiać ze sobą!
Myśli pan, że reżyseria sprawia, że jest pan lepszym aktorem?
- Trudne pytanie. Nic tak nie hartuje, jak tydzień ostrej harówki: od rana plan filmowy, wieczorem teatr. I tak przez siedem dni. Można paść i już to wystarczy. Podziwiam młodszych kolegów: we wtorek wcielasz się w postać klasyczną, w środę grasz we współczesnej komedii, w czwartek usiłujesz nie spać z konia w westernie, w piątek śpiewasz i tańczysz w musicalu, w weekend prowadzisz teleturniej.
Zapomniał pan o poniedziałku.
- To proste, chodzisz na castingi. [śmiech] Moim zdaniem tak się nie da. A z drugiej strony, myślę że im więcej wkładam w mój zawód, tym później mogę więcej wyjąć. Szybciej odnajduję pewne rozwiązania. Tutaj trening naprawdę się przydaje, aktorstwo jest jak mięsień, trzeba ćwiczyć, inaczej zanika.
- Wszystkie moje role były po coś. Cieszę się, że były tak różnorodne. Myślę że to wzbogaciło i umocniło mój warsztat aktorski w pierwszej kolejności. Reżyseria dała mi pewien dystans do zawodu aktora. Pokazała nie tyle atuty profesji, co jej deficyty, braki, potwierdziła to, jak niewiele w gruncie rzeczy zależy od aktorów. Chyba dlatego ta reżyseria, chciałem by więcej zależało od mnie.
To może trzeba było jednak zostać producentem?
- Ale ja chcę, żeby mnie lubiano na planie. [śmiech] Nie podołałbym tej profesji. Nie mam głowy do budżetów, tabelek, organizacji. Najchętniej pracowałbym w chaosie twórczym, licząc na to, że jakoś to będzie. Wolę, by inni mnie pilnowali.
A sam siebie lubi pan obsadzać?
- Tak, to kwestia narcystycznej strony mojej natury.
Przynajmniej jest pan szczery.
- To był żart! [śmiech]
No musi pan lubić, skoro pan to robi w reżyserowanych przez siebie filmach.
- Odpowiadając na pytanie nieco na około - lubię dawać sobie wolność absolutną znając własne limity.
Sprytnie.
- Na pewno - jeśli wziąć moje aktorskie zaplecze - mam wielki szacunek i podziw dla aktorów i aktorek, których u siebie zatrudniam jako reżyser. Może nawet większy niż reszta niegrających reżyserów, ale tego nie wiem na sto procent. Rozumiem z czym muszą się zmagać aktorzy, przed jakimi stoją dylematami, co ich boli, uwiera, bo sam często przez to przechodzę. Aktorzy zwykle nie mówią o tym, co jest nie tak, a pozostawieni z nierozwiązanym problemem, zamykają się na współpracę nie dając z siebie w stu procentach tego, na co naprawdę ich stać.
- Aktorzy to ludzie, którzy zmagają się zwykle z poczuciem wstydu, obnażenia, są przewrażliwieni na swoim punkcie, do czego - też zazwyczaj - boją się przyznać. Wolą grać niedostępnych, zimnych, wyrachowanych, obojętnych albo... na skraju załamania nerwowego. [śmiech] To działa, szczególnie na producentów - ryzyko, że aktor lub aktorka "zrobią scenę", potrafi czynić cuda. Pomaga przeforsować rzeczy, z którymi wcześniej nikt nie dał sobie rady.
A aktor Amalric zrobił kiedyś "scenę" reżyserowi Amalricowi?
- [śmiech] Pytanie tak naprawdę właściwe i jak najbardziej na miejscu. Zakładając, że nie mam rozdwojenia jaźni, to jest mój wielki dylemat, a mianowicie, czy ja jako reżyser nie jestem zbyt pobłażliwy dla siebie jako aktora? Nie bolałoby mnie to, gdybym był bardziej wobec siebie niż innych aktorów wymagający, ale czy jestem tak samo surowy, obiektywny, rzetelny w ocenie własnych możliwości, deficytów, lęków? To jest bardzo ciekawe zagadnienie. Nie wiem.
Myśli pan, że musi znaleźć odpowiedź na to pytanie?
- Chciałbym kiedyś. To byłoby uczciwe wobec innych i wobec siebie.
Może mając trzy Cezary na koncie, nagrodę w Cannes i mnóstwo wspaniałych nominacji nie trzeba wcale być dla siebie surowym, ani nawet obiektywnym?
- Już widzę tytuł pani wywiadu: "Sukces go zmienił". I byłaby to prawda, każdy sukces zmienia człowieka, tak samo zresztą jak porażka. Z tą różnicą, że porażkę lepiej przeżyć wcześniej niż później, z sukcesem jest na odwrót.
Sukces i porażka, które pana najbardziej zaskoczyły?
- To opowiem pani takie zdarzenie - festiwal w Cannes kilka lat temu otwierał film, w którym zagrałem jedną z głównych ról, pt. "Kobiety mojego życia". Obraz został dość marnie przyjęty, wygwizdano go podczas pokazów prasowych, zjechano w prasie. Z kolei "Barbarę" - wspominany wyżej film w mojej reżyserii - nagrodzono owacją na stojąco. Wszystko podczas jednego festiwalu, projekcje dzieliły dni. Przeżyć tak skrajny odbiór własnych dokonań - choć "Kobiety mojego życia" to film Arnauda Desplechina, ale utożsamiam się z nim - przyznam pani: mocna rzecz. Ale to też lubię w kinie, publiczność bezwzględnie i natychmiast weryfikuje twój talent, pomysł, realizację, możliwości. To piękne, uczciwe i okrutne zarazem. Według mnie festiwale mają w sobie coś z igrzysk. Szybkość reakcji widzów jest porażająca.
Wyobrażam sobie, ile pan pali na takim festiwalu.
- Raczej sobie nie odmawiam. Jak ja tęsknię za kinami, w których można było palić podczas seansów! Ostało się kilka w Paryżu. Jest coś podniosłego, nierealnego w oparach dymu na sali kinowej. To zawsze podbija bajkowość, magię pokazu. Jak by zaraz z tego dymu miały wyjść ekranowe postaci, zstąpić na ziemię.
Byłam raz na takim paryskim seansie. Jeden z widzów wypalił dziurę w fotelu, bo przysnął. Było trochę dymu, włączył się alarm. Właściciel kazał mu płacić za naprawę obicia.
- Może trzeba wymyślić regulamin: palenie dozwolone tylko na filmach, które nie są nudne? Inaczej to się może powtarzać. [śmiech] A ja już wiem, czym mógłbym się zająć na emeryturze: klasyfikacją filmów dla palących lub nie.
Ciekawe, co by się znalazło w tej pierwszej grupie?
- Na pewno seria o Bondzie. Ja spalam pół paczki, gdy oglądam wszystko jedno jaki odcinek! W domu oczywiście.
To pewnie było niczym spełnienie marzeń, gdy dostał pan propozycję zagrania w "007 Quantum of Solace"?
- Trafiło na fana, więc byłem zaszczycony, szczęśliwy. Byłem po czterdziestce, kariery w tym wieku w Hollywood już się nie robi, więc nie traktowałem tego jak trampoliny do sukcesu, czy wyrzutni za granicę.
Wiedział pan od razu, że będzie grał typka spod ciemnej gwiazdy?
- Oczywiście, na Bonda jestem za niski, mam niecałe metr siedemdziesiąt. [śmiech]
No tak, to przynajmniej nie było rozczarowań.
- Żadnych. I tak zapisałem się w dziejach najsłynniejszej sagi filmowej świata. To dało mi wielką satysfakcję, pozafilmową, pozazawodową. Moi synowie są dumni z mojego udziału w tej produkcji. Raz nawet usłyszałem, że w końcu zagrałem w jakimś prawdziwym filmie. Nie jest prosto zasłużyć na uznanie dzieci, więc nie polemizowałem z nimi. Byłem poruszony tą deklaracją, choć do dziś nie wiem, czy powinienem ją traktować w kategoriach odosobnionego komplementu, czy jednak krytyki całego dorobku...
I tak źle i tak niedobrze.
- Nie drążę, bo czasami lepiej nie wiedzieć wszystkiego do końca. To napędzające, być zawieszonym pomiędzy niepewnością a nadzieją.
Wywiad przeprowadzono dzięki pomocy UniFrance (organizacja promująca francuskie filmy poza Francją) w 2019 roku w Paryżu.