Mateusz Damięcki: Problemem jest ruszyć się z kanapy
Przystojny, inteligentny, wymagający. Mateusz Damięcki kocha nie tylko film i teatr, lecz także sport i podróże. Młody artysta opowiada o nowych wyzwaniach aktorskich (m.in. serial "Bodo"), a także o przygotowywanym na przyszły rok cyklu dokumentalnym "Mapa ginącego świata".
Fantastycznie, że pana pokolenie jeździ do Los Angeles, Indii i na Cejlon z równą łatwością, jak pokolenie pana rodziców czy moje jeździło do Wałbrzycha.
- Tylko się cieszyć. W tym roku peregrynacje zacząłem od Londynu, potem odwiedziłem Jerozolimę, Kenię, Rosję. Niedawno wróciłem z Madagaskaru i Sycylii, a przede mną Wietnam, Sri Lanka, Ateny i Leeds.
O! Ale to nie były tylko wakacje?
- Poza Jerozolimą, wizyta w każdym z miejsc wiąże się z pracą. Świat się trochę zmienił. Gdy jako dzieci jechaliśmy z rodzicami polonezem na święta do Wiednia, myśleliśmy z Matyldą: "Ojej, to była wyprawa życia, teraz już nic piękniejszego nie może się nam przydarzyć". Jako dorosły odkryłem, że może się wydarzyć, i to wiele. Nie musisz siedzieć w domu i deliberować: zrobić ten krok czy nie? Zrobić! Wystarczy mieć za co. Bilety naprawdę nie są drogie, zwłaszcza jeśli kupi się je wcześniej. Z noclegami też jest wiele możliwości. To nie problem. Problemem jest ruszyć się z kanapy.
Jakie licho zaniosło pana do Azji, na Madagaskar, do Kenii?
- Praca (śmiech). Jestem gospodarzem 4-odcinkowej serii dokumentalnej "Mapa ginącego świata" poświęconej ochronie gatunków zwierząt i roślin, którym grozi wymarcie. To praca z misją, a jednocześnie kapitalna przygoda. W Kenii obserwowaliśmy życie słoni i nosorożców, na Sri Lance opowiadamy o rafie koralowej, w Wietnamie o chińskiej medycynie. Program będzie można obejrzeć wiosną w TVP 1. Widzowie przekonają się, że choć to krainy odległe i egzotyczne, my tu w Polsce mamy wpływ na stan tamtejszej przyrody.
A jakie są pana spotkania z Rosją?
- Znam ją głównie od strony planu filmowego, jako nastolatek grałem w rosyjskim filmie "Córka kapitana". Fascynuje mnie.
Lubi pan weryfikować schematyczne sądy?
- Gdy na plan do Rosji przyjechała Paula (ukochana aktora - red.), miała taką obserwację: "Rosjanin czy nie, i tak wszyscy filmowcy ubierają się tak samo". Mam tam paru fantastycznych znajomych. Podobnie, jak w USA, gdzie uczyłem się angielskiego i też spotykałem Rosjan. To jest takie proste - albo ci się z kimś fajnie gada, albo nie.
Sześć lat temu przejechał pan 5 tys. km na Syberię i z powrotem. Myśli pan, że warto było?
- Nie cel jest ważny, tylko droga. Gdy po 63 dniach dojechaliśmy do Magadanu, czyli osiągnęliśmy cel, nie było euforii. Przyszła po powrocie. Podróż jest jak dobra książka - nasycam się nią po to, by mi się to kiedyś przydało.
Również na scenie, przed kamerą?
- Oczywiście. Na Syberii, jak już nic nie pomagało, recytowałem Puszkina w oryginale. Tak przełamywało się lody. "O! Skąd znasz? Ale fajny akcent. Dobra, chodź". I nieprzyjaźnie zamknięte drogi nagle się otwierały. W czasie wyprawy najważniejsze nie są miejsca, choć przyroda zapiera dech w piersi, lecz ludzie spotykani po drodze. Poznajesz warunki, w których żyją i uczysz się. "Nie żałuj ludzi, że nie mają telefonu komórkowego, stałego łącza" - tłumaczył mi pewien Rosjanin za Uralem. "To jest im niepotrzebne! Mało tego, powinieneś zazdrościć im wielu rzeczy, których sam nie masz. A jeśli ich żałujesz, odbierasz im jedną jedyną rzecz, którą posiadają na sto procent - godność". Czasem trzeba pojechać na przysłowiowy koniec świata, by uświadomić sobie kilka ważnych prawd.
Podobno teraz chce pan jechać żukiem dookoła świata?
- Taka runda to nic oryginalnego. Po prostu chcę dużo zobaczyć, coś przemyśleć, czegoś doświadczyć, dlatego chciałbym dobrze zaplanować trasę. Może zrealizuję tę podróż za dwa lata?
Dlaczego żukiem?
- Bo to nasze, polskie i jak się zepsuje, można wziąć pilnik i łatwo naprawić.
Nie wierzę! Umiałby pan naprawić silnik albo coś w tym aucie?
- Nie umiałbym, ale na poprzednich wyprawach nauczyłem się, że nie samochód jest ważny, tylko ekipa, którą się zabiera.
Wrócił pan z Wrocławia z planu "Bodo". To będzie dobry serial?
- Gdybym w to nie wierzył, nie podjąłbym się roli. Przenosi nas do dawnych lat, a to mnie zawsze kręciło. Znamienne, ilekroć opowiadam komuś o tamtych czasach, na twarzach ludzi pojawia się nostalgia. Nie tylko ze względu na modę lat 20., ale i obyczaje - to, że facet zawsze był dżentelmenem, nawet jeśli nim nie był. W "Bodo" zanurzam się w historię i jak w innych takich filmach, to dla mnie oddanie hołdu osobom, o których opowiadamy. Eugeniusz Bodo i Adam Brodzisz, którego gram, są równolatkami mojego dziadka i babci, która - jak podejrzewam - w Bodo się podkochiwała. Grając tu, spełniam aktorskie marzenia, zarazem kłaniając się bliskim, dzięki którym jestem.
Czy widzi pan podobieństwo w środowisku artystycznym "między dawnymi a młodymi laty"? Wtedy było łatwiej czy teraz?
- Czytam o Bodo i Brodziszu i zdaję sobie sprawę, że oni podchodzili do swojej sztuki z większym luzem niż my dzisiaj. Obawiam się, że ja bez dwumiesięcznych prób nie dałbym rady tyle występować co oni. Niesamowite, że Bodo wykonał w życiu setki piosenek i wszystkie znał na pamięć! Oczywiście, przedwojenne kabarety były inne niż dziś, różniły się poziomem artystycznym. Na szczęście są i dziś takie zjawiska, jak "Pożar w burdelu", czy mój ukochany "Klub komediowy", w którym gra moja siostra Matylda...
Właśnie miałam o nią pytać. Co robi teraz Matylda?
- Śpiewa, daje koncerty. A do jej kabaretu zapraszam z całej mocy. To rodzaj kabaretu literackiego. Wspaniałego! Dodam jeszcze, że to, co robił Bodo, było podwaliną pod współczesną sztukę. Dzięki takim gościom jak Bodo czy Brodzisz mamy sznyt dzisiejszego polskiego kina. I podobnie jak mojego bohatera w "Jutro idziemy do kina", mnie osobiście przeraża jedno: 1939 rok, kiedy świat się zawalił. Po wojnie niewielu wróciło do zawodu, nawet jeśli przeżyli. Bodo nie przeżył, a Brodzisz, który mógł dać nam tak wiele, wyemigrował do Stanów. Rzewne, łzawe post scriptum, którego nie zabraknie w naszym serialu.
Świat lat 20.-30. nie miał takich zagrożeń jak dzisiejszy show-biznes?
- Pod wieloma względami było tak samo. Trochę śmieszy mnie, że ciągle gadamy: "Oj, przyszło nam żyć w takich czasach". W biografii Bodo znalazłem cytat: "Jeżeli masz ochotę zdobyć autograf od ulubionego artysty, wyślij zdjęcie z kopertą i ze znaczkiem, przekażemy prośbę", czyli, że dostaniesz autograf, a artyści nie będą płacić za znaczek, nie będą też biegać na pocztę. Myślę sobie: To nie ja to wymyśliłem? (śmiech)
Złoszczę się na te roztrząsania, że Mateusz Damięcki stara się o rozwód kościelny. Albo gdy czytam inwektywy pod adresem pana mamy. Albo, że ktoś jest gejem... Bywam ciekawska, ale od takich tekstów robi mi się niedobrze.
- A jeśli komuś od tego nie robi się niedobrze, to ja się po prostu z nim nie koleguję.
Skąd w panu tyle empatii? Pomaga pan chorym w hospicjach, zwierzakom, osobom z autyzmem, kierowcom przypomina, że trzeba jeździć bezpiecznie... Pomagać? To dziś niemodne.
- Chętnie powtarzam: "Nie piszcie esemesów za kierownicą!". Bo potem strażak wyjmuje ciało i czyta: "Kochanie, zaraz będę". Nigdy bym nie chciał, żeby bliska osoba dostała ode mnie takiego ostatniego esemesa. Czy to źle, że włączam się w akcje społeczne? To kwestia wychowania przez rodziców i wrażliwości, którą po nich odziedziczyłem. Do dziś pamiętam, miałem chyba 8 lat, gdy jadąc z mamą samochodem, zobaczyliśmy, że jeden z przechodniów na pasach przewrócił się, dygotał, miał padaczkę i nikt poza mamą się nie zatrzymał. A mama wyszła z auta, udzieliła pierwszej pomocy. I to nie tak, że kiedyś były lepsze czy gorsze czasy! Wszystko zależy od nas: jak się zachowujemy na co dzień wobec drugiego człowieka. Rodzice mają pewne zasady i wpoili je mnie i Matyldzie. Tylko tyle. Dziś faktycznie można odnieść wrażenie, że nie ma mody na pomaganie, za to jest na hejt. Ja się od takiego świata odcinam. Dlatego we wrześniu włączyłem się do innej ważnej akcji społecznej "Stop mowie nienawiści".
A co, jeśli hejt dotyczy pana?
- Stosuję starą, dobrą metodę. Nie reaguję. W każdym razie, dopóki nie zostanie złamane prawo.
Rozmawiała: Bożena Chodyniecka
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Mateusz Damięcki urodził się 19 maja 1981 w Warszawie. Akademię Teatralną skończył w 2004 r. Popularność przyniosły mu role w filmach i serialach: "Matki, żony i kochanki", "Przedwiośnie", "Jutro idziemy do kina", "Kochaj i tańcz". Miłośnik sportu. Uczestnik "Tańca z gwiazdami". Syn Macieja i Joanny Damięckich, wnuk Dobiesława Damięckiego i Ireny Górskiej-Damięckiej.