Widzowie zapamiętali ją jako jedną z najbardziej ponętnych aktorek polskiego kina. Sama jednak nie przepadała za rozbieranymi scenami.
Jej specjalnością były role kobiet silnych, ale też obdarzonych niezwykłym seksapilem. Uważana za główną rywalkę Grażyny Szapołowskiej, zagrała w ponad stu filmach i serialach.
Kiedyś powiedziała pani, że nigdy nie narzeka i niczego innym nie zazdrości. Zawsze pani taka była, czy to wynika z życiowych doświadczeń?
Marzena Trybała: - Mój rodzinny dom w Krakowie był ciepły, pełen miłości i dał mi siłę na resztę życia. Rodzice pracowali, ale poświęcali mi dużo czasu, wpoili podstawowe wartości, m.in., że trzeba ludziom pomagać, mieć w sobie dużo empatii, niczego nie zazdrościć, cieszyć się tym, co się ma. Ale też przekonanie, że jak chcę, to mogę. Życie mnie raczej rozpieszczało. Dziś mam szczęśliwy dom, udany związek, przyjaciół. Kocham życie. Zawodowo los też był łaskawy, nie było momentu, gdy telefon nie dzwonił z propozycjami... Jeżeli nie dzwonił w sprawie zdjęć do filmu, to był serial, a jak nie serial, to zawsze dużo działo się w teatrze. A teatr w moim sercu gra rolę pierwszoplanową. To moja największa miłość.
Dla milionów widzów pozostanie pani symbolem seksu lat 80. Ktoś wyliczył, że "sceny rozbierane" zagrała pani w 25 filmach.
- Nagość nie jest ekscytująca, napięcie erotyczne buduje się w inny sposób, spojrzeniami, gestami. Buntowałam się przeciw bezsensownemu rozbieraniu, ale scen erotycznych w naszym kinie było sporo. Wiele tych, które zagrałam, nie podobało mi się, bo nie były porządnie wyreżyserowane. W scenariuszu często było napisane: "scena erotyczna" i kropka. Liczono na intymność i prywatne reakcje aktorów. A przecież scena erotyczna jest jak każda inna, a może jeszcze trudniejsza, i powinna być rozpisana na ruchy, gesty. Wtedy aktor koncentruje się na choreografii, znika skrępowanie, bo ma do wykonania zadanie aktorskie.
Pani przygoda z filmem zaczęła się od tego, że zrezygnowała pani z roli u Andrzeja Wajdy...
- Na pierwszym roku studiów Jan Budkiewicz, drugi reżyser, zobaczył mnie na juwenaliach w Krakowie i zaprosił na zdjęcia próbne do "Krajobrazu po bitwie". Wygrałam casting. Po pierwszym dniu zdjęciowym byłam świadkiem niewybrednych komentarzy kogoś z ekipy technicznej, że "gołe dupy latają po planie". W jednej ze scen miałam być nago. Zestresowałam się, byłam niedoświadczona, mało dojrzała i zrezygnowałam. Cały dzień zdjęciowy, podczas którego nakręciłam scenę, gdy moja bohaterka przyjmuje komunię świętą, poszedł do kosza. To było kosztowne i kłopotliwe dla całej ekipy, z czego tak do końca nie zdawałam sobie wówczas sprawy.
Ale rok później zagrała pani kipiącą erotyką postać w filmie telewizyjnym "Dekameronie".
- Byłam o ten rok dojrzalsza, bardziej doświadczona po zajęciach i ćwiczeniach w szkole. Uświadomiłam sobie, że ciało jest dla aktora narzędziem. Wystąpiłam w stroju Ewy i był to rodzaj moich przeprosin.
Pierwsza pani główna rola w filmie kinowym to "Roman i Magda" u boku Andrzeja Seweryna.
- Andrzej bardzo mi pomógł. Powiedział, że musimy się tak skoncentrować, by dobrze zagrać intymne sceny już za pierwszym razem, bez dubla. Poza tym wtedy taśma filmowa była droga, płaciło się za nią w dolarach. 1 sekunda na ekranie to 4 metry taśmy, a metr kosztował 3,40 dolara. Odpowiedzialność duża, zawsze się to miało gdzieś z tyłu głowy.
Na pewno ważne w pani życiu było spotkanie z Krzysztofem Kieślowskim...
- Był bardzo wnikliwym obserwatorem rzeczywistości, lubiłam jego ironiczne poczucie humoru. Zadzwonił do mnie i zaproponował rolę Werki, niepozornej, małomównej dziewczyny w "Przypadku" u boku Bogusława Lindy. Był rok 1981, dookoła strajki, niespokojna atmosfera. Czuliśmy, że robimy ważny film. Nauczyłam się od Krzysztofa ważnej rzeczy: panowania nad emocjami.
Zbieg okoliczności sprawił, że nie zagrała pani w innym jego ważnym dziele "Krótkim filmie o miłości"...
- Zaproponował mi tę rolę. W tym czasie dostałam wiadomość, że wygrałam casting do dużej kostiumowej produkcji telewizyjnej w NRD "Blask Saksonii i chwała Prus", gdzie miałam być hrabiną Cosel. Spytałam Krzysztofa, co zrobić? Powiedział: "Takich pieniędzy jak Niemcy ci nie zapewnię. Jedynie gwarantuję, że zagrasz w bardzo dobrym filmie". Myślałam, że uda się pogodzić obie produkcje. Ale kiedy Kieślowski zaczynał kręcić, jeszcze trwały moje zdjęcia w NRD i nie dałabym rady. Ale rzeczywiście honorarium dostałam spore. Udało mi się nawet kupić samochód - Ładę 2000 w kolorze wiśniowym i sprowadzić auto do Polski.
To był pani pierwszy samochód?
- Nie, pierwszy był Józek, czyli biały Fiat 126 p, kupiony za honorarium, które otrzymałam za serial kostiumowy "Komediantka", w którym grałam diwę prowincjonalnego teatru. Ktoś oddał talon i ostatniego dnia mnie go przydzielono. Potrafiłam w nocy się budzić i patrzeć przez okno na samochód stojący pod blokiem. "Mój ci on" - myślałam. Tak się cieszyłam, że mam własne auto!
Wielu aktorów, wspominając dawne czasy, podkreśla, że kiedyś ekipy filmowe były ze sobą bardzo zżyte...
- To prawda, życie towarzyskie kwitło. Dużo pracowało się na wyjazdach. Nawet jak kręciliśmy pod Grójcem serial "Rzeka kłamstwa", nie wracało się do Warszawy. Razem spędzaliśmy czas, rozmawialiśmy, poznawaliśmy się, czasem piło się wódeczkę dla rozluźnienia po zdjęciach, omawiało kolejny dzień zdjęciowy. Nie było telefonów komórkowych. Lubiłam ten sposób pracy. Taki był dla mnie udział w ostatnim filmie Barbary Sass "W imieniu diabła", kręconym w pięknym, starym klasztorze w Krośnie blisko Ornety na Mazurach.
Namówiłam panią na wspomnienia, a nie jest ponoć pani osobą, która ogląda się wstecz.
- Ten czas, który przeżyłam, był fantastyczny, mam wiele ról w dorobku, ale ja do tego nie wracam. Żyję tu i teraz. Myślę, co jeszcze zagram i co przede mną. Jedno jest pewne: wybrałam właściwy zawód. Od dziecka uwielbiałam mówić wierszyki. Chodziłam do ogniska do Pałacu pod Baranami. W liceum byłam w teatrze międzyszkolnym i wystąpiłam jako Zosia w "Weselu". W ostatniej scenie chocholego tańca, gdy światło gasło, miałam gęsią skórkę. Poczułam magię i pomyślałam: "Tak chcę". Tę magię miałam szczęście odczuwać potem wiele razy.
Na początku rozmowy powiedziała pani, że kocha życie, a życie oprócz pracy to między innymi...
- Dom na wsi, podróże, choć teraz ze względu na naszego psa, 16-letniego Kubusia, nie wypuszczamy się daleko. Wielką moją pasją jest też żeglarstwo. Jeszcze w czasie studiów zrobiłam patent sternika, pływałam głównie po Mazurach, ale też po morzu. Żeglowanie to najwspanialszy dla mnie sposób spędzania wakacji. Kocham taką włóczęgę. Mąż siłą rzeczy też polubił żagle i muszę przyznać, że zawsze był ofiarnym załogantem.
Ewa Modrzejewska