Marzena Kipiel-Sztuka: Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana
Serialowa Halina Kiepska to człowiek-orkiestra. Aktorka swoim życiorysem mogłaby obdzielić co najmniej kilka osób. Absolwentka szkoły budowlanej, która koncertowała m.in. w Omanie, teraz szuka bratniej duszy i spokoju.
Pani rodzinne miasto to Legnica...
Marzena Kipiel-Sztuka: - O której mówimy "mała Moskwa". Przez całe dzieciństwo byłam dwujęzyczna, bo mieszkałam w sąsiedztwie Gruzinów, Kazachów, Ukraińców, Litwinów. Nauczyłam się tańczyć kazaczoka i gdy tylko mama zabierała mnie do kawiarni, swoje musiałam odtańczyć. Mama była pewna, że zostanę artystką.
Szybko zaczęła się pani kształcić w tym kierunku?
- Nie, bo wylądowałam w budowlance. To była wówczas najbardziej rockandrollowa szkoła, miała swój kryty basen, a uczyli się w niej w większości chłopcy. Codziennie podjeżdżali swoimi samochodami pod szkołę, w białych tenisówkach, jeszcze lekko przybrudzonych cegłą z kortu tenisowego. To były naprawdę niezłe ciacha!
Kiedy więc zorientowała się pani, że ta szkoła budowlana to jednak pomyłka?
- W drugiej klasie. Z rodzicami miałam taką umowę, że ze wszystkich przedmiotów ogólnokształcących mam mieć piątki, a z reszty wystarczą tróje. Zrobiłam więc maturę, a potem od razu był teatr w Gnieźnie, potem Klub 1212 w Teatrze Polskim. Zakochałam się w tej atmosferze i wiedziałam już, że chcę to robić.
A jak znalazła się pani w Omanie?
- Pojechałam tam śpiewać! Mam słuch muzyczny po mamie. Zaczynałam od wesel i dancingów, gdzie śpiewało się wszystko, od "Majteczek w kropeczki" po inne hity. Wtedy właśnie zaproponowano mi wyjazd do Omanu, bo zabrakło wokalistki do zespołu rozrywkowego. W tamtych czasach to naprawdę było coś - wyjazd na Bliski Wschód, gdzie Ocean Indyjski zderza się z Morzem Arabskim. Wszystkie ciotki płakały ze strachu, że porwą mnie do jakiegoś haremu, ale zaryzykowałam, bo chciałam zarobić trochę grosza, a i tak dalekie wyjazdy wówczas były poza zasięgiem przeciętnego człowieka. Było cudownie. Tuż obok mnie skakały delfiny, pod nogami chodziły wielkie kraby. Być może było to ryzykowne, ale przecież kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana.
Lubi pani podróże?
- Na starość, choć mam tylko 51 lat, nabawiłam się reisefieber i podróżowanie nie jest już tak łatwe. Nie znoszę się pakować, panikuję przed każdym wyjazdem, nawet na plan "Kiepskich" do Wrocławia. Często okazuje się, że wzięłam trzy szczoteczki do zębów, a nie mam pasty. Zawsze biorę ze sobą całą szafę najczęściej niepotrzebnych rzeczy. Za to nigdy nie zapominam o gadżetach dla mojego wspaniałego psa, Gienka.
Gienek zdążył już panią w sobie rozkochać, a czy po kilku poważnych związkach wciąż czeka pani na kolejną miłość?
- Myślę, że raczej ktoś gdzieś czeka na mnie. Nic na siłę. Na razie nie wyobrażam sobie, żeby ktoś mógł ze mną zamieszkać.
Jest pani taka trudna do wspólnego mieszkania?
- Okropnie! Jestem impulsywną osobą, a jeszcze po tej mojej budowlance mam w zanadrzu nie tyle przekleństwa, co całe związki frazeologiczne! Łatwo daję się wyprowadzić z równowagi i jestem trudna we współżyciu. Bardziej niż na wielką miłość, czekam na kumpla. Fajnego faceta, który będzie miał swoje sprawy, swoją szufladę u siebie w mieszkaniu, z którym poszłabym na spacer lub do kina raz w tygodniu.
Jeszcze jakieś marzenie?
- Niewielki domek bez wścibskich spojrzeń sąsiadów i mały ogródek, z którego mogłabym wyciągnąć rzodkiewkę i zjeść ją jeszcze z piaskiem.
Paulina Masłowska