Marta Manowska: Nawet w Azji nie jestem sama
Program "Rolnik szuka żony" sprawił, że jej życie przyspieszyło. Dzięki niemu udało jej się zrealizować niektóre z marzeń.
To już trzecia edycja show "Rolnik szuka żony". Czy żadnemu z uczestników nie zamarzyło się, by została pani jego żoną?
Marta Manowska: - Nie odczułam tego. W programie mamy ściśle rozdzielone role. Każdy wie, czego chce. Bardziej więc interesujemy się sobą jako ludźmi, a nie potencjalnymi partnerami.
Naprawdę wszyscy wiedzą, czego chcą? Mam wątpliwości.
- To odwrotnie niż ja. Są za nami dwa śluby, jedna z par spodziewa się dziecka. To mówi samo za siebie. W przypadku Stasia z pierwszej edycji i Eugeniusza z drugiej rzeczywiście tak się wydarzyło, że z czasem stali się mniej zdecydowani, ale to jest tylko i wyłącznie życie. Gdybyśmy chcieli, żeby po każdym programie było pięć ślubów, to byśmy robili castingi na uczestników. Teraz mamy trzeciego starszego pana - Zbyszka. Może on odczaruje te dwie edycje.
Konkurencja czuwa i ma "Ślub od pierwszego wejrzenia"...
- Tym, co nas wyróżnia spośród programów "parujących ludzi", jest to, że naszym bohaterem jest zwyczajny człowiek. Nieprzebrany, nieumalowany, niewtłoczony w sztuczną sytuację, taki, którego możemy spotkać na co dzień. Żeby zaryzykować ślub od pierwszego wejrzenia, trzeba najpierw potencjalnych kandydatów profilowo zbadać, dobrać. My tego nie robimy. Ludzie sami się zgłaszają, my ich pokazujemy, a widzowie do nich piszą. Wybór dokonuje się niejako sam. Szymon z tej edycji fajnie powiedział, że jeśli powstanie przyjaźń czy bliższa znajomość, to już jest to wartość dodana w czasach, gdy tak trudno jest kogoś poznać.
A na wsi jest z tym jeszcze większy kłopot niż w mieście!
- Prawda? Ja nie twierdzę, że w mieście jest łatwo ułożyć sobie z kimś życie, nie bez powodu jest przecież tak wielu solistów. Ludzie galopują, a jeśli ktoś nie ma takiej woli i możliwości, żeby cały czas zmieniać środowisko, to ma małe szanse poznania kogoś nowego. Obracamy się zwykle cały czas wśród tych samych ludzi. Wiadomo jednak, że w mieście statystycznie mamy większą możliwość spotkania drugiego człowieka niż na wsi. Za wielki walor tego programu uważam więc, że poznają się ludzie, którzy tak naprawdę nigdy by się nie spotkali, bo dzieli ich 600 km - tak było w przypadku Anki i Roberta z poprzedniej edycji.
Czy panie, które zgłaszają się do programu, są przygotowane na odrzucenie?
- Wszyscy uczestnicy mają w sobie wielką mądrość, która przygotowuje ich na to, że nic się takiego nie stanie, jeśli się nie uda. Proszę zauważyć, że te panie nie nastawiają się na ostrą rywalizację, ale też nie stają bezwolnie w szeregu, czekając na decyzję. Podchodzą do sprawy w dojrzały sposób. Czuje się bijący od nich spokój i pełną świadomość wszystkich scenariuszy, które mogą mieć miejsce.
Czym uczestnicy programu panią zaskakują?
- Otwartością. Szczególnie ci z pierwszej edycji, bo ci z drugiej już chociaż w małej części mogli wiedzieć, jakim jestem człowiekiem. Ale w pierwszej edycji było tak, że przyjechałam do nich jako obca osoba, siadaliśmy i zaczynaliśmy rozmawiać o sprawach, o których często trudno się rozmawia nawet ze swoimi przyjaciółmi. Mam do nich ogromny szacunek za tę otwartość.
Szkoda, że na co dzień nie stać nas na otwartość!
- Na pewno łatwiej by nam się żyło. Bohaterowie pierwszej edycji mają już związki, nawet jeśli nie z osobami poznanymi w programie, to jednak on jakoś na nich wpłynął. Do Grzegorza odezwała się dziewczyna, której nie było w kraju, gdy trwała edycja, Zbyszek też ma partnerkę. Zresztą, sami powiedzieli o tym, gdy spotkaliśmy się na odcinku świątecznym. To też jest pokłosie tego, że ktoś kogoś zobaczył w "Rolniku...".
A jak się zmieniło pani życie?
- Przyspieszyło! Mam teraz więcej znajomych, bo dużo ludzi do mnie podchodzi, mówi mi "dzień dobry" i pyta mnie o losy bohaterów show. Dostałam też propozycję z teatru i gram w spektaklu "Hawaje, czyli przygody siostry Jane". Bardzo się z tego cieszę, gdyż zawsze chciałam to właśnie robić.
Pani wielką pasją są podróże. Dokąd pani najchętniej jeździ?
- W różne miejsca, np. niedawno byłam w Toskanii. Regularnie jednak wracam do Azji. Zaczęło się niejako przypadkiem, bo pojechałam tam z grupą znajomych. Wtedy okazało się, że to jest moje miejsce. Jest jakiś spokój w tamtejszym chaosie. Wszystko mnie zachwyca - zapachy, smaki, dźwięki, ludzie, ich życzliwość. W tym roku wyruszyłam po raz pierwszy sama i to też było bardzo cenne doświadczenie. Byłam tylko ja, aparat i podróż trochę zaplanowana, trochę nie. Jakoś tak się zrobiło, że wyjazdy do Azji stały się dla mnie czymś stałym w kalendarzu i naturalnie wpisały się w rytm mojego życia. W styczniu jest Azja, luty i marzec - różne prace, ostatnio próby w teatrze, a potem "Rolnik...", potem znowu teatr - teraz dużo jeździmy po Polsce ze spektaklem. I tak mija cały rok.
A ta Azja, to który rejon?
- W zeszłym roku były Filipiny, w tym Wietnam i Kambodża, a wszystko zaczęło się od Tajlandii. Teraz chciałabym odwiedzić Indonezję i Malezję albo Laos i Birmę. Ostatnio kupiłam bilet w poniedziałek, a w piątek byłam już w samolocie. Przestałam działać z wyprzedzeniem - trochę jest w tym spontaniczności, trochę planu.
I zupełnie sama?
- Ostatnio na lotnisku w Moskwie usłyszałam pytanie: To pani z tego programu "Rolnik szuka żony"? Potem w Sajgonie spotkałam ludzi, którzy mieli pod pachą "Twój Styl" i właśnie przeczytali wywiad ze mną. Spędziliśmy razem dwa czy trzy dni. Więc tak naprawdę "Rolnik..." nie pozwala mi być samej nawet w Azji!
Iwona Leończuk
***Zobacz materiały o podobnej tematyce***