Marta Lipińska: Chcę jeszcze trochę nacieszyć się życiem [wywiad]

Marta Lipińska /AKPA

Nie ma chyba w Polsce osoby, która jej nie zna. Jednym Marta Lipińska kojarzy się z Elizą szaleńczo zakochaną w panu Sułku, innym z upiorną teściową z "Miodowych lat" czy Michałową z "Rancza". Miłośnicy teatru znają ją z wielu ról, jakie zagrała w warszawskim Teatrze Współczesnym, w którym występuje od 60 lat. O tej placówce ostatnio jest głośno, bo po czterdziestu latach z posadą dyrektora żegna się Maciej Englert. Aktorka opowiada o tym, jaka przyszłość czeka Teatr Współczesny, dlaczego nigdy nie lubiła być "panią dyrektorową", czemu coraz częściej myśli o tym, żeby przestać występować na scenie i co zamierza robić, gdy rzeczywiście przestanie grać.

Marta Lipińska - aktorka filmowa i teatralna, absolwentka warszawskiej PWST. Po ukończeniu studiów dostała angaż do Teatru Współczesnego, w którym debiutowała w lutym 1963 roku rolą Iriny w spektaklu "Trzy siostry" Czechowa w reż. Erwina Axera. Od początku kariery związana z Polskim Radiem. W latach 1973-2002 wraz z Krzysztofem Kowalewskim występowała w słuchowisku Jacka Janczarskiego "Kocham pana, panie Sułku".

Na ekranie debiutowała w 1962 roku w filmie Stanisława Różewicza "Głos z tamtego świata". Ma w dorobku role w tak znanych produkcjach, jak "Salto", "Dolina Issy", "Lalka""Nad Niemnem". Szeroką popularność zdobyła dzięki rolom w serialach "Miodowe lata""Ranczo", a także ekranizacjach powieści Katarzyny Grocholi: "Nigdy w życiu!""Ja wam pokażę". Obecnie można ją oglądać w komedii romantycznej "Uwierz w Mikołaja"

Reklama

Jest żoną Macieja Englerta, dyrektora Teatru Współczesnego, mamą dwójki dzieci. Córka Anna jest kostiumografem, syn Michał - operatorem filmowym. Ma troje wnuków.

Bardzo rzadko zgadza się pani na wywiad.

Marta Lipińska: - To prawda, chociaż takich propozycji nie brakuje. Nie bardzo lubię się otwierać przed wszystkimi, zwracam uwagę na to, gdzie miałabym się pokazać i w jakiej sprawie. Nie ma mnie na żadnych fanpage'ach, Instagramach i Facebookach. Chociaż ktoś nawet założył mój profil bez mojej wiedzy. Widziałam ten profil, bardzo dużo było tam wejść, same miłe wpisy, więc pomyślałam sobie: "Niech już sobie działa". Czasem podglądam mężowskiego Facebooka, ale sama nie miałabym ochoty się tym zajmować, już chyba nie mam potrzeby przestawiać się na wirtualny świat. Wolę spotkanie z żywym człowiekiem niż wypisywanie maili czy SMS-ów. Dlatego chciałam, żebyśmy się spotkały.

Rozmawiamy w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Legendarne miejsce. Tutaj spędziła pani całe swoje zawodowe życie. W lutym 1963 roku debiutowała pani w "Trzech siostrach" w roli Iriny.

- Kiedyś nawet policzyłam, że zagrałam we Współczesnym ponad sześćdziesiąt ról. I to nie byle jakich, odniosłam sporo sukcesów. Teraz występuję w spektaklu "Lepiej już było", w kolejną sobotę będę już grała 270. przedstawienie, a na widowni cały czas jest komplet. Wiem, że ludzie, gdy kupują bilety, pytają: "Czy gra pani Lipińska?". Nie mówię tego po to, żeby się chwalić, znam swoją wartość i nie zależy mi na pochwałach czy nagrodach, choć wiele ich dostałam i to tych najcenniejszych, bo od publiczności.

W pani przypadku życie prywatne bardzo splata się z zawodowym. Niemal równie długo jak pani, z Teatrem Współczesnym związany jest pani mąż Maciej Englert. Najpierw jako aktor, potem reżyser, zastępca dyrektora, a od ponad 40. lat dyrektor. Niedawno Wydział Kultury ogłosił konkurs na nowego dyrektora Współczesnego.

- Oczywiście staraliśmy z mężem nie przenosić spraw zawodowych do naszego domu, ale to nie było możliwe. Zresztą zarówno dla mnie, jak i męża Teatr Współczesny to trochę drugi dom. Natomiast teraz miasto urządziło jakąś straszną rewolucję w życiu teatralnym stolicy, w sumie w sercu największego teatru w naszym kraju. To bardzo poważna sprawa, a wszystko to wygląda na kompletnie nieprzygotowane, nieprzemyślane, bez żadnej dyskusji środowiskowej. Panuje więc zamęt, chaos i niewiedza. I stąd wiele krytycznych wypowiedzi wielu wybitnych osób. Dotyka to także Teatru Współczesnego, jednego z najlepszych teatrów w Warszawie, bo pani Aldona Machnowska-Góra, wiceprezydent Warszawy, która kieruje Wydziałem Kultury w Urzędzie Miasta, ogłosiła konkurs na nowego dyrektora tej placówki. Nie chce mi się w to wnikać. Jestem w niezręcznej sytuacji, bo dotyka to też mojego męża. Staram się mu wytłumaczyć, że mamy za sobą wspaniałą drogę, teatr jest w dobrym stanie, więc może już zrobiliśmy swoje, a teraz zostawmy przestrzeń młodym. Nie mogę w tym miejscu nie powiedzieć o skandalu w Teatrze Dramatycznym. Gdzie jest pan Prezydent Warszawy?

Boi się pani tego, jak ta rewolucja wpłynie na działalność Teatru Współczesnego, który od lat cieszy się ogromną renomą.

- Bilety na nasze spektakle są wyprzedane, choć nie są tanie. Współczesny ma swoją publiczność, spektakle dostają świetne recenzje. Dlatego to, co się dzieje, jest dziwne. Trzeba też powiedzieć, że teatr jest miejscem pracy dla bardzo wielu osób. Większość z nich jest z nami od kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu lat. Ich także ta sytuacja mocno niepokoi. Wszyscy wiemy, jak wyglądają rewolucje w innych warszawskich teatrach. Przyznam, że jestem tym wszystkim zbrzydzona. Ostatnio coraz częściej myślę, że chciałabym już zrezygnować z występowania na scenie. Bo granie spektaklu to jest strasznie ciężka robota, w "Lepiej już było" przez dwie godziny nie schodzę ze sceny. Z drugiej strony może ta praca trzyma mnie przy życiu i pozwala być w formie? Bo kontakt z żywym widzem to coś nadzwyczajnego, i dla aktorów, i dla widzów. Wszyscy to uwielbiamy i bez tego byłoby ciężko...

Co pani będzie robić, jak przestanie grać?

- Przede wszystkim trochę odpocznę. Ile jest wspaniałych rzeczy do zrobienia! Lubię sobie pochodzić, poobserwować, uwielbiam dobre filmy i to w dużych kinach oglądane, mam cały stos książek, których nie zdążyłam przeczytać w czasie wakacji. Poza tym dostaję mnóstwo zaproszeń na różne spotkania ze mną, do radia. Chętnie też od czasu do czasu mogłabym zagrać w filmie, bo to jednak nie wymaga takiego wysiłku niż teatr. Przychodzi się na plan, gra kilka scen i wraca do domu. Ale przyznam, że ostatnio nie jestem zasypywana propozycjami filmowymi.

Grała pani w filmach, które przeszły do historii polskiego kina: "Salto", "Dolina Issy", "Lalka", "Nad Niemnem". Każda z pani kreacji jest inna i jakże prawdziwa.

- Nigdy nie miałam agenta, nigdy też nie brałam udziału w żadnych castingach. Chociaż nie, przepraszam, dwa razy byłam na zdjęciach próbnych. Pierwszy raz u Stanisława Różewicza do filmu "Głos z tamtego świata", gdzie startowało wiele moich koleżanek aktorek i ja zostałam wybrana. Byłam wtedy jeszcze studentką, trochę się bałam, bo studentom nie wolno było nigdzie występować, ale Stanisław Różewicz uspokoił mnie, że zanim dojdzie do premiery, już skończę szkołę. Spodobało mu się, jak pracuję i potem zapraszał mnie do kolejnego filmu. Drugi casting był do niemieckiego filmu o Goi, miałam grać Albę. Pamiętam, że reżyser żartował, że nawet ręce mam takie jak ona na portretach - bardzo drobne. Casting wygrałam i bardzo się cieszyłam na tę rolę, wtedy granie w filmie zagranicznym to było coś. Już sobie wyobrażałam, jakie piękne ubranka dla dzieci przywiozę z Niemiec. Niestety, Erwin Axer, ówczesny dyrektor Teatru Współczesnego, nie chciał mnie zwolnić do filmu. Było mi żal, ale z drugiej strony rozumiałam jego decyzję. Byłam wtedy w obsadach kilku spektakli, a film miał był kręcony przez kilka miesięcy. Co w tym czasie stałoby się z tymi przedstawianiami? Axer miałby zamknąć teatr? To byłoby niemożliwe.

Teraz możemy panią oglądać w komedii romantycznej "Uwierz w Mikołaja". Zagrała pani Sabinę, pensjonariuszkę domu spokojnej starości. Wzruszająca postać. Na początku jej nie lubimy, bo jest gderliwa, nieuprzejma wobec nowej współlokatorki. Ale potem zaczynamy rozumieć, dlaczego taka jest. Sabina czuje się samotna, opuszczona, nikomu niepotrzebna. W pewnym momencie zaczyna się zmieniać.

- Mała dziewczynka, która szuka dla siebie kandydatki na babcię, uruchamia w niej jakiś proces, który powoduje, że budzą się w niej uczucia, które głęboko skrywała. Cieszę się, że mogłam zagrać tę rolę, miałam ciekawy materiał, żeby poprowadzić tę postać. Ale przyznam, że kiedy zobaczyłam film, troszkę było mi przykro, że kilka moich scen zostało wyciętych. Wydaje mi się, że więcej prawdy pokazałam w tej osobie. Rozumiem, że takie są prawa kina, czasem montażem rządzi producent. Mimo wszystko wiele ciepłych słów usłyszałam po premierze. Rzadko w polskim kinie są filmy, które opowiadają o starszych paniach i panach z domu spokojnej starości.

Pani potrafi z drugoplanowej roli zrobić aktorską perełkę, którą pamięta się po latach. Przykładów jest sporo - matka Judyty w "Nigdy w życiu", teściowa Krawczyka w "Miodowych latach", Michałowa w "Ranczu".

- Udało mi się przebić (śmiech). Nawet ostatnio doszły do mnie słuchy, że pojawił się pomysł, żeby wrócić do "Miodowych lat". Ten serial miał ogromną oglądalność i ciągle jest powtarzany. W "Miodowych latach" początkowo miałam wystąpić w jednym odcinku, bo tak było w oryginalnej wersji. Ale kiedy przyjechali Amerykanie, którzy sprawdzali, jak serial został zaadoptowany do polskich warunków i zobaczyli, jak gram teściową, to tak im się spodobało, że chcieli, żebym była w kolejnych odcinkach. I tak weszłam do obsady na wiele lat. Rzeczywiście, miałam szalone powodzenie, sporo różnych śmiesznych rzeczy wymyśliłam, na przykład słynne "puk- puk", które od początku zrobiło furorę. Myślałam, że teraz o mojej strasznej teściowej nikt nie będzie pamiętał, bo przebiła ją Michałowa, ale jednak ten serial ciągle ludzi bawi.

Michałowa z "Rancza" też jest wspaniała. I też niedawno był pomysł, żeby ten serial kontynuować. Co pani na to?

- To niemożliwe, przecież tyle osób z obsady nie żyje, już nie mówiąc o autorze scenariusza. Nikt nie byłby w stanie napisać czegoś tak wspaniałego jak Andrzej Gembarowicz. A co do Michałowej, to jedna z moich ulubionych ról. Ludzie ją pokochali, bo jest prawdziwa, mówi to, co myśli. Uważam, że dobre aktorstwo, takie, które cenimy, polega na tym, że znajduje się prawdę w każdej postaci. Inna byłam jako Sabina, inna jako Michałowa, inna w różnych filmach, a jeszcze inna w teatrze. Coś ze mnie biorą te role, a równocześnie ja szukam prawdy w człowieku, którego gram. To jest dla aktora największe zadanie, największa przyjemność z uprawiania tego zawodu. Ale też największy trud, bo czasem trzeba się długo doskrobywać do takiej prawdy. Nie jest łatwo znaleźć w sobie osobę, która czasem jest tak bardzo różna ode mnie.

Często grała pani silne kobiety, które wiedzą, czego chcą, mówią co myślą, lubią rządzić. W życiu prywatnym też lubi pani postawić na swoim?

- Nigdy nie miałam i nie mam takich ambicji czy zapędów.

Ale pewnie wiele osób myśli, że skoro jest pani żoną dyrektora, to lubi pani rządzić. Ta rola "pani dyrektorowej" bywała czasami męcząca?

- Bardzo męcząca. I nie czasami, tylko zawsze. Naiwni myślą, że to wielkie szczęście być żoną dyrektora. Nieprawda. Byłam najszczęśliwszą osobą na początku pracy we Współczesnym, kiedy zajmowałam się tylko swoim graniem, nic więcej mnie nie interesowało. A od czasu, gdy mąż został dyrektorem, chcąc nie chcąc musiałam jakoś uczestniczyć w różnych sprawach. Słyszę telefony z drugiego pokoju, on czasem też przychodzi i mnie pyta, co ja myślę. A ja nie chcę o tym myśleć! Jestem aktorką. Zresztą mąż też często nie był zadowolony, bo przeważnie w różnych sporach staję po stronie aktorów. A ile razy na mnie spadało odium. Cierpię nie za swoje winy. Ale jakoś musiałam się w tym wszystkim odnaleźć.

Nigdy nie myślała pani, żeby pracować w innym teatrze?

- Nie. Po prostu było mi tu dobrze. Całe życie pracowałam ze wspaniałymi ludźmi. Grałam z Tadziem Łomnickim, Tadziem Fijewskim, Zbyszkiem Zapasiewiczem, Krzysiem Kowalewskim. Po prostu byłam w takim dobrym towarzystwie, na takim poziomie artystycznym, że po co mi było coś zmieniać? Dlatego nigdy niczego nie szukałam, to raczej mnie szukano. Kiedyś ktoś zaproponował mi angaż w innym warszawskim teatrze. Niezbyt lojalnie zresztą zachował się wobec Axera, ponieważ dyrektorzy mieli między sobą niepisaną umowę, że nie będą sobie podbierać aktorów. Oczywiście nie dałam się skusić, choć proponowano mi piękną rolę. Natomiast gościnnie zagrałam dwie świetne role w Teatrze Prezentacje u Romualda Szejda. Bardzo dużo zagrałam też w Teatrze Telewizji, chyba ponad sto ról. 

- Niedawno byłam zaproszona na jubileusz 60-lecia pracy reżysera Kostii Ciciszwilego, z którym często pracowałam. Grałam w jego "Godzinach miłości", które odniosły ogromny sukces, potem natychmiast Kostia angażował mnie do kolejnych rzeczy. Niedawno do mnie zadzwonił i powiedział: "Marta, ty nie masz pojęcia, jak się ludzie biją o zaproszenia, to wszystko chcą oglądać". Dla aktorki to była wspaniała literatura do grania. Dziś czasem ludzie mówią z lekceważeniem w głosie: "Ach, w takich rosyjskich sztukach grałaś". Daj Boże, żeby wszystkie sztuki były tak napisane jak te autorstwa Czechowa, Turgieniewa, Radzinskiego czy Arbuzowa. Pamiętam słynną "Irkucką historię", taki troszkę produkcyjniak, ale Axer zrobił to bardzo oryginalnie. Tam jest taki monumentalny chór, który zawsze podkreśla i dopowiada to, co się dzieje na scenie. Axer zamienił ten chór na ciepłego, kochanego Tadzia Fijewskiego. To odwracało cały sens tej sztuki. Naprawdę się nagrałam. Nie mam niedosytu.

Chciała pani być aktorką od dziecka?

- Nie bardzo sobie wtedy uświadamiałam, kim miałabym być. Skończyłam liceum żeńskie im. Królowej Jadwigi i kompletnie nie miałam pojęcia o życiu. Kiedy dziś patrzę na swoją wnuczkę, która ma tyle lat, ile ja wtedy, to widzę, jak bardzo byłam naiwna. Wyobrażałam sobie, że będę reżyserem. Nie wiem, skąd mi się to wzięło, chyba pomyślałam, że skoro bardzo lubię teatr, to dlaczego nie. Poszłam więc zdawać egzamin na reżyserię. Stałam podenerwowana na korytarzu, zobaczył mnie Aleksander Bardini i zapytał: "Dziecko, dlaczego ty się tak denerwujesz? Na jaki egzamin idziesz? Ile masz lat?". Odpowiedziałam, że siedemnaście i pół i że chcę na reżyserię. Bardini powiedział: "To jeszcze troszkę poczekaj, tam są drzwi na aktorstwo, idź, zapukaj". Nie chciałam, ale on nalegał. Posłuchałam, poszłam na egzamin i tak zostałam aktorką.

Poszła pani z marszu na egzamin, do którego inni przygotowują się miesiącami, a czasem i latami? Co pani zaprezentowała przed komisją?

- Niewiele, jakieś fragmenty, które umiałam piąte przez dziesiąte - to nie były starannie wyuczone wiersze. Wiem, że niektórym zdającym pomagali się przygotować doświadczeni aktorzy. Teraz podobno są nawet szkoły, które uczą, jak zdawać egzaminy na aktorstwo. Ale widocznie komisja coś we mnie dostrzegła, bo zostałam przyjęta.

Podobno pani ciotka, Zofia Wattenowa-Mrozowska, zawsze powtarzała, że będzie pani aktorką.

- Ciotka miała dość niezwykłą osobowość. Sama nie była artystką, ale hołubiła takie towarzystwo. W mojej rodzinie nie było aktorów. Mój tata, inżynier, bardzo lubił, kiedy mówiłam wierszyki. Kiedyś, żeby mu sprawić przyjemność, nauczyłam się na pamięć całego "Byczka Fernando" i na imieniny mu wyrecytowałam. Bardzo był szczęśliwy, ale nikt na serio tego nie traktował. Wcześnie straciłam ojca, miałam zaledwie 14 lat. Od tego momentu moje życie już nie wyglądało tak samo.

Kto panią uczył aktorstwa?

- Miałam wspaniałych profesorów. Przez cztery lata moim opiekunem był Jan Świderski, który nauczył mnie wielu prostych zawodowych rzeczy, które sprawdzają mi się przez całe życie. Była Janina Romanówna, Halina Mikołajska, z którą się potem szalenie się zaprzyjaźniłam, Ryszarda Hanin, Jan Kreczmar. Wielkie autorytety, cudowni ludzie, wspaniali aktorzy.

A pani nigdy nie chciała uczyć innych aktorstwa?

- Namawiano mnie na to. Zaczął Andrzej Łapicki, który kiedyś powiedział: "Bądź moją asystentką, a potem, jak ci się spodoba, to będziesz uczyła w szkole". Powiedziałam, że dziękuję, ale nie chcę. Był zdziwiony, więc wytłumaczyłam mu, że nie mogłabym pracować z niezdolnymi, bo nie umiałabym powiedzieć im, co i jak. Potem Tadzio Łomnicki bardzo mnie namawiał, żebym pracowała z młodymi przy wierszu. Też nie bardzo miałam na to ochotę. Poza tym to nie byłoby uczciwe z mojej strony. Przez lata szalenie dużo pracowałam, od 10 do 14 na próbach w teatrze, potem od 15 do 17 w telewizji, a wieczorem jeszcze przedstawienia. Kiedy więc miałabym uczyć?

Bardzo często aktorki z pani pokolenia świadomie rezygnowały z macierzyństwa. Mówiły, że wolą rodzić role, a nie dzieci. Pani łączyła aktorstwo na najwyższym poziomie z byciem mamą. Jak to się udało?

- Mówię, że z Bożą pomocą. Miałam dużo szczęścia, miałam bardzo dobrą gosposię, która przez wiele lat mi pomagała, bywała u nas codziennie. Gdy dzieci były małe, mąż objął dyrekcję Teatru Współczesnego w Szczecinie i był tatusiem na weekendy. Ale udało się wszystko zorganizować. Dzieci też nie cierpiały. Oczywiście troszkę żałowały, że muszę o szóstej wychodzić do teatru. Wtedy pomagała mi moja siostra przyrodnia. Układałam precyzyjny plan, że w środy, jak będę grała, to będę z nimi do szóstej, a potem to ona położy je do snu. Jakoś to wszystko wychodziło.

Gotowała pani obiady?

- Dopóki miałam gosposię, cały czas tę samą, to ona się tym zajmowała. Ale w pewnym momencie powiedziała, że dzieci już są duże, a ona chciałaby już odpocząć. Od tej pory musiałam się sama wziąć za to gotowanie. Miałam żelazną zasadę - obiad był o godzinie 15, obowiązkowo zupa i drugie danie. A przecież trzeba było też wszystko kupić, a to nie były łatwe czasy jeśli chodzi o zakupy. Teraz też gotuję, choć dzieci od dawna już z nami nie mieszkają. Ale ani mi, ani mężowi nie służy jedzenie na mieście. Przyznam, że nie bardzo przepadam za gotowaniem, może dlatego, że traktuję to jak obowiązek, ale za to bardzo lubię jakieś nadzwyczajne przygotowania, na przykład święta, i te wielkanocne i te bożonarodzeniowe. Podobno jestem mistrzynią pasztetu. Przychodzą moje dzieci ze swoimi rodzinami, jest bardzo miło.

Ani pani syn, ani córka nie wybrali aktorstwa, ale być może zrobi to kolejne pokolenie. Franek, pani wnuk, wystąpił już w filmie "Kobieta z ...".

- Jeszcze tego filmu nie widziałam, więc nie wiem, jak Franek wypadł. Ale przyznam, że mnie zaskoczył. Do tej pory specjalnie nie ujawniał, że aktorstwo serio go interesuje. Ale cieszę się, że miał okazję się pokazać. Może to dobrze rokuje na przyszłość.

Trzeba przyznać, że rośnie z niego przystojniak.

- To prawda, poza tym jest bardzo uroczy. Ale jego ojciec też jest nie najgorszy (śmiech). Najlepsze rzeczy po rodzicach zebrał. Tak samo jak nasze dzieci. Wiele osób zna Michała, który robi świetne filmy, ale przecież mam też cudowną córkę. Ania jest wspaniałym kostiumografem, zdobyła wiele nagród na festiwalach, a poza tym naprawdę piękną kobietą, zdolną, kochaną, dobrą, po prostu nadzwyczajną. Czasem myślę, że może patrzę na swoje dzieci zbyt bezkrytycznie, ale przyznaję - dla mnie są najcudowniejsze. Bardzo nam się udały. Chociaż nie mogę powiedzieć, że mieliśmy z mężem jakiś nadzwyczajny plan wychowawczy. Dzieci po prostu na nas patrzyły. Nigdy nie byłam dydaktyczką, która stara się włożyć do głowy jakieś prawdy. Czasem podczas Wigilii życzyłam im, żeby byli dobrymi ludźmi. W końcu to stało tradycją, nawet dzieci się śmiały: "Mama, jeszcze mi nie powiedziałaś: I żebyś był dobrym człowiekiem". Bogu dziękować, że wszystko tak się dobrze u nas ułożyło.

Jest pani postrzegana jako osoba niezwykle pogodna. Ale życie nie zawsze jest kolorowe.

- Zawsze starałam się nie obnosić swoich zmartwień. Choć przecież w moim życiu były trudne momenty. Teraz też czasem jest mi ciężko, bo czasy przyszły trudne. Nie umiem się nie angażować. Powiedzieć, jak niektórzy, "nie wiem, nie interesuję się, nie mam nawet telewizora". Ja mam telewizor, zżymam się, czasem nawet kapciem w niego rzucam. Pędzę po spektaklu, żeby jeszcze koniecznie obejrzeć newsy, bo muszę wiedzieć, co się dzieje. Rano podobnie, wstaję, woda z cytryną i już sprawdzam, co słychać. Często się dziwię, skąd tyle paskudztwa w ludziach, tyle jakiejś pazerności, nieuczciwości. To mnie strasznie irytuje i boli. Zawsze starałam się ludziom wierzyć i to mi się do tej pory sprawdza. Ale są tacy, których nie lubię, bo kłamią, kręcą. Im nigdy nie zaufam. Może kiedyś sami się przekonają, że postępowali niegodnie?

Słowem, jest pani ciekawa świata. Mówi się, że dobry aktor powinien patrzeć na świat oczami dziecka - ciągle coś powinno go ciekawić.

- Coś w tym jest. Nie lubię u ludzi takiego nastawienia: "wszystko wiem, wszystko widziałem, nic już mnie nie dziwi". Mnie ciągle coś zaskakuje.

A lubi pani siebie oglądać na ekranie?

- Ależ skąd, zaraz sobie myślę, co bym poprawiła, zrobiła inaczej.

Kiedy patrzy pani na siebie młodszą, pojawia się czasem żal, że czas tak szybko minął?

- Zupełnie nie, mam w sobie wystarczająco dużo pokory, żeby rozumieć, że to jest normalne, że już nie wyglądam tak, jak wyglądałam 40 czy 20 lat temu. Za mądra jestem na to, żeby myśleć, że człowiek przez lata się nie zmienia, albo zmienia się niewiele. Kiedy ostatnio 1 listopada kwestowałam na Powązkach, podchodziły do mnie różne panie w wieku zbliżonym do mojego albo nawet ciut młodsze i mówiły: "Oj, nic się pani nie zmienia, jaka śliczna!". Kochane są, ale to nieprawda. Pewnie te panie z tęsknoty do własnej młodości tak mnie widzą. Niektórzy mi się przyglądają, czy mam botoks, czy nie. Moim zdaniem nie ma sensu odmładzać się na siłę, co niektóre koleżanki aktorki próbują robić. Przecież gdybym teraz miała gładką twarz bez żadnej zmarszczki, to dopiero byłoby dziwne.

Oczy dojrzałej kobiety widzą gorzej, ale patrzą głębiej.

- Podoba mi się to zdanie. Myślę, że warto też dobierać sobie role odpowiednie do wieku, nie przyjmować wszystkiego. Potrafiłam zrezygnować z roli u wspaniałego reżysera, bo uznałam, że już nie mogę tego zagrać. Wytłumaczyłam mu, ale obraził się i od tej pory już zawsze był obrażony. Czasem buntuję się przeciwko jakiejś niemożności mojego ciała, które mi dokucza. Kiedyś nie miałam migren, a teraz wystarczy, że zmienia się ciśnienie i zaczyna się ból głowy. Zdarzają mi się też niestety bezsenne noce, a zawsze spałam wspaniale. Ale myślę sobie: "Oby nie było gorzej". Chcę jeszcze trochę nacieszyć się życiem, dziećmi, wnukami, tym, co dobre i piękne.

Rozmawiała Izabela Komendołowicz-Lemańska

PAP
Dowiedz się więcej na temat: Marta Lipińska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama