Reklama

Mark Gatiss: Mądrzejszy brat Sherlocka Holmesa

Co łączy "Sherlocka", "Doctora Who" i "Grę o tron"? Odpowiedź jest prosta: Mark Gatiss. Ten brytyjski scenarzysta i aktor od lat przewija się przez telewizyjne hity, a jego portfolio robi niemałe wrażenie.

Co łączy "Sherlocka", "Doctora Who" i "Grę o tron"? Odpowiedź jest prosta: Mark Gatiss. Ten brytyjski scenarzysta i aktor od lat przewija się przez telewizyjne hity, a jego portfolio robi niemałe wrażenie.
Mark Gatiss /Anthony Harvey /Getty Images

Nam Mark Gatiss opowiada o powrocie detektywa z Baker Street, którego niedługo znowu zobaczymy i na małych, i na dużych ekranach w odcinku specjalnym "Sherlock i upiorna panna młoda".

Bartosz Czartoryski: Czytałem wywiad, w którym Steven Moffat nazwał Mycrofta Holmesa "zimnym, starym gadem". Też tak go widzisz?

Mark Gatiss: - Chyba nie można o nim powiedzieć nic innego! U Doyle'a Mycroft pojawia się tylko w dwóch opowiadaniach i jest scharakteryzowany jako mądrzejszy brat Sherlocka, który z lenistwa jednak swoich umiejętności nie wykorzystuje. Z kolei u Billy'ego Wildera w "Prywatnym życiu Sherlocka Holmesa" Mycrofta gra Christopher Lee i to właśnie w jego wykonaniu stał się on owym "zimnym gadem". Książki opisywały relacje braci jako poprawne, nawet ciepłe, a w rzeczonym filmie Sherlock i Mycroft nie raz się ścierali. I poszliśmy nieco w tę stronę, nie zapominając przy tym, że ci dwaj razem się wychowywali. Wybraliśmy wersję, że kiedy obaj byli jeszcze dziećmi, to Mycroft nauczył Sherlocka, jak korzystać z intelektu, a jednocześnie wpajał mu, iż troska o drugiego człowieka może stać się przeszkodą. I choć Sherlock zdaje sobie z tego sprawę, nie potrafi wprowadzić tej zasady w życie, dlatego to Mycroft jest owym zimnym gadem. Ale, mam nadzieję, jeszcze nie takim starym...

Reklama

Kiedykolwiek braliście pod uwagę innego aktora do roli Mycrofta, czy to od samego początku miałeś być ty?

- Ja i tylko ja! Ale to był zabawny proces, bo, jak zapewne wiesz, nakręciliśmy pilota, który ostatecznie nie został wyemitowany, a nasz oryginalny plan zakładał realizację sześciu godzinnych odcinków, co dawało nam więcej czasu na wprowadzanie kolejnych postaci. Na przykład Moriarty miał się pojawić na samiutkim końcu. I wówczas dopiero zastanawialiśmy się nad rolą, jaką mógłby ewentualnie pełnić Mycroft. A potem zapadła decyzja, że, na dobrą sprawę, będziemy kręcić pełne metraże, musieliśmy wszystko popędzić i przerobić pilota, dlatego i Moriarty, i Mycroft pojawili się o wiele, wiele wcześniej, niż pierwotnie zakładaliśmy. Ale brat Sherlocka istniał w naszych planach jako postać podobna Peterowi Mandelsonowi [brytyjski polityk - przyp. red.], ktoś o nie do końca sprecyzowanej roli, taka szara rządowa eminencja. Na marginesie: Mandelsona też grałem! Nie chcieliśmy jednak zbyt szybko odkrywać kart i dlatego nie ujawniliśmy mojej tożsamości, chcąc nieco ludzi podpuścić, że będę nowym Moriartym. I chyba się udało.

Wydaje mi się, że każde pokolenie ma swojego Sherlocka Holmesa. Dla mnie pewnie na zawsze pozostanie nim Jeremy Brett, a czy myślisz, że Benedict Cumberbatch stanie się dla przyszłych generacji jedynym słusznym Sherlockiem?

- Szczęśliwie nigdy nie było i nie będzie jedynego słusznego Holmesa, ale ośmielę się powiedzieć, że tak, faktycznie, Benedict stanie się - a nawet już jest! - dla ludzi Sherlockiem, a Martin [Freeman - przyp. red.] doktorem Watsonem. Od samego początku byliśmy zaszczyceni, że możemy kręcić o detektywie z Baker Street, ale sukces, jaki odnieśliśmy, zupełnie nas zaskoczył. Nasz Holmes nie jest oczywiście jedynym, jaki dzisiaj pojawia się na ekranach, lecz mam nadzieję, że po latach ludzie zapamiętają właśnie naszą wersję jako tę najlepszą. Nie chcę epatować fałszywą skromnością, dlatego powiem wprost, że naprawdę nam się udało.

Nie bałeś się reakcji publiczności, kiedy obsadzaliście Benedicta i Martina? Bo, muszę przyznać, osobiście byłem mocno sceptyczny. Póki oczywiście nie zobaczyłem ich w akcji.

- Od samego początku braliśmy pod uwagę, że możemy napotkać opór ze strony widowni, bo będziemy igrać z jej przyzwyczajeniami. Podkreślam, że i ja, i Steven [Moffat, współscenarzysta serialu - przyp. red.] jesteśmy fanami Sherlocka i w naszej decyzji uczynienia ich młodymi i seksownymi nie było absolutnie nic cynicznego. Bo, tak po prawdzie, wróciliśmy do korzeni. Niedawno odświeżyłem sobie "Znak czterech" i odkryłem, że jedna z postaci mówi o Sherlocku "młody, łebski facet". A przecież już tak przywykliśmy do myśli, iż jest on przeszło pięćdziesięcioletnim, poważnym mężczyzną, wykonującym zawód detektywa od lat. Ekscytowała nas możliwość rozpoczęcia od nowa, czego podejmowano się stosunkowo rzadko. Cieszyliśmy się, że mamy okazję zbudować świat Sherlocka od podstaw. I zdawaliśmy sobie sprawę, że nie każdemu spodobają się nasze decyzje castingowe oraz przeniesienie akcji do współczesności, bo jak Holmes może istnieć w świecie iPhone'ów? A jednak udało nam się przekonać ludzi, że może!

A teraz przenosicie Sherlocka i Watsona z powrotem do XIX wieku.

- Ale oni się nie zmienili! Musieliśmy zdecydować się na coś wyjątkowego, bo nie mieliśmy czasu na nakręcenie całego sezonu, do którego zdjęcia ruszą dopiero w kwietniu. A skoro "Sherlock i upiorna panna młoda" miał być odcinkiem specjalnym, chcieliśmy uczynić go naprawdę specjalnym! Z myślą o przerzucenia akcji do epoki wiktoriańskiej nosiliśmy się już od jakiegoś czasu, choć raczej w kategorii żartu. Gdy teraz udało nam się ten numer wywinąć, postaraliśmy się jednak, aby był to nadal nasz serial, o tej samej wrażliwości, z tym samym poczuciem humoru, jedynie odziany w wiktoriański kostium.

Zawsze imponowało mi, że ludzie, którzy zrobili karierę w brytyjskich serialach i wyjechali do Hollywood, zawsze znajdują czas, żeby wrócić do Wielkiej Brytanii i nagrać kolejny odcinek. Czy mógłbyś pokrótce opisać relacje, jakie was łączą?

- Fakt, historia zna pełno opowieści o ludziach, który odnieśli sukces i zdystansowali się od dawnych przyjaciół z planu, co potem odbiło im się czkawką. Mówiąc zupełnie szczerze, nie sądzę, aby któremukolwiek z nas, czy to mnie, czy Benedictowi, czy Stevenowi coś takiego jak "Sherlock" przydarzyło się po raz drugi, projekt, gdzie wszystko chodzi niczym doskonale naoliwiona maszyna. Funkcjonujemy jak zgodny organizm. Każdy oczywiście ma swoje ambicje i chce robić inne rzeczy, ale tempo, w jakim kręcimy "Sherlocka", czyli trzy odcinki raz na parę lat, daje nam naprawdę dużo swobody, nie zdążymy się sobą zmęczyć. Zapewne byłoby inaczej, gdybyśmy tkwili w serialowym maglu albo trzymali się inicjalnego planu i robili sześć godzinnych filmów, choć w tym przypadku pewnie już dawno byśmy przerwali. Pewnie, wielu mogłoby pomyśleć, że Benedict i Martin są już zbyt znani, żeby kręcić "Sherlocka", ale, po pierwsze, oni to cholernie lubią, a po drugie, nie jest to niszowy serialik, tylko, jakby nie było, międzynarodowy przebój!

Ty sam jako aktor jesteś kojarzony z wieloma popularnymi tytułami, pomijając już "Sherlocka" i "Doctora Who", można cię oglądać w "Grze o tron", "Wolf Hall" czy filmie "Victor Frankenstein". Co to oznacza dla ciebie jako miłośnika popkultury?

- Sąsiad zaczepił mnie któregoś dnia i powiedział, że co włączy telewizor, to od razu na ekranie pojawia się moja twarz, co nie jest do końca prawdą! Akurat leciał odcinek "London Spy". Cieszę się, że mam co robić, ale z drugiej strony te rzeczy się gromadzą, sporą część moich ról, które dzisiaj można oglądać, zagrałem przed rokiem albo i nawet dwoma laty! Cieszę się, że mogłem wystąpić w "Grze o tron", choć to przecież mała rólka, dwa odcinki. "Wolf Hall" trudno nazwać popkulturowym hitem, ale mam nadzieję, że zekranizujemy kolejną książkę. Cóż mogę powiedzieć, cieszę się i jestem dumny ze swojej pracy, bo mam wrażenie, że to w większości dobre produkcje. I działają na wyobraźnię, niemal każdy chce ze mną pogadać o "Grze o tron", choć przecież nie mam pojęcia, czy Jon Snow nadal żyje! Ale dla mnie, jako fana, to fajna sytuacja. Szczególnie praca przy "Doctorze Who" to dla mnie zaszczyt i przywilej, tak jak i ta przy "Sherlocku". Kiedy za trzydzieści lat będę nadal jeździł na konwenty, obskoczę naprawdę sporo stoisk...

***
Kinowa premiera "Sherlocka i upiornej panny młodej" już 7 stycznia, a telewizyjna dwa dni później na kanale BBC Brit o 23.00.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy