Marion Cotillard: Śmiech? Najlepiej przez łzy!
To jedna z najbardziej znanych francuskich aktorek, której światowa kariera nabrała tempa po Oscarze za rolę Edith Piaf w "Niczego nie żałuję". Grała u boku Daniela Day-Lewisa w "Nine", Johnny'ego Deppa we "Wrogach publicznych", Laonarda DiCaprio w "Incepcji", Joaquina Phoenixa w "Imigrantce", Michaela Fassbendera w "Makbecie" czy Brada Pitta w "Sprzymierzonych". Jednocześnie regularnie pojawia się we francuskich produkcjach i ambitnych filmach, wyświetlanych na międzynarodowych festiwalach. Teraz można oglądać ją w małym, ale charakternym epizodzie w "Asteriks i Obeliks. Imperium smoka". Jej Kleopatra to impulsywna ekscentryczka, która nie zawaha się przed niczym, by zaspokoić namiętność i potrafi ładować komórkę... gołębiem.
Anna Tatarska: Marion Cotillard i komedia - to nie jest pierwsze skojarzenie, jakie widzom przychodzi do głowy. Jak odnalazła się pani w świecie wyolbrzymionych gestów i ekranowych gagów?
Marion Cotillard: - Komedia to nie jest świat, w którym poruszam się swobodnie, raczej przestrzeń pełna nowych i tym samym ekscytujących rzeczy. Moją strefą komfortu jest dramat. Choć jednocześnie komfort to nie jest to, czego szukam w tej pracy. Na szczęście wkraczając w ten świat, mogłam liczyć na wsparcie m.in. mojego ekranowego partnera, wcielającego się w Cezara Vincenta Cassela. Dobry partner to podstawa, można dzielić się z nim prawdą postaci nawet wtedy, gdy okoliczności są bardzo lekkie lub, jak tu, wręcz komiksowe. Każda forma hojności od drugiego człowieka jest na planie pomocą.
Gra pani tutaj niewielką, ale bardzo charakterystyczną rolę. Ciążyła na pani jakaś presja, by przez ten krótki czas zapisać się w pamięci widzów, nie przemknąć niezauważoną?
- Robienie rzeczy, do których nie jest się przyzwyczajonym, to świetna zabawa. Także o stresie nie było mowy. Ja uwielbiam tworzyć postaci. Tworząc Kleopatrę, wykorzystywałam każdą nadarzającą się okazję, by znajdować autentyczność w przestrzeni, w której trzeba przesuwać granicę z powodu komediowej konwencji.
Jak pani myśli, dlaczego tak rzadko pojawia się pani w komediach, skoro Francuzi dużo ich produkują? Czyżby eksperci od castingu nie uważali pani za zabawną?
- Oto jest pytanie! Naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego tak się nie dzieje - a proszę mi wierzyć, chciałabym znać odpowiedź na to pytanie. W pierwszym odruchu chciałam powiedzieć, że przygotowanie takiej roli wymaga wiele pracy, ale przecież przygotowanie każdej roli jest zawsze obciążeniem... Rzeczywiście dostaję wiele propozycji filmów dramatycznych, podczas gdy komediowe rzadko się pojawiają na moim biurku. Dlatego "Asteriks..." to była wspaniała okazja. Uwielbiam oglądać filmy komediowe i chętnie grałabym w nich częściej!
Kleopatra to najprawdziwsza ikona, ale "Asteriks..." to nie film historyczny. Jakiego rodzaju aktorskie przygotowania były tu potrzebne?
- Nie studiowałam jej życia tak, jak zrobiłabym to, gdybym grała w filmie biograficznym. W tym przypadku skupiłam się raczej na tym, jak była przedstawiana w komiksach. Kiedy byłam dziewczynką, "Asteriks i Kleopatra" to był jeden z moich ulubionych numerów rysunkowych opowieści René Goscinnego i Alberta Uderzo. Zawsze wyobrażałam sobie Kleopatrę jako kogoś, kto ma ogromną władzę, ale jednocześnie jest bardzo dynamiczny, energiczny, może trochę szalony? To były dla mnie jej najważniejsze cechy.
Kto jest pani ulubionym bohaterem z komiksowego uniwersum i dlaczego grany przez pani męża Asteriks?
- A nie! Moim ulubieńcem zawsze był Kakofoniks, wioskowy bard. Nie spędziłabym co prawda z nim jednego dnia, pewnie nie wytrzymałabym nawet godziny, ale szczególnie w tym filmie jest to niesamowita postać. Wpisuje się on w stereotyp niezrozumianego artysty, ale nie ukrywajmy, że głos ma koszmarny, nie da się nawet udawać, że jest inaczej. Co ciekawe, grający go Philippe Katrin jest prywatnie fantastycznym muzykiem i świetnym wokalistą o bardzo charakterystycznym stylu, a do tego świetnym aktorem. Bardzo podziwiam jego kreacje.
To już tradycja, że w filmach o słynnych Gallach bardzo często pojawiają się w niewielkich epizodach znane osobistości. W tym przypadku był to legendarny piłkarz Zlatan Ibrahimović. Spotkaliście się na planie?
- Jestem jego wielką fanką i muszę przyznać, że po spotkaniu na planie poprosiłam go o wspólne selfie. To było niesamowite, mieć tak ikoniczną na arenie międzynarodowej postać na planie francuskiego filmu. Zlatan naprawdę chciał wziąć udział w tym projekcie, bardzo cieszył się na nowe doświadczenia. Wydaje mi się, że jest wielkim fanem kung-fu, co w przypadku motywów pojawiających się w tej części filmu nie było bez znaczenia - mamy ich sporo! To naprawdę niezwykły człowiek. Wiem, że tuż przed zdjęciami doznał jakiejś poważnej kontuzji. Oficjalnie zabroniono mu przyjechać, ale on i tak się pojawił, bo nie chciał nas zawieść. Niestety, trzeba było zmniejszyć obecność jego postaci na ekranie, bo pewnych rzeczy po prostu nie mógł wykonać przed kamerą. Ale i tak byliśmy mu ogromnie wdzięczni.
W filmie jest wiele nawiązań muzycznych, ale prym wiedzie na tym polu ABBA. Jeden z bohaterów nazywa się nawet Deng-Tsing Kueen! Pani jest fanką tego zespołu?
- Z ABBĄ to mało powiedziane - ja ich kocham! Po dziś dzień to jest muzyka, przy której chce mi się tańczyć. Trudno jest wybrać ulubioną piosenkę, ale chyba na pierwszym miejscu postawiłabym "The Name of the Game". Choć oczywiście "Dancing Queen" to ponadczasowy klasyk.
"Asteriks i Obeliks: Imperium Smoka" postrzegany jest trochę jako barometr sytuacji na rynku, oczekuje się od niego zrobienia świetnego wyniku, by udowodnić, że kino wciąż ma się dobrze. To jest jakaś dodatkowa presja?
- Zawsze się stresujemy oczekiwaniami. Szczególnie ostatnio, kiedy sytuacja w kinie jest dość napięta. Ale mam wrażenie, że popandemiczny kryzys powoli słabnie, przynajmniej we Francji ludzie wracają do kin. Mamy wiele filmów bardziej artystycznych, autorskich, które zrobiły świetne wyniki w box offisie. Wiem, że wiele osób oczekuje od nas świetnego wyniku i myślę, że osiągnięcie go jest ważne - nie tylko dla ekipy, która tworzyła film, ale też dla francuskiego kina. Asteriks i Obeliks to takie symbole Francji i ważne, że ich nową historię zobaczyło wielu widzów na całym świecie. Ale doskonale zdaję sobie sprawę, że to jest coś, czego się nie da przewidzieć, nad czym nie mamy kontroli. Przecież gdybyśmy ją mieli, działalibyśmy inaczej...
Mówiła pani o tym, że przygody "Asteriksa i Obeliksa" we Francji czytało kilka pokoleń, to kultowa pozycja. Myślę, że każdy kraj ma tego typu książkę - w Polsce byłby to może "Kajko i Kokosz". Ale gdy patrzę na rzeczy - filmy, książki - jakie proponowane są dziś dzieciakom, to czasami się martwię. Są one często o wiele szybsze, bardziej hałaśliwe, efektowne, za to mniej w nich historii. Jak pani sądzi, na czym polega sekret ponadczasowości Asteriksa i Obeliksa?
- Myślę, że z komiksów można się wiele nauczyć wiele na temat innych kultur. Bohaterowie spotykają się z ludźmi z całego świata, świetnie przy tym się bawiąc, a czytelnik czy widz razem z nimi. Wszystko to pozwala komiksom pozostać równie świeżymi, co w latach pięćdziesiątych. Ale przede wszystkim stawiałabym na bohaterów. Kluczem do sukcesu są postaci, których trudno nie kochać. Asteriks i Obeliks żyją dla przygód, a przygody to coś, co otwiera umysł i serce, pozwala w pewnym sensie śnić na jawie.
A czy pani jako młoda dziewczyna czytała komiksy? Ten rodzaj treści był dla pani ważny?
- Nie powiedziałabym, że byłam największą fanką tego gatunku, ale na pewno wśród pozycji, które były dla mnie istotne i towarzyszyły mi w dorastaniu, było wiele komiksów. Moim ulubionym był "Calvin i Hobbes" Billa Waterstona. Przeczytałam wszystkie części i do dziś jest to mój faworyt. Potem, gdy byłam już trochę starsza, odkryłam dzieła rysownika Riada Sattoufa, twórcy takich książek jak "Arab przyszłości. Dzieciństwo na bliskim wschodzie", czy Marjane Satrapi, autorki słynnego "Persepolis". Tworzą oni powieści graficzne, które pozwalają na nowo odkryć historię kraju czy osoby i według mnie są niezwykle ciekawą formą opowiadania o faktach. Rysunki otwierają całkiem nową perspektywę!
Ten film zadedykowany jest pani - a właściwie waszym, pani i Guillaume'a Caneta - dzieciom. Skąd taka decyzja?
- Myślę, że Guillame chciał zrobić ten film właśnie dlatego, że dla nas obojga i dla wielu Francuzów "Asteriks i Obeliks" to niesamowicie ważna pozycja w kulturze. Wszyscy ludzie w naszym wieku jako dzieciaki czytali te historyjki, zresztą dotyczy to wielu pokoleń, bo zarówno starszych jak i młodszych. Szansa, by teraz unowocześnić tę opowieść i "dać" ją w prezencie dzieciom, była wspaniałą okazją.
W byciu rodzicem uwielbiam to, że dostajemy szansę na ponowne doświadczenie świata, spojrzenie na niego z innej perspektywy. Wydaje mi się, że to bardzo ubogacające, pewnie też w kontekście pani pracy. Dzieciaki pozwalają nam inaczej doświadczać świata - też pani tego doświadczyła?
- Tak, oczywiście. Kiedy mój syn był bardzo malutki, traktowałam go jak szczura doświadczalnego. Przyglądałam mu się tak długo, aż się nie zorientował, że go tak dokładnie studiuję i otwarcie poprosił, żebym tego nie robiła. To niesamowite, że na zewnątrz przeżywamy to, czego uczymy się od środka, ale nie zawsze świadomie to pamiętamy. Bo nie pamiętamy, jak uczyliśmy się słów, czy zaczynaliśmy składać zdania. Jak konstruowaliśmy pierwsze refleksje i myśli. Fascynujące jest dla mnie przeżywanie tego od nowa, ale już z innego miejsca, doświadczanie tego samego, ale z innego punktu widzenia. Konstrukcja człowieka jest naprawdę fascynująca.
Czy dyskutowaliście o filmie w domu? Na co dzień rozmawiacie o pracy przy kolacji lub śniadaniu?
- Ciekawie było dzielić to doświadczenie udziału w komedii, dla nas obojga nie do końca typowe. Rozmawialiśmy, choć, jak już mówiłam, ja gram tu naprawdę niewielką rolę, więc nie były to rozmowy konkretnie na temat mojej postaci. Bardziej przydatne w ramach przygotowań okazały się raczej próby czytane z całą obsadą. Ale w domu nie mamy zasady zabraniającej rozmawiania o pracy, zresztą przecież trudno byłoby jej przestrzegać. Ta praca jest częścią naszego życia i nie sposób zostawiać ją na progu.
Jacy są pani komediowi idole?
- Pewnie panią zaskoczę, bo spodziewa się pani francuskich nazwisk, ale najbardziej lubię Willa Ferrella i Steve’a Carella. To moi ulubieńcy. Potrafią sprawić, że śmieję się do utraty tchu, a jednocześnie bardzo mnie wzruszają. To najwspanialsze uczucie: oglądać film, który porusza w nas różne emocje.
A kiedy ostatni raz płakała pani w kinie?
- Nie umiem podać konkretnego tytułu, ale to zdarza mi się dość często. Trudno mnie usatysfakcjonować, ale kiedy już ktoś przeniesie moje serce w tym delikatną przestrzeń prawdy, to wtedy nie czuję potrzeby, aby się powstrzymać.
Jakiej filmy zmieniły pani życie?
- "Człowiek słoń" to niezwykle ważny w moim życiu tytuł. I "Dyktator", w ogóle wszystkie firmy Charliego Chaplina. Moi rodzice pochodzą z artystycznego świata, zajmowali się aktorstwem teatralnym i reżyserią. Od zawsze kochałam teatr. Stosunkowo późno zaczęłam oglądać filmy w domu, bo nie mieliśmy telewizora, wcześniej chodziliśmy tylko do kina. Do siódmego roku życia w moim życiu nie było żadnego ekranu, co dziś z dzisiejszej perspektywy wydaje się naprawdę niesamowite... Cóż za oszczędność energii, którą dzisiejsi rodzice muszą pożytkować na walkę z ciągłym "Mamoooo, a co teraz obejrzymy?".
Jak ta miłość do teatru przełożyła się na dorosłe życie? Kojarzymy panią głównie jako aktorkę filmową, ale przecież pojawia się pani również na scenicznych deskach.
- Nie grywam w teatrze regularnie, byłoby to dla mnie chyba zbyt duże poświęcenie. Ale jest jeden spektakl, w którym pojawiam się od ponad 15 lat. To oratorium, czyli coś trochę innego. Na scenie występuje około 200 osób, razem z orkiestrą. Odgrywamy historię Joanny D'arc na stosie w adaptacji Artura Honeggera z librettem Paula Claudela, jednego z najlepszych francuskich pisarzy. To prozodia, specyficzny sposób mówienia, dopasowany do dźwięków, ale nie śpiewanie. W tym rytmie trzeba znaleźć wolność, żeby nie klepać rytmicznie tekstu, a interpretować. To jest bardzo trudne, mówię to mając na koncie doświadczenie w pracy z wieloma dyrygentami różnych orkiestr. Przez lata doskonale poznałam już nie tylko tę historię, ale też technikę i dlatego często się mnie prosi, żebym brała udział w różnych inscenizacjach oratorium. Robiłam to we Francji, w Rumunii, w Lincoln Center w Nowym Jorku i wielu innych miejscach z różnymi reżyserami, w ramach różnych produkcji i pod dyrekcją różnych dyrygentów. To od lat jedno z moich ulubionych zajęć, uwielbiam je.
Brzmi jak forma terapii.
- Może nią być. Ale zawsze trzeba być bardzo ostrożnym w zakładaniu, że nasza praca może być terapeutyczna. Nie szłabym tą drogą.
[Paryż, styczeń 2023]