Marina Zenovich: Robin Williams był bardzo złożoną postacią
Robin Williams z całą pewnością był jednym z najlepszych aktorów naszych czasów. Nieodżałowany gwiazdor "Stowarzyszenia umarłych poetów" i "Buntownika z wyboru" został bohaterem - opartego archiwaliach i wywiadach z przyjaciółmi aktora - dokumentu "Robin Williams: W mojej głowie" ("Robin Williams: Come Inside My Mind"). Od 16 lipca film można oglądać w HBO.
Za kamerą stanęła Marina Zenovich, która ma w swoim dorobku filmowe portrety takich osób, jak kontrowersyjny biznesmen Bernard Tapie i komik Richard Pryor. Największą sławę reżyserce przyniosły dwa dokumenty o Romanie Polańskim - "Ścigany i pożądany" oraz "Odd Man Out".
W rozmowie z Piotrem Czerkawskim Zenovich opowiada o kulisach swego najnowszego filmu, wspomina kontrowersyjne poczucie humoru Robina Williamsa i zdradza, co powiedziałaby aktorowi, gdyby miała okazję poznać go osobiście.
Na początku miesiąca film "Robin Williams: W mojej głowie" miał swoją europejską premierę na festiwalu w Karlowych Warach, a 16 lipca zadebiutował w HBO.
Piotr Czerkawski: Czy pamiętasz swoją reakcję na wieść o samobójstwie Robina Williamsa?
Marina Zenovich: - Nie pamiętam już, gdzie wtedy byłam, ale doskonale przypominam sobie emocje, które mnie ogarnęły. Byłam zaskoczona, wręcz zszokowana. Powtarzałam sobie: "Dlaczego on? Niemożliwe. Przecież to nie ma żadnego sensu".
Takie smutne newsy docierają jednak do nas dosyć często.
- Owszem. Jakiś czas temu wstaję rano, wchodzę na Twittera i widzę, że wielu znajomych - w tym między innymi Barry Jenkins, reżyser "Moonlight" - wyraża głęboki żal, składa komuś hołd. Okazało się, że samobójstwo popełnił Anthony Bourdain. Oczywiście, choć ogrom smutku wydaje się podobny podobny, każda z tych historii jest różna i nie sposób ich ze sobą porównywać. W przypadku Williamsa, istotne znaczenie, o czym wspominamy w filmie, miała na pewno trapiąca go choroba biodegeneracyjna, której nazwa brzmi "otępienie z ciałami Lewy’ego". Skoro Robin cierpiał na coś takiego, całkiem prawdopodobne, że - choć bliscy wspierali go i starali się pomóc - zwyczajnie nie byli w stanie tego zrobić. Trudno przecież wyobrazić sobie, że ktoś taki jak Williams godzi się z tym, że będzie popadał w coraz większą demencję i najpewniej dożyje swoich dni w jakimś domu opieki.
Dlaczego wydaje ci się to aż tak nieprawdopodobne?
- Potwierdzają to sceny, które umieściliśmy w filmie. W jednej z nich Robin - w trakcie jakiegoś wywiadu - mówi wprost: "Nie sądzę, że chciałbym żyć kiedyś ze świadomością, że stopniowo zamieniam się w warzywo. Po prostu bym tego nie wytrzymał". Dla kogoś o umyśle tak błyskotliwym, że myślało się o nim wręcz jako darze od Boga, musiałaby być to niewyobrażalna tragedia. Kwestię elokwencji Williamsa doskonale ujęła jedna z jego przyjaciółek, z którą spotkałam się na potrzeby filmu. Powiedziała: "Myśli Robina są jak piłeczki pinballowe. Nigdy nie przewidzisz, jakim torem będą się poruszać".
Myślisz, że styl życia gwiazd showbiznesu sprawia, że są one szczególnie podatne na tragedie, które spotkały Williamsa i Bourdaina?
- Nie ma reguły. Ludzie często patrzą na świat kina i telewizji przez pryzmat stereotypów. A przecież autopsja wykazała, że w chwili samobójstwa Anthony Bourdain działał w pełni świadomie i nie był pod wpływem narkotyków. Williams też miał tego typu ekscesy już dawno za sobą. Myślę, że - nawet jeśli na co dzień Robin był dość ponurą osobą - to nie targnąłby się na swoje życie, gdyby nie choroba. Inna rzecz, że Williams faktycznie był uzależniony od poklasku. Możliwe, że był naprawdę szczęśliwy wyłącznie wtedy, gdy występował na scenie. Wymowna była pod tym względem historia, którą usłyszałam od pewnego dziennikarza. Facet powiedział mi, że ilekroć rozmawiał z Williamsem sam na sam, miał wrażenie, że obcuje z człowiekiem wyjątkowo smutnym, może nawet pogrążonym w depresji. Wystarczyło jednak, że do pokoju weszła chociaż jedna osoba albo w pobliżu znajdowali się inni dziennikarze, a Robin już stawał się duszą towarzystwa i zaczynał przed nimi swój show.
Niedawno natknąłem się na recenzję twojego dokumentu, w której autor chwalił film, lecz jednocześnie ganił dowcipy Williamsa za mizoginię i brak poprawności politycznej.
- O Jezu, kogo to obchodzi? Jeśli żart jest dobry, jego jakość usprawiedliwia wszystko. Wystarczy wspomnieć scenę z naszego filmu, w której Robin występuje obok Whoopi Goldberg i w pewnym momencie zaczyna udawać głos rozlegający się w jej waginie. Puryści mogliby narzekać, że posunął się za daleko, a przecież najgłośniej śmiała się z tego wszystkiego sama Whoopi.
Za co najbardziej lubisz poczucie humoru Williamsa?
- Uwielbiam to, że jako komik miał w sobie absolutną wolność, po prostu szedł za swoim instynktem i - niczego nie kalkulując - mówił to, co chciał. Dzięki temu potrafił ukraść show w sytuacji, która była dla niego pozornie niekomfortowa. Pamiętam, że Mark Romanek, reżyser "Zdjęcia w godzinę", opowiedział mi kiedyś o gali Critcs Choice Award, na której nominacje dla najlepszego aktora otrzymali Jack Nicholson, Daniel Day- Lewis i Williams. Okazało się, że nagrodę zdobyli ex aequo dwaj pierwsi, ale Robin i tak wyszedł na scenę i zaimprowizował tak wspaniały monolog, że ludzie pokładali się ze śmiechu. Gdy tylko o tym usłyszałam, odszukałam tę scenę i wiedziałam, że muszę włączyć ją do filmu.
Czy gdy zaczynałaś pracę nad "Come Inside My Mind", miałaś w głowie jakąś myśl przewodnią albo cel, który koniecznie chcesz osiągnąć?
- Choć nie znoszę tego robić, tym razem musiałam stworzyć szkic scenariusza. Napisałam w nim, że interesuje mnie przede wszystkim złożenie hołdu dla Robina i jego geniuszu. Pragnęłam też, żeby na ekranie było jak najwięcej samego Williamsa - fragmentów filmów, występów scenicznych, udzielanych wywiadów. Jednocześnie chciałam uniknąć tworzenia klasycznego dokumentu biograficznego, bo byłoby to zwyczajnie nudne. Postanowiłam opowiedzieć o wydarzeniach z życia Robina głównie przez pryzmat aluzji i nawiązań, które umieszczał w swoich żartach.
A czy w trakcie realizacji filmu coś cię szczególnie zaskoczyło?
- Dopiero podczas zbierania materiałów odkryłam, że Williams miał dwóch przyrodnich braci. Wcześniej byłam przekonana, że był jedynakiem, jak często sam lubił się określać. Nie miałam też pojęcia, że Robin był człowiekiem tak szczodrym. Dowiedziałam się, że na porządku dziennym były sytuacje, w których finansował kosztowną operację jakiemuś nieznajomemu. Choć za taką działalność otrzymałby wszelkie możliwe nagrody, nie lubił o tym mówić, bo nie wspomagał ludzi po to, by zyskać rozgłos. Jeszcze jedną rzeczą, która zrobiła na mnie ogromne wrażenie, była siła więzi, jaką Robin nawiązywał z przyjaciółmi. Gdy bliscy Williamsa udzielali mi wywiadów przed kamerą, ich wzruszenie było głęboko autentyczne. Po amerykańskiej premierze, która odbyła się miesiąc temu, ludzie ci podchodzili do mnie i mówili, że film jest piękny, ale jednocześnie smutny, bo przypomina, że nie ma już między nimi człowieka, którego tak kochali.
Jednocześnie jednak Williams nie był człowiekiem bez skazy. W latach osiemdziesiątych popadł w poważne kłopoty z narkotykami.
- Oczywiście, wspominam o tym na ekranie, tak samo jak odnoszę się do kwestii samobójstwa, ale gdybym chciała uczynić z tych tematów motyw przewodni, musiałabym nakręcić zupełnie inny film. Osobiście wolałam uświadomić widzom, w tym także samej sobie, jak wiele straciliśmy wszyscy z powodu odejścia Robina i jak bardzo złożoną był on postacią. Pod tym względem wiele wyjaśnia piękny plakat naszego filmu. Widnieje na nim Robin, który w pierwszej chwili może wydać się smutny i zamyślony, ale w swoim wnętrzu kryje również zupełnie inne emocje.
Jak ważne było dla ciebie podkreślenie, że Williams był nie tylko świetnym komikiem, lecz także znakomitym aktorem dramatycznym?
- Myślę, że te dwie płaszczyzny doskonale się uzupełniały. Widać to choćby w rozmaitych dokumentach z planów filmowych, w których Robin między ujęciami dowcipkuje i jest w swoim żywiole, a gdy tylko słyszy komendę "Akcja!", poważnieje i przekonująco gra dramatyczną rolę. Zresztą, o czym rzadko się dziś wspomina, Robin był solidnie przygotowany do zawodu i miał za sobą kilka lat w prestiżowej nowojorskiej Juilliard School.
Które z filmowych ról Williamsa podobają ci się najbardziej?
- Lubię Robina w wielu różnych wcieleniach, ale szczególną słabość mam do jego występu w "Moskwie nad rzeką Hudson" Paula Mazursky’ego. Williams udowadnia tam, że doskonale rozumie dylematy wrażliwego emigranta, outsidera, człowieka, który trzyma się na uboczu. Sama mam słowiańskie korzenie, więc melancholia, którą nasyca swoją rolę Robin, jest mi wyjątkowo bliska. To zresztą nie przypadek, że gdy powiedziałam Romanowi Polańskiemu, że zaczynam kręcić dokument o Williamsie, odparł, że jego zdaniem to jeden z najlepszych amerykańskich aktorów swoich czasów.
Zapraszając na pokaz swojego filmu publiczność w Karlowych Warach, przyznałaś, że nigdy nie poznałaś Williamsa osobiście.
- Nie, choć dwa razy byłam tego bliska. W 2013 roku robiłam dokument o komiku Richardzie Pryorze i Williams zgodził się udzielić mi wywiadu. Miałam już kupiony bilet na Florydę, ale rozchorowałam się i ostatecznie poleciał za mnie mój producent. Ciekawsza była jednak sytuacja, która wydarzyła się dwadzieścia parę lat wcześniej. Nie myślałam jeszcze wtedy o reżyserii, próbowałam swoich sił w aktorstwie i traf chciał, że zostałam statystką na planie "The Fisher King". Wystąpiłam w słynnej scenie tanecznej kręconej na dworcu Grand Central Terminal, a na planie byli wtedy Terry Gilliam, Amanda Plummer i właśnie Robin. Niestety, po wszystkim nie zdecydowałam się, by do niego podejść i zamienić choć kilka słów.
Gdybyś się jednak odważyła, co byś powiedziała?
- Podejrzewam, że najpierw by mnie zamurowało, a gdybym w końcu otrząsnęła się z szoku, wydusiłabym z siebie coś w rodzaju "Dziękuję za twój mózg’. Jestem pewna, że Robin z miejsca skontrowałby to jakąś ripostą, którą zapamiętałabym na całe życie.
Wywiad przeprowadzony na Festiwalu Filmowym w Karlowych Warach.