Maria Pakulnis: Odmówiłam Wajdzie
Stworzyła kilkanaście niezapomnianych kreacji teatralnych. Choć reżyserzy nie rozpieszczali jej nadmiarem propozycji, to właściwie każda z jej ekranowych ról zasługuje na miano kultowej. Od kilku lat aktorkę możemy oglądać w serialu "Pierwsza miłość".
Dlaczego nie zdecydowała się pani na pielęgniarstwo? Przecież ukończyła pani liceum o tym profilu...
Maria Pakulnis: - Wybór tej szkoły podyktowany został względami pragmatycznymi. W tamtych czasach, w małym mieście, ważne było, by jak najszybciej zdobyć konkretny zawód. A liceum, do którego uczęszczałam, dawało mi po pięciu latach zarówno maturę, jak i dyplom zawodowy. Czasy były ciężkie, pokutowała powojenna bieda. Dotykała ona szczególnie ludzi, którzy tak jak moi dziadkowie i rodzice, zostali przesiedleni. Jednak trudny los spotykał nie tylko tych, którzy zjechali na Mazury i musieli od początku organizować życie. Był udziałem też tych, którzy mieszkali tam z dziada pradziada. Pamiętam, jak rodzina jednego ze szkolnych kolegów, którego ojciec był pastorem, została zmuszona do spakowania majątku i wyjazdu do RFN-u. Smutne to czasy były i biedne.
Czyli to pielęgniarstwo było...
- ... z musu.
Nie czuła pani powołania?
- Jestem przekonana, że gdybym zaczęła pracować w tym zawodzie, to byłabym dobrą i oddaną pielęgniarką. Nauka w liceum zapewniła mi kurs dojrzewania - w czasie praktyk, które miałam od pierwszej klasy, widziałam dużo nieszczęścia i bólu, ale także sporo ludzi uszczęśliwionych.
Kto sprawił, że nigdy nie założyła pani pielęgniarskiego czepka?
- Aktorstwo to był pomysł mojej nauczycielki polskiego, Krystyny Drab. To właśnie ona dostrzegła coś we mnie i przekonała, bym spróbowała swoich sił na egzaminach do szkoły aktorskiej.
I pani uwierzyła, że rzeczywiście to tędy droga?
- Pamiętam, że najpierw było przerażenie. Bo przecież całym moim światem było Giżycko, w którym mieszkałam. Do tamtego momentu najdalszy mój wyjazd to była chyba podróż do Olsztyna albo na któreś z zawodów łyżwiarskich.
Trenowała pani łyżwiarstwo? Figurowe czy szybkie?
- Szybkie.
Z sukcesami?
- Tworzyłyśmy sztafetę, która na zawodach w Szklarskiej Porębie zdobyła wicemistrzostwo Polski. Myślę więc, że byłyśmy w tym świetne.
No to miała pani do wyboru kilka życiowych dróg...
- Sądzę, że gdyby to były inne czasy, zostałabym fantastyczną łyżwiarką, ale figurową. Uwielbiałam to, sama się uczyłam różnych ewolucji - skoków, piruetów. Ponieważ jednak nikt w Giżycku w tym czasie nie zajmował się tą dyscypliną sportu, to pozostało mi łyżwiarstwo szybkie. A sport był dla mnie bardzo ważny, bo stanowił rodzaj odskoczni od codzienności i dawał wolność. Obozy przygotowawcze, wyjazdy na zawody, to była moja namiastka wielkiego świata. W końcu człowiek właściwie nie wyściubiał nosa z tych Mazur.
No i nadszedł dzień egzaminów do warszawskiej szkoły teatralnej.
- Kiedy przyjechałam do Warszawy, wydawało mi się, że znalazłam się co najmniej w Nowym Jorku. Naprawdę bardzo to przeżyłam. Zupełnie inni ludzie, młodzież tak różna od tej, którą znałam. Dostrzegłam też wtedy różnicę, a właściwie przepaść między mną a dziewczynami ze stolicy. One były zupełnie inaczej ubrane, umalowane. Wydawało mi się, że pochodzą z innego świata.
Zdała pani egzaminy...
- I wróciłam do domu. A tam nie było euforii, że udało mi się dostać do warszawskiej PWST, bo pojawił się problem pieniędzy na moje studia - za co będę żyła, za co wynajmę lokum. Na szczęście dostałam stypendium i zakwaterowanie w Dziekance. Potem na studiach dorabiałam sobie po cichu, bo regulamin szkoły tego zabraniał, w różnych produkcjach jako statystka. Ale większość czterech lat studiów "przemieszkałam" w szkole. Spędzaliśmy tam całe dnie i sporo nocy. To były cztery lata absolutnego oddania studiom. Trochę wtedy okrzepłam, ale początki były trudne - niejedną godzinę przepłakałam. Wydawało mi się, że się nie nadaję do tej szkoły, że nie pasuję do tego świata. Przeżywałam naprawdę ciężkie chwile. Miałam poczucie inności i wyobcowania.
Ale znalazła pani przyjaciół?
- Z jednej strony byłam szalenie otwartą osobą, a z drugiej bardzo zamkniętą. Było we mnie bardzo dużo lęku, który nie pozwalał mi z radością eksplorować nowej dla mnie rzeczywistości. Na szczęście miałam na roku bardzo fajnych ludzi - bywałam u nich w domach, byłam zapraszana na rodzinne obiady. I tak, powoli, jakoś człowiek odnajdował siebie. Poznawałam życie od nowa, właściwie na nowo się urodziłam.
- Byłam czystą, białą kartą, na której dopiero zaczynałam pisać swoje życie. Nie miałam też "plecaka" wynoszonego przeważnie z domu, w którym znaleźć można wskazówki czy życiowe mądrości. Musiałam wszystkiego doświadczyć, by się przekonać, że coś jest dla mnie albo dobre, albo złe. To było bardzo głębokie doświadczenie, które bez wątpienia ukształtowało mnie jako człowieka, ale także jako aktorkę. Pozwoliło mi przeżyć wiele emocji, zrozumieć je i nauczyć się wykorzystywać w pracy. A także nieco inaczej spojrzeć na drugiego człowieka. Dziś, z perspektywy, widzę, że to wszystko, czego doświadczyłam, miało swoje i dobre, i złe strony.
Tomasz Raczek stwierdził, że jest pani aktorką teatralną, która w filmie pojawia się incydentalnie...
- Teraz rzeczywiście jestem przede wszystkim aktorką teatralną. Ale na początku kariery jednak przydarzyło mi się kilka świetnych filmów. Może później miałam trochę mniej szczęścia, może nie potrafiłam dostosować się do panujących warunków, kalkulować lub czerpać zysków z tego, że już mam jakiś dorobek. Albo zawiodły moje zdolności dyplomatyczne. Najwidoczniej nie była mi pisana kariera filmowa, choć z ról w "Pożegnaniu jesieni", "Zygfrydzie", "Obywatelu Piszczyku", "Konsulu" czy "Ekstradycji" jestem bardzo zadowolona i dumna.
Po premierze "Obywatela Piszczyka" podobno odezwał się do pani Andrzej Wajda.
- To prawda, dostałam list od Andrzeja Wajdy, w którym gratulował mi roli Renaty.
Ale w końcu nie doszło do pani występu w filmie tego reżysera.
- No, tak niestety się zdarzyło. Żałuję, ale prywatne sprawy nie pozwoliły mi zagrać w "Kronice wypadków miłosnych".
A kolejna propozycja nie padła?
- No, nie. Mistrzowi się nie odmawia. Zostałam więc ukarana. A wracając do niewielkiej ilości proponowanych mi ról filmowych, to trzeba również pamiętać, w jakim momencie rozpoczęłam swoją karierę - to był czas stanu wojennego i aktorskiego bojkotu. Dlatego też to właśnie teatr stał się moim drugim domem, lekarstwem na wszystko, miejscem, gdzie mogłam realizować swoje młodzieńcze pasje. Trudno się dziwić, że teatr został mi w krwiobiegu na całe życie. To on nauczył mnie warsztatu, w ogóle zawodu. Za moich młodzieńczych czasów to właśnie tam miało się szansę obcować z mistrzami aktorstwa, podpatrywać ich. Wtedy praca w teatrze polegała na czymś innym niż dziś, gdy priorytetem jest tak zwana "szybka gotowość". Myślę, że nie ma tego złego...
Poza tym miała pani możliwość pracy z mężem, Krzysztofem Zaleskim.
- Tak, miałam to szczęście. Spotkaliśmy się w Teatrze Współczesnym i... to było absolutne olśnienie i miłość od pierwszego wejrzenia. Rodzaj niesamowitej fascynacji. Oprócz uczucia połączyła nas wielka pasja teatralna.
Dochodziło do kłótni?
- Oczywiście, często dyskutowaliśmy i ścieraliśmy się. To było zupełnie normalne i bardzo twórcze. Muszę przyznać, że byłam w dość trudnej sytuacji - Krzysztof, jako reżyser, więcej ode mnie wymagał, traktował mnie ostrzej, bez żadnej taryfy ulgowej.
Ostre dyskusje twórcze sprawiały, że w waszym domu zdarzały się ciche dni?
- Pewnie, to przecież normalne. Proszę pokazać mi małżeństwo, które tego nie doświadcza. A poza tym byliśmy pełni emocji, ciągle iskrzyło. Ale myśmy się fantastycznie uzupełniali. Na początku Krzysztof był moim mistrzem. To on wprowadził mnie w fascynujący świat teatru, literatury. Podsuwał mi książki, do których nie miałam szans zajrzeć w swoim rodzinnym Giżycku. Przez trzydzieści lat wspólnego życia nigdy się ze sobą nie nudziliśmy. Mieliśmy ciągłą potrzebę rozmów, dzielenia się przemyśleniami. Uwielbialiśmy dyskutować o sztuce.
A zdarzało się, gdy to nie mąż reżyserował sztukę, w której pani występowała, że wygłaszał jakieś uwagi dotyczące pani gry?
- Absolutnie nie. Krzysztof miał swoją wizję teatru i nie mieszał się do pomysłów innych reżyserów. A ja miałam to szczęście, że oprócz męża, na swojej zawodowej drodze spotkałam także innych wybitnych scenicznych twórców. I każdy z nich odcisnął na moim aktorstwie jakiś ważny ślad. Każdemu z nich coś zawdzięczam. W końcu człowiek uczy się przez całe życie. Nawet jeśli ta nauka bywa trudna i bolesna. Szczególnie gdy traktuje to, co robi, z zaangażowaniem.
Niczego pani nie żałuje?
- Niczego, nawet tego, że w dzieciństwie tak mocno dostałam w tyłek. Bardzo mnie to wzmocniło, nauczyło i przegrywać, i wygrywać. Nie załamywać się mimo szalonego, rozrywającego bólu, dźwigać się po ciosach i porażkach. Mam pełną świadomość, że nigdy nie miałam i nie mam łatwej drogi przez życie. Ale niczego ani nikogo o to nie winię.
Czy wśród swoich ról ma pani jakąś ulubioną?
- Nie. Jednak do każdej z nich jestem emocjonalnie przywiązana. Gdy myślę o jakiejś konkretnej postaci, którą zagrałam, natychmiast przypomina mi się wszystko, co w tamtym czasie działo się w moim życiu. Każda, nawet najmniejsza przygoda zawodowa była dla mnie czymś fantastycznym. Moim dzieckiem.
Nina Jaworska