Krakowianin zakochany w Stanach Zjednoczonych. Reporter i korespondent „Faktów”, od 2006 roku mieszka w USA. Będzie tam też w gorącym okresie wyborów prezydenckich.
Jak to się stało, że na anglistyce zamiast imprezować, trafił pan do radia?
Marcin Wrona: - Radio to dopiero była impreza! Ale pewnie gdyby nie zbieg wydarzeń historycznych przełomu lat 80. i 90., robiłbym coś zupełnie innego.
Jakoś nie wyobrażam sobie pana jako nauczyciela.
- Na praktykach podobno szło mi nieźle. Dorastałem z radiem przy uchu, z maluteńką Daną, tranzystorkiem na baterie, które ciągle wylewały, więc w końcu dorobiłem jakiś zasilacz. Słuchałem Trójki, ale i programu IV, gdzie nadawała Rozgłośnia Harcerska i redakcja młodzieżowa. Marzyłem, żeby robić radio!
Nie telewizję?
- Wtedy jeszcze nie. Prawie o wszystkim w moim życiu decydował przypadek. Rodzice zapisali mnie na obóz UNESCO American English Camp, gdzie pojawił się reporter Radia Kraków. Spodobało mu się, jak opowiadam, zaprosił mnie do studia. I wtedy zobaczyłem coś, czego nigdy nie zapomnę - studio jak z filmu, z zielonym suknem na stole, wielkim mikrofonem, słuchawami, czerwoną lampką, która się zapala, gdy się wchodzi na antenę. Poczułem taką radość! "Chciałbym zacząć pracę w radiu" - mówię. "Zgłoś się po pierwszym roku studiów" - usłyszałem, czyli w lipcu 1989. Zgłosiłem się i zostałem.
Ale wkrótce zmienił pan stację.
- Bo Edek Miszczak [dziś dyrektor programowy TVN, wtedy radiowiec Radia Kraków - przyp. red.], tkwiąc w Zakopanem ze złamaną nogą usłyszał moją audycję. Tak przynajmniej mówił. Ponoć zafrapował go mój niski głos. Jak wrócił do redakcji, nie mógł uwierzyć, że to był głos młodego gościa z długimi włosami, w zielonych spodniach i kolorowej koszulce. Z miejsca zaproponował mi przyłączenie się do ekipy, która wymyślała RMF. Wagi tej propozycji kompletnie nie doceniałem! A przecież byłem przy budowie pierwszej niezależnej rozgłośni komercyjnej.
I został pan tam mistrzem nocnych programów.
- Każdy duet antenowy z rozdzielnika dostawał tydzień "nocek", mniej więcej raz na 4 tygodnie. Dla wielu to był wyrok, a my z Marcinem Jędrychem nieźle się bawiliśmy. Programy "zażarły". I tak oto narodził się "JW23", który zszedł z anteny 18 lat temu, a dwa czy trzy lata temu jeszcze odbył się zlot słuchaczy.
A za chwilę był już pan krakusem w Warszawie...
- Fakt, to trochę boli.
Znów Edward Miszczak pomógł?
- On odszedł do TVN, ja zostałem w RMF. Dopiero gdy powstawały "Fakty", zwrócił się do mnie Tomek Lis.
Od kiedy marzył pan o Ameryce?
- Jak o radiu - od zawsze. Wtedy już przynajmniej raz w roku byłem w Stanach. Pierwszy raz się załapałem, gdy organizowano wyjazd dla młodych dziennikarzy. Wysłano Wronę, bo Wrona, niedoszły anglista, dobrze mówił po angielsku. Pierwsze moje wrażenie: "Chcę tu mieszkać!". Niebawem udało mi się dostać stypendium. Potem jako radiowiec jeździłem po kolei na olimpiadę, mistrzostwa świata w piłce nożnej, szczyt NATO...
Aż w końcu trafiła się posada korespondenta w USA. Czyli szczyt marzeń?
- Prowadziłem program "Pod napięciem", trudny, odbijający się na życiu rodzinnym, bo od czwartku do niedzieli byłem poza Warszawą, robiłem go na żywo, często w nieprzychylnym tłumie. W czerwcu 2006 roku Tomek Sekielski mówi mimochodem: "Kaśka Sławińska (korespondentka w USA) chce zjeżdżać do kraju". Słabo to świadczy o mojej dojrzałości, ale w pół sekundy podjąłem decyzję, stawiając wszystko na jedną kartę - nazajutrz zgłosiłem na ten wyjazd swoją propozycję. A ona została zaakceptowana.
Mieszka pan z żoną i dziećmi w Waszyngtonie. Blisko Białego Domu?
- W metropolii waszyngtońskiej, 10 minut drogi od departamentu stanu, ale w stanie Wirginia, już po drugiej stronie Potomaku.
Co było najtrudniejsze na początku?
- Wszystko! Miałem momenty załamania. Nie przypuszczałem, że Polska jest tak daleko od Stanów - nie dla mnie, dla Amerykanów. Czyli jak trudno dziennikarzowi z Polski przebić się, choćby do eksperta, nie mówiąc o politykach. Amerykanie są skrajnie pragmatyczni. Po co mieliby rozmawiać z facetem z Polski? Przecież nic dzięki temu nie zyskają. Nikt nie chciał ze mną mówić! Nie mogłem w to uwierzyć...
Jak wygląda pana dzień pracy w Stanach?
- W czasie konwencji wyborczych wstaję o szóstej, przygotowuję materiał do "Faktów", do godziny 14 mam wejścia na żywo dla TVN24. Potem trzeba dotrzeć do hali konwencyjnej, a bywa koszmarnie. Demokraci nie słyną z dobrej organizacji. W Filadelfii sala była byle jaka i za mała. Jak się okazało, że nie mamy akredytacji na Konwencję, myślałem, że dostanę zawału... Tak już mam, że pracę traktuję osobiście i bardzo wszystko przeżywam.
Ale poruszył pan niebo i ziemię?
- Żeby dostać możliwość wejścia do samego budynku, dwa dni gryzłem glebę! Skontaktowałem się ze znajomym, który był związany z administracją Busha, on dotarł do innych, związanych z Demokratami i tę szansę dostałem. Ale potem odbyła się jeszcze walka o wejście na widownię. Pomogła nam polska nieustępliwość. Jak ci zatrzasną drzwi, wejdziesz oknem, jak okno - kominem. My się nie poddajemy - ciągle kombinujemy, szukając wyjścia.
Wtedy w Filadelfii się udało?
- Byliśmy z kamerą o rzut kamieniem od Hillary, kiedy schodziła ze sceny zaraz po przyjęciu nominacji Demokratów. "Ja ich mam na wyciągnięcie ręki. Mówisz!" - mój operator czekał na tę chwilę. Wszedłem mu w kadr i nagraliśmy pięknego stand-upa, chociaż nie mieliśmy prawa go nagrać.
Zostało to przez stację docenione?
- My go doceniliśmy.
Różnica czasu pomaga w pracy?
- Żyję na dwa zegary. Kiedy w Polsce kończy się dzień, w Ameryce wciąż dużo się dzieje, co muszę śledzić do nocy. Obrady Konwencji kończą się o północy, w hotelu po nagraniach stand-upów jest się o 2 w nocy, a o 6 rano zaczynam to samo. Kiedy nie ma Konwencji, praca zaczyna się o 7.30.
To prawda, że ktoś panu zwrócił kiedyś uwagę, że nieodpowiednio je pan nożem i widelcem?
- Amerykanie posługują się widelcem i nożem w sposób fatalny - moje dzieci to od nich przejęły, niestety. Drobią, odkładają nóż, rękę chowają pod stół i dopiero jedzą tym widelcem. Ja jem tak jak u nas i czasem zwracają mi uwagę, że to... nieelegancko. Być może ten zwyczaj jest z czasów kowbojskich, kiedy trzeba było mieć rękę na kolcie.
I to też jest prawda, że tuż po przyjeździe ukradziono panu auto?
- 16-letnie, i to trzy przecznice od Białego Domu! Na start w Stanach wydaliśmy z żoną wszystkie oszczędności, 2 tysiące dolarów poszło na tego starego grata, który zniknął po 10 dniach. Nie ubezpieczyłem go od kradzieży, nie sądząc, że ktokolwiek może się skusić na takiego trupa. A to był ulubiony model auta złodziei, brali go na części!
Tęskni pan? Nie chciałby już wrócić do Polski?
- Wcześniej czy później wrócę. Marysia ma 13 lat, Jan urodził się już w Stanach, ma lat 9. I dzieci, i Ola, moja żona, spędzają całe wakacje w Polsce. Czują się tu znakomicie. Pod wieloma względami Polska jest dziś krajem nowocześniejszym niż Ameryka.
Żartuje pan, oczywiście.
- Nie. Choćby te amerykańskie drogi i mosty, co podkreśla Donald Trump - one się rozsypują. A u nas coraz więcej dróg nowych świetnych. Wjazd do Warszawy od strony Krakowa - marzenie!
Do kiedy ma pan kontrakt?
- Jeszcze dwa lata. I wtedy zobaczymy. Ja się nie napinam. Ale mnie się w Ameryce podoba, mógłbym tam jeszcze popracować parę lat. Jestem facetem, któremu zawsze spełniało się, co tylko sobie zamarzył. Będę otwarty na wszystkie propozycje...
Kto pana zdaniem wygra tegoroczne wybory w USA?
- Hillary Clinton, choć przecież nie jest kandydatem idealnym. Ale tak byłoby dla Polski lepiej - z wypowiedzi Donalda Trumpa dotyczących Rosji, Ukrainy i NATO wynika, że on dla nas jest po prostu niebezpieczny.
Bożena Chodyniecka