Marcin Perchuć: Każdy jest teraz specjalistą od prorokowania
Marcin Perchuć jest uznanym aktorem, jak również pedagogiem Akademii Teatralnej w Warszawie. Widzowie kojarzą go głównie z ról Marka Złotego w "Barwach szczęścia" i Krzysztofa Kornatowskiego w serialu "Usta Usta", który powrócił po 10 latach przerwy. Losy bohaterów w piątym sezonie jeszcze nie raz zaskoczą widzów.
Pierwsze trzy sezony "Usta Usta" cieszyły się ogromną sympatią widzów. Czy przed czwartym sezonem miał pan obawy, że serial po powrocie może nie powtórzyć tego sukcesu?
Marcin Perchuć: - Dla mnie gwarancją udanego powrotu był bardzo dobrze napisany scenariusz oraz oczywiście to, że spotkaliśmy się w tym samym składzie, nie tylko aktorskim. Produkcja zadbała, aby większość ekipy filmowej, która pracowała przy pierwszych trzech sezonach, pojawiła się również przy czwartym. Przyznam, że te dziesięć lat minęło jak z bicza strzelił. Wracając na plan, czułem się jakbym wszedł do własnego domu i spotkał w nim swoich prawdziwych przyjaciół.
Kiedy schodził pan z planu po trzecim sezonie, dzieci Krzysztofa były jeszcze małe, teraz są już nastolatkami. Ciężko było odnaleźć się w takiej sytuacji?
- Nie. Krzysztof dorastał razem ze mną, jego dzieci i moje własne dzieci dorosły, to naturalna kolej rzeczy. Czytając odcinki i potem je realizując, miałem wrażenie, że scenarzyści specjalnie zahibernowali bohaterów i w ciągu tych lat niewiele się u nich wydarzyło. Kumulacja zdarzeń przyszła z początkiem czwartego sezonu, a piąty jeszcze ją potęguje.
Co w takim razie wydarzy się u Krzysztofa w nowych odcinkach?
- Widzowie poznali go jako dobrze zarabiającego bufona. W czwartym sezonie okazało się, że jest już po pierwszym rozwodzie i w trakcie kolejnego. Powoli traci wszystko, nie ma gdzie mieszkać, więc pałęta się po znajomych. Za to w piątym sezonie, jak to w dobrych scenariuszach bywa, wahadło być może odbije w drugą stronę. Pojawia się postać grana przez Edytę Olszówkę, która sporo namiesza. Będzie starała się zaopiekować Krzysztofem i przy okazji go zmienić. Nie będzie to jednak takie proste, ponieważ sama jest uwikłana w różne sprawy.
Czy to może skończyć się trzecim ślubem?
- Wszystko może skończyć się ślubem, choć przyznam, że nic mi o tym nie wiadomo.
Jak będą wyglądały relacje Krzysztofa z pierwszą żoną?
- Z Agnieszką, z którą się rozstał, Krzysztof ma trójkę dzieci. Ich relacje są czasami bolesne, a czasami wręcz przeciwnie. Cały serial oparty jest na tym, że postaci grane przez Magdę Popławską, Sonię Bohosiewicz, Pawła Wilczaka, Wojtka Mecwaldowskiego i mnie, to paczka przyjaciół, która wbrew wszystkiemu, co się dzieje, nadal jest ze sobą. Myślę, że ich przyjaźń jest ponad związkami i rozstaniami. Gdy czytałem scenariusz piątego sezonu, zastanawiałem się, jaka siła trzyma bohaterów cały czas blisko, sprawia, że się nie pokłócili, nie przestali ze sobą rozmawiać. Myślę, że jest to łączące ich poczucie humoru, dystans do rzeczywistości, a jednocześnie wspólne przeżywanie trudnych sytuacji, takich jak śmierć, rozwód, utrata środków do życia. Każde z nich ma w swoim życiu zawirowania, a przyjaźń ich cementuje.
Czy w Krzysztofie na skutek tych wszystkich zdarzeń zaszła jakaś przemiana?
- Myślę, że ludzie tak szybko się nie zmieniają, co najwyżej pewne cechy zaczynają u nich bardziej błyszczeć, a inne matowieją. U Krzysztofa jego charakterystyczne zachowanie, spojrzenie na świat, poczucie humoru, lekkie zarozumialstwo nadal są widoczne i to zaliczam na bardzo duży plus. Gdyby zupełnie zdziadział, byłby nudny do oglądania. Tymczasem charakter mu się jeszcze wyostrzył, ku, mam nadzieję, radości widzów.
A czy pan się przez te lata zmienił?
- Wyłysiałem [śmiech - przyp.red.]. Moje życie się toczy i, całe szczęście, nie tak jest intensywne jak Krzysztofa, bo w tych nowych sezonach skumulowało się u niego wiele nie zawsze pomyślnych zdarzeń, ale takie są prawa serialu i bardzo dobrze. Ja sam chyba się nie zmieniłem. Z równą radością, jak wcześniej, a może nawet większą, podszedłem do tego, żeby w tym Krzysztofie jeszcze pogrzebać i odnaleźć w nim nowe barwy.
Skoro mowa o barwach, to zapytam o "Barwy szczęścia", w których również pojawia się wątek rodzicielstwa. Czy fakt, że sam ma pan dzieci, pomaga panu grać ojca?
- Nie ma co ukrywać, że aktorzy czerpią nieco z własnego doświadczenia, ale przede wszystkim z wyobraźni. I może to doświadczenie nie tyle ułatwia, co daje szersze spektrum możliwości. Wolę jednak oddzielać moje własne życie od życia granych przeze mnie bohaterów. Myślę, że to jest też dla mnie samego bardziej interesujące to, bo wiele rzeczy mogę wykreować, a nie tylko powielać z własnego życia. To jest bardziej twórcze.
Sytuacja Marka ostatnio się skomplikowała. Problemy wychowawcze z nastoletnim synem zmagającym się z uzależnieniem, związek z przybraną córką, dziecko i w końcu rozstanie. Na początku Złoty był pozytywną postacią, teraz niektóre z jego decyzji potrafią zaskoczyć widzów, nie zawsze pozytywnie.
- U Marka faktycznie nawarstwiają się różne problemy. Jego relacja z Iwoną jest dosyć trudna. Mają małe dziecko, a uczucie między nimi wygasło. Można by tutaj rzucać komunałami, że bohaterowie popełniają błędy, aby widzowie mogli się na nich uczyć i zobaczyli, jak można wychodzić z opresyjnych sytuacji. Patrząc z perspektywy aktora, to wielka radość, że bohater się zmienia, a nie jest ciągle nieskazitelny. Cieszę się że wątek Marka w "Barwach szczęścia" zdecydowanie nie jest nudny i mam tutaj sporo do zagrania.
Niedługo ruszą egzaminy do szkół aktorskich. Czy w tym roku też odbędą się online?
- Na razie zmagamy się z tym, żeby dokończyć ten rok. Natomiast w zeszłym tylko pierwszy etap był online, a te decydujące egzaminy odbyły się tradycyjnie, oczywiście w pełnym reżimie sanitarnym. Myślę, że teraz, jeśli sytuacja na to pozwoli, będzie podobnie. Sam byłem zaskoczony, że rok temu rekordowa liczba osób zdawała do Akademii Teatralnej w Warszawie. Po organizowanych przez nas konsultacjach dla kandydatów widać, że w tym roku też będzie spore zainteresowanie. Cieszy mnie, że młodzi ludzie bardzo cenią sobie naszą uczelnię.
Zainteresowanie co roku jest ogromne, ale tylko nieliczni znajdą się w gronie szczęśliwców, którym uda się dostać do wymarzonej szkoły. Co by pan powiedział tym, którym się nie powiedzie?
- Jeżeli chcą uprawiać ten zawód, to w dzisiejszych czasach szkoła teatralna czy filmowa nie jest jedyną drogą, która do tego prowadzi. Przypadków osób, które zajmują się aktorstwem bez ukończonej szkoły, jest coraz więcej. Inna sprawa: jeżeli mają determinację, to niech zdają nadal. Są tacy, którzy chcą raz spróbować, a jak się nie dostają do szkoły, to dają sobie spokój z aktorstwem. A są też zapaleńcy, którzy nie poddają się i w końcu dopinają swego: za którymś podejściem dostają się szkoły teatralnej albo uprawiają ten zawód bez dyplomu. Myślę, że trzeba po prostu robić swoje.
Jak pan ocenia nauczanie w szkołach aktorskich w czasie pandemii?
- W przypadku aktorstwa, gdzie kontakt bezpośredni jest niezbędny, nauka online jest bardzo trudna, jeżeli w ogóle jest możliwa. Oczywiście, spotykamy się ze studentami przez internet i ćwiczymy z nimi dykcję, impostację głosu, uczymy teorii. Natomiast praktyczne zajęcia powinny polegać na tym, że kilka osób spotyka się na scenie i ma przez rampę przerzucić swoją emocjonalność, wrażliwość. Niestety, ta rampa internetowa jest za duża, żeby to się udało. Władze Akademii robią jednak wszystko, żeby studenci niczego nie stracili z tego procesu nauczania. Zajęcia planowane w przyszłości mają uzupełnić luki powstałe na skutek zdalnego nauczania. W sytuacji najbardziej, notabene, dramatycznej, są studenci czwartego roku, którzy przygotowują spektakle dyplomowe. Celem tych spektakli jest sprawdzenie się przed publicznością, pokazanie się dyrektorom, zaprezentowanie swoich umiejętności, talentu, tego, czego się nauczyli. Przez pandemię studenci zostali niestety tej możliwości pozbawieni. Spektakl teatralny online nie zapewni takiego samego odbioru, jest tylko jakąś namiastką.
Wiadomo już, jak będzie wyglądała nauka w przyszłym roku akademickim?
- Akademia stara się być przygotowana na każdą ewentualność. Oczywiście, marzymy o tym, zarówno studenci, jak i wykładowcy, żeby wrócić do nauczenia bezpośredniego, ale nie wiadomo, jak będzie wyglądała sytuacja. Każdy jest teraz specjalistą od prorokowania, ale rzeczywistość nie zważa na nasze proroctwa i robi swoje.
Rozmawiała Adriana Nitkiewicz/AKPA